Nigdy się już nie dowiemy, jakim był nasz groźny bohater w życiu codziennym. Czy choć raz zażartował, i czy choć raz twarz tego potwora patrioty rozjaśnił ciepły uśmiech?
Samochód „dwudziesty siódmy” wyglądał jak zwykłe „żiguli”, prymitywny stary grat – tani automobil codziennego użytku. Inni kierowcy starali się trzymać od takich maszyn jak najdalej. Ale nawet jako pasażer Waluszek od razu odkrył, że z „dwudziestką siódemką” coś jest nie tak. Samochód miał sportowe twarde zawieszenie i znacznie potężniejszy od zwykłego silnik. Strzałka szybkościomierza ledwo drgnęła, a połowę długości bulwaru mieli już za sobą.
– W łożysku coś stuka – stwierdził Gusiew. – A może to nie łożysko? Loszka, posłuchaj.
Waluszek demonstracyjnie odwrócił głowę.
– Nie, to nie łożysko – podsumował Gusiew. – Posłuchaj, Aleksieju. Ja oczywiście niepotrzebnie cię potrąciłem. Ale i ty mnie spróbuj zrozumieć…
– Jeżeli nazywasz to potrąceniem…
– No, proszę, wybacz mi. Dość niefortunnie podsunąłeś mi się pod rękę…
– Rękę?!
– Więcej nie będę. Słowo honoru.
– Akurat ci wierzę – prychnął Waluszek. Jasne było, że Gusiew nie chciał mu wyrządzić fizycznej krzywdy – i tak zresztą nie mógłby, nawet gdyby bardzo mu ma tym zależało. Prowadzący po prostu chciał zamknąć usta młodzikowi, który otworzył je nie w porę. A ponieważ Gusiew miał ręce w kieszeniach i nie bardzo chciało mu się je wyjmować… Ale wyszło bardzo poniżająco – jedyna nadzieja w tym, że nikt akurat w tej chwili nie wyglądał z okna.
– W ogóle w każdym konflikcie powinieneś trzymać moją stronę – zauważył Gusiew, skręcając na Ostożenkę. – Wynika to z układu służbowego. Bez zastanowienia i tym bardziej bez sprzeciwów. Dłużej pożyjesz.
– Nawet w przypadku konfliktu wewnątrz ASB?
– Szczególnie w takim przypadku, mój drogi! Szczególnie… Rozumiem, że twoje pragnienie obrony młodszych kolegów przez prześladowaniami starszych jest jak najbardziej naturalne. Ale, łaskawco, spróbuj to pragnienie jakoś stłumić. Nie myszkujesz po wydziale, nie biegasz z rozmaitymi idiotycznymi papierkami, nie siedzisz za pulpitem. Od razu przydzielili ci robotę. Znaczy, mój drogi, trzymaj się agentów operacyjnych, a w szczególności starszych służbą. Na patrolu nikt tobą pomiatać nie będzie, przeciwnie, wszystkiego nauczą i nawet w razie czego obronią, przynajmniej na początek. To nie armia, u nas fala kwitnie tylko w biurze. Na polu walki młodszych strzegą i osłaniają. W przeciwnym razie, skąd bralibyśmy nowych brakarzy?
– No dobra – kiwnął głową Waluszek. – Przeprosiny przyjęte. Choć…
– To wszystko z nerwów, Loszka – Gusiew cmyknął zębem i wyciągnął papierosa. – Wszystko przez ten pieprzony fundusz emerytalny.
– On by cię i tak nie trafił – Waluszek przypomniał sobie ochroniarza z karabinem.
– Jeszcze tego by brakowało! – uśmiechnął się Gusiew. – Nie, oczywiście, za chudy był w uszach. Ale widzisz, ja… Ja w niego trafiłem, Loszka. I sprawiłem mu ogromny ból. Ot, takie sprawy…
– Przecież jesteś brakarzem już pięć lat… – powoli stwierdził Waluszek.
– Sześć.
– I do tej pory martwi cię to, że sprawiasz ludziom ból?!
– „Nie złodziej ja, po lasach nie grabiłem, w kark nieszczęśnikom po lochach nie strzelałem…” – zacytował Gusiew. – A przy okazji i uprzedzając twoje kolejne pytanie – w rzeczy samej, w kark nikomu nie strzelałem. Zabijałem – bywało, nie będę udawał, że nie. Wielu zabiłem. Gdzieś tak ze trzydziestu nieboszczyków by się zebrało. Każdy z tamtych też by mnie zabił, gdyby tylko mógł. Byłem szybszy, to wszystko. Ale nie brałem udziału w egzekucjach. Wiem, chodzą słuchy, że za pierwszych lat Wybrakówki w naszych piwnicach można było po kolana we krwi brodzić. Wszystko to ludzkie gadanie, łgarstwa i tyle. Nasz dział PR specjalnie wymyślał takie bajeczki, żeby ludzi postraszyć. Jak to się mówiło, czekista powinien mieć niskie czoło, długie ręce, skórzaną kurtkę, cofnięty podbródek… i coś tam jeszcze, nie pamiętam co.
