ROZDZIAŁ SZÓSTY

Trzeba oddać Vladowi Tepesowi sprawiedliwość – w swoim katowskim zapale nie pobłażał nikomu, niezależnie od narodowości czy pozycji społecznej.


– Co, nie mamy samochodu? – zdziwił się Waluszek, kiedy Gusiew, wyszedłszy z bramy wsadził dłonie w kieszenie i kopcąc dymem z cygara ruszył ku placowi Arbatu.

– Pomyśl – rzucił Gusiew przez ramię, nie zatrzymując się.

Waluszek dogonił przewodnika i ruszył obok. Dalszych pytań już nie zadawał – albo postanowił udać mądrzejszego niż jest, albo po prostu bał się narazić, co zresztą samo w sobie świadczyło o śladowej obecności intelektu.

Gusiew skończył palenie, niedbale rzucił niedopałek do kosza, który akurat się napatoczył, chybił i posapując z irytacji podniósł niedopałek, a potem starannie wrzucił go tam, gdzie powinien.

– Tu wszędzie jest blisko – zniżył się łaskawie do wyjaśnień. – A samochodem zaraz się wpakujesz w korek. No nic, pod wieczór trochę sobie pojeździmy.

Na parkingu przy ścianie tunelu, który zagłębiał się pod Nowy Arbat, dwóch śmieciarzy ze swoją „wycieraczką” zaciekle pucowało asfalt, a jakiś ponury i nieogolony typ o sinej gębie grzebał w parkingowym liczniku. Gusiew gwizdnął i został zignorowany. Brakarz przeszedł przez drogę i lekko tknął nieogolonego palcem w bok.

Nieogolony odwrócił się z takim trudem, iż Gusiew gotów byłby przysiąc, że usłyszał zgrzyt stawów. Przy okazji brakarz ujrzał jego oznakę mundurową i wyraz kompletnej obojętności na młodej, obrzękniętej od wódki twarzy.

– Cześć – rzucił Gusiew. – Wszystko w porządku?

– Aaa… – wymamrotał nieogolony. – Nie najgorzej. Jaki, kurwa, porządek… Kicha. Strzelić sobie klina nie można, bo wygonią. A ja wczoraj imieniny miałem. Nieźle się naje… I tak, jak zacząłem, tak skończyłem. A co mam robić, jak nie umiem się powstrzymać? Na całe szczęście nie jestem stuknięty.

– No, no… – rzekł Gusiew z uznaniem. – Ciekawe, co się z tobą wyrabia na urodzinach?

– Na urodziny przychodzi ciotka i trochę mnie hamuje.

– Znaczy, żona też lubi sobie dać w rurę?

– Wpadła moja żona – westchnął nieogolony. – Będzie ze dwa lata. Za narkotyki.

– Hm… współczuję – stwierdził Gusiew bez cienia współczucia w głosie. – To po co się z nią żeniłeś? Wiedziałeś, czym się to skończy.

– Myślałem, że jakoś damy sobie radę.

– Z tym sobie nie poradzisz, to trzeba leczyć. Ale mało komu pomaga. Dobra. Widzę, że nie masz ochoty na to, żeby mi powiedzieć coś ciekawego…

– Od pewnego czasu u nas, cholera, spokojnie. Pełen komunizm, nie ma na kogo donieść.

– Ale mimo wszystko dawaj baczenie.

– Z pewnością, szefie, Jak tylko co, zaraz powiadomię.

– Dowiedzieć się, co z twoją żoną? Może jeszcze wróci?

Nieogolony uśmiechnął się krzywo.

– Nie rozśmieszaj mnie, chłopie – powiedział. – Co to ja, życia nie znam?

– Właśnie, że nie znasz. Różnie bywa.

– Nawet gdyby, to niech ją cholera…

– No, ty wiesz lepiej. To na razie.

– Bywaj.

Obok z cichym warkotem silnika przejechała „wycieraczka”. Jeden ze śmieciarzy operował dźwigniami, drugi szedł z tyłu i oceniał rezultaty. Po przejściu maszyny asfalt zmieniał barwę, jakby go wczoraj położono. Widać było, że śmieciarze nie oszczędzają na środkach czyszczących.

– A wy co się tak staracie? – zapytał Gusiew. – Inspekcja będzie?

– Skądże – odezwał się pieszy. – Po prostu chcemy, żeby było pięknie.

– Niedługo smarknąć na ulicy nie będzie można – mruknął Gusiew do siebie. – Od razu przybiegnie dwóch z łopatami i jeden z wiadrem. Skąd ich biorą, tych maniaków?

– A mnie się to podoba – odezwał się Waluszek.

– Mnie też – przyznał Gusiew. – Tylko się boję, że mnie kiedyś zabiorą za to, że gumę do żucia obok kosza wypluję.

Znów przeszli na drugą stronę ulicy.

– Posłuchaj… – przypomniał sobie nagle Waluszek. – Coś ty mówił o tym, że narkomanów się leczy? Przecież u nas ich nie leczą. A może jednak…

– Doświadczony psychoterapeuta może narkomana wyleczyć. Oczywiście, nie każdego. Kuracja jest zresztą kłopotliwa i długa. Ale w pewnych przypadkach narkomania poddaje się leczeniu. I najważniejsze wcale nie są leki. Z tego, co wiem, szybka detoksykacja zajmuje dziesięć, do dwunastu godzin. Ale zostaje uzależnienie psychiczne. Trzeba ustalić przyczyny, dla których narkoman chce uciec od rzeczywistości. Igłę bierze tylko ten, kto ma do tego skłonności. Komu jest ona potrzebna.

– A ten, któremu nie jest potrzebna? – zapytał natychmiast Waluszek.

– Ten jej nie tyka.

– A jak komuś jest potrzebna, ale nie za bardzo? – nie poddawał się Waluszek.

– To go po zdiagnozowaniu zostawiają przy życiu i wysyłają do obozu pracy. Dlatego powiedziałem, że niektórzy w zasadzie mogą wrócić. Obóz – nie katorga, da się przeżyć. Wracają nieszczęsne stworzenia o osowiałych już na zawsze oczach, ale wracają. I niczego już im nie trzeba – narkotyków też. Rozluźnij się, Loszka. Na narkotyki jest tylko jeden pewny środek, który pomaga każdemu – kula w łeb.

Przy kiosku z wyrobami tytoniowymi Gusiew zwolnił i zajrzał w okienko.

– Jak tam sprawy? – zapytał.

– Dzięki waszym staraniom, nieźle – padła odpowiedź.

– Później się nie zjawiali?

Waluszek nie usłyszał odpowiedzi. Gusiew chrząknął z satysfakcją.

– Jakby co, dzwoń od razu – stwierdził zwracając się do sprzedawcy. – I nie na milicję, tylko od razu do nas. Daj mi „Captain Black”. Nie, nie te. Ja palę ciemne, aromatyzowane.

Na ladzie spoczęły papierosy. Jedną stronę paczki całkowicie pokrywała biała naklejka z wyraźnym napisem wielkimi literami: „Tytoń zabija”.

– Oho – mruknął Gusiew. – Zaczęło się. Jak ty tu wysiedzisz, biedaku, skoro wszystkie wystawione paczki masz odwrócone napisem do środka kiosku.

– Okropność – zgodził się sprzedawca. – Aż dreszcz człowieka bierze. Właśnie rzucam palenie. Dobrze jeszcze, że nie wpadli na pomysł, żeby na wódce jakieś świństwa wypisywać.

Gusiew kiwnął mu głową ze współczuciem, zapłacił, wsunął papierosy w kieszeń i odwrócił się do Waluszka. Wyraz twarzy starego wygi świadczył o jego poirytowaniu.

– Nie rozglądaj się tak na wszystkie strony, ty niedorobiony desperado – syknął. – Szkło witryny nie jest gorsze od lustra, wszystko doskonale widać.

– Przepraszam – wymamrotał Waluszek.

– Zapamiętaj na przyszłość. Przez to ruszanie głową wokół mogą cię wziąć za mojego ochroniarza, chociaż zupełnie nie przypominasz typowego goryla. A po co nam to? Ja zamierzam jeszcze trochę pożyć, i tobie życzę tego samego. Nie przepatruj okolicy okiem pana i władcy, tylko się w nią wżyj. Jeżeli tak bardzo masz ochotę się porozglądać, to rób to niedbale i beztrosko. My nie patrolujemy dzielnicy – po prostu idziemy przez nią za swoimi sprawami.

– Rozumiem.

– Zuch. No to jazda dalej.

Czyściutko wysprzątane stopnie wiodły na drugą stronę Nowego Arbatu. Pod ziemią, przy szklanych drzwiach przejścia, ustawiono niewielki stolik, pokryty bułeczkami i napojami. Obok stolika stali dwaj milicjanci, uśmiechający się dobrodusznie i grzebiący w towarze. Sprzedawca też uśmiechał się szeroko.

Pod przeciwległą ścianą stał kosz na śmieci. Gusiew zatrzymał się i zaczął otwierać paczkę papierosów. Paczka była oporna i folia wpadła w śmieci dopiero wtedy, gdy obładowani towarem milicjanci odeszli od stolika. Gusiew dogonił ich już na schodach.

– Wydaje mi się, sierżancie, że ten sprzedawca was wrobił – szepnął uprzejmie do ucha jednemu z milicjantów.

Sierżant obejrzał się, podskoczył i upuścił pod nogi drożdżówkę. Jego partner też zmienił się na twarzy. Gusiew akurat rozsunął lekko poły kurtki i na jego piersi wszystkimi barwami tęczy rozbłysł znaczek ASB.

– A o co chodzi? – zapytał sierżant.

– A o to chodzi, synku, że ten typ doskonale zna moją twarz. Widział, że stoję obok. A jednak pozwolił wam odejść, nie uiściwszy zapłaty.

– Ależ zapłaciłem! – żachnął się sierżant, upychając po kieszeniach pojemniki z wodą. – Mam świadka. Co jest, cholera jasna! Za kogo mnie bierzesz?

– Biorę cię za smarkacza, który chodzi tu nie dłużej, niż tydzień. W przeciwnym razie bym cię zapamiętał. A przy okazji, domorośli wymuszacze, pokażcie mi swoje dokumenty. Loszka, sprzedawca chce uciec. Zatrzymaj go.

Waluszek zbiegł po stopniach w dół i chwycił znikającego w bocznym pomieszczeniu sprzedawcę za kołnierz. Czerwoni jak ćwikła milicjanci wyjęli służbowe legitymacje.

– Ta-ak… Sierżant Loginów. Młodszy sierżant Kozyriew. – Gusiew zdjął z pasa transiver [6] – Centralny? Tu Gusiew! Sprawdźcie mi dwóch młodych stróżów prawa i porządku publicznego… – podyktował nazwiska, stopnie i numery legitymacji. – Czekam. Ta-ak… No