– No to kto rozstrzeliwał?
– Przecież u nas nie ma kary śmierci – przypomniał mu Gusiew.
– No, to wiadomo, że jej nie ma…
– Naprawdę jej nie ma – uciął Gusiew. Samochód zatrzymał się na światłach, z sąsiedniego BMW pogardliwie łypała okiem na brakarzy w biednej furce jakaś wyfiokowana pani.
– Brzydka i skurwiona – wymamrotał Gusiew. – Nieszczęśliwy człowiek. Szkoda mi cię z całego serca, paniusiu, ale i okazji przepuścić nie mam zamiaru… O, jak to patrzy! Myśli, że rozmaite świństwa na nią wygaduję…
BMW warknął i lekko drgnął ku przodowi.
– Ej, Waluszek! – odezwał się Gusiew. – Trzymaj się! Ta damulka przed chwilą raczyła nas obdarzyć dostojną pogardą. Mam zamiar wywrzeć zemstę, drobniutką i podłą. Jesteś gotów?
Błysnęło zielone światło. Gusiew, jako prawdziwy dżentelmen jezdni, puścił damulkę przodem. Dał jej nawet pewne wyprzedzenie – BMW przecięło już linię „stopu”, kiedy „dwudziestka siódemka” przysiadał na wszystkich czterech kołach i nagle wystrzeliła do przodu.
Waluszek nie miał czasu zastanawiać się na tym, co sobie pomyślała właścicielka BMW, kiedy obok niej przeleciał bolid na kolach, bo sam nagle znalazł się w opałach. Był doświadczonym i utalentowanym kierowcą, więc mimo woli odbierał wszystkie ewolucje samochodu tak, jakby siedział za kółkiem. Krótki odcinek dzielący ich od Sadowego [8] Gusiew przeleciał w miarę spokojnie i bezpiecznie – oczywiście, o ile w ogóle było to możliwe przy tak wariackim tempie. Trzeba było wyprzedzić kilka samochodów, które jakby zastygły w bezruchu i w żadnym przypadku Gusiew nie stworzył na jezdni niebezpiecznej sytuacji. Ale mimo wszystko, choćbyś nie wiedzieć jak podrasował „Żiguli”, to „Ferrari” z niego nie zrobisz. Kiedy Gusiew osadził na zakręcie samochód, zamierzając najwyraźniej dalej jechać spokojnie, Waluszek odetchnął z ulgą.
BMW gdzieś przepadło. Obaj brakarze obejrzeli się jednocześnie, jakby nie wierząc własnym oczom.
– Aaa… pełznie. – Gusiew skręcił na Sadowe i samochód niespiesznie ruszył w stronę Nowego Arbatu. – Znaj mores, babo. Nieboszczek Fiedia Jakowlew na takim samym wózku „Subaru Impreza” dopadł. Seryjnego, oczywiście, bez turbodoładowania, ale zawsze to coś. W mieście, na suchym asfalcie nikt nam nie ujdzie. Tanio i skutecznie.
– Ale jak on go dopadł? – zapytał zaciekawiony Waluszek.
– Normalnie. Zamęczył tamtego, aż spasował. A dosłownie następnego dnia przechodził przez ulicę na czerwonym świetle i wpadł pod samochód. Dałbyś wiarę? No, żeby cię, powiedzmy udusili, i żeby jeszcze było za co… ale czekajże, Locha, nie dokończyliśmy rozmowy o egzekucjach. Zakarbuj to sobie – Wybrakówka nie przeprowadza egzekucji i nikogo nie rozstrzeliwuje. Wszystko, co ci mówiono na szkoleniu, to czysta prawda. My w ogóle nie mamy nic wspólnego z jakimkolwiek wykonywaniem wyroków. Naszym zadaniem jest wydzielenie ze społeczeństwa jego wrogów i przekazanie ich wymiarowi sprawiedliwości – nic więcej. Potem do rzeczy biorą się sędziowie i GUŁAK [9]. Jeżeli się zdarzy, że kogoś zabijemy podczas zatrzymywania – oznacza to, że skorzystał ze swojego prawa do stawiania oporu. Wyjątków nie ma. Każdy zajmuje się tym, czym powinien. Milicja przeprowadza poszukiwania i zajmuje się profilaktyką, my jesteśmy od sanacji, prokuratura ee… prokuruje, a GUŁAK bezpośrednio tępi wszelkie robactwo. Robi to stwarzając im warunki życia nie do wytrzymania. Mówiąc między nami, ale naprawdę zatrzymaj to dla siebie, kilka razy miały miejsce zaplanowane ucieczki z katorgi.
– Zaplanowane? Jak to? – najeżył się Waluszek.
– No, ktoś powinien był przecież opowiedzieć chłopakom z ferajny, jak straszne jest tam życie.
– Posłuchaj, ale tam… naprawdę jest tak okropnie?
– Warunki są mordercze – kiwnął głową Gusiew. – Jeździłem tam w delegacjach. Bywały wypadki, że dochodzeniowi żądali przywiezienia na przesłuchania więźniów – w sprawach, które z rozmaitych przyczyn otwierano ponownie. Coś niecoś więc widziałem. Strasznie tam harują. Można oczywiście wyróżnić się i zostać dziesiętnikiem, dowódcą brygady, załapać się na jakąś robotę funkcyjną i nieco lżejsze warunki życia. Czytałeś Sołżenicyna? Więc tam jest zupełnie inaczej. Ale bardzo podobnie było w faszystowskich obozach koncentracyjnych. Najmniejsze nieposłuszeństwo – biorą cię za kark i odprowadzają. Tyle że nie do gazowej komory, a na kilka zastrzyków. I wracasz potem do tego samego baraku, żeby inni mogli cię zobaczyć. Cichutki i pokorny wracasz. Wszystkich by potraktowano środkami psychotropowymi, tylko że to kosztowny zabieg.
– Katorga powinna być dochodowa – zgodził się Waluszek ze znajomością rzeczy.
– Zapomnij o tym – uśmiechnął się Gusiew. – W naszych czasach katorga z definicji nie może być dochodowa. Za Stalina z pewnością była, ale teraz niewolnicy więcej zjadają niż produkują. Propagandy się nasłuchałeś. Wszystkie aktualne osiągnięcia Związku, mój drogi, opierają się na trzech wielorybach. Zdumiewająca uczciwość płatników podatku – to raz. Brak szarej strefy – to dwa. I zasada „Kupujemy tylko u Rosjan”, to trzy. Oczywiście nie w tym sensie, że nie pijemy już coli, ale chodzi o to, że Turcy nie remontują nam Kremla, a Azjaci nie budują nam dacz. Katorżnicy – ci byli wsparciem tylko na początku…
Obok nich, wyprzedzając brakarzy, przejechał niedawno rywalizujący z nimi BMW i ostro skręcił ku podjazdowi modnego nocnego klubu. Waluszek mimo woli zagapił się na jaskrawy neon. Nie bywał tu i w ogóle dawno już go przestało ciągnąć do nowoczesnych lokalów. Miał swój ulubiony piwny barek odległy o dwa kroki od jego domu. Był tam bilard, tarcze do rzutek i panowała przyjazna, spokojna atmosfera. Taka, jaką lubił każdy normalny człowiek w tym mieście. W kosztownych ponad wszelką miarę, urządzonych bez krzty smaku klubach i lokalach takich jak ten, do którego skierowała się posiadaczka BMW, gnieździli się – jak mówiono – niezupełnie normalni. Ponurzy, wypaleni ludzie, znużeni wiecznym poczuciem, że czegoś ich w życiu pozbawiono. Waluszek rozumiał, skąd się to bierze. On sam kiedyś nie wiedział, jak sobie poradzić z wypełniającą duszę pustką, która nijak nie chciała odejść, choć próbował ją zatkać paintballem, zjazdami na nartach z najwyższych szczytów i dobrymi książkami. Szalał i poszukując nowych wrażeń wspinał się na najbardziej strome, karkołomne ściany… A potem wszystko się jakoś uładziło. Okazało się, że wystarczy znaleźć miłość i odpowiednie zajęcie. „Proste? Akurat! Wielu ludziom nigdy się to nie udaje. Ciekawe, czy udało się Gusiewowi…”
Gusiew tymczasem kręcił kierownicą i popisywał się krasomówstwem. Waluszek nie bez trudu wrócił do rzeczywistości i ponownie zaczął słuchać.
– …oczywiście, nasze porządki nie bardzo się dają pogodzić z Deklaracją Praw Człowieka – tokował Gusiew. – Ale za to w Związku można po ludzku żyć. Zupełnie bez strachu. Jak myślisz, dlaczego nasz reżim tak bardzo jest znienawidzony przez niemal wszystkie światowe rządy, oprócz tych skrajnie totalitarnych, a my z nimi jak przedtem handlujemy, prowadzimy badania naukowe, szykujemy się do wysłania ekspedycji na Marsa? Dlatego, że każdy, kogo choć raz ograbiono na ulicy, kto choć raz za nic dostał po mordzie, zaciskając pięści i ocierając łzy marzył w takiej chwili o tym, żeby przenieść się do Związku, gdzie coś takiego jest absolutnie niemożliwe. Dawno już by nas starto na proszek, choćby za cenę wojny atomowej. Ale nie pozwala na to powszechna opinia. Ile zagranicznych kanałów byś nie przejrzał w telewizji, choćbyś do wieczora trzaskał pilotem – ludzie chcą, żeby Związek był i trwał. Choćby jak nieosiągalne marzenie, jak symbol. Loszka, nam faktycznie udało się urzeczywistnić utopię. Już praktycznie zbudowaliśmy bezpieczne społeczeństwo. My! My to zrobiliśmy, rozumiesz?
– No, ja na razie niczego jeszcze nie zrobiłem – Waluszek odwrócił wzrok.
– Zdążysz jeszcze – pocieszył go Gusiew. – Mówiłem – kolejny bohaterski wyczyn wyznaczony o północy. Poczekaj. Będziesz miał się czym zająć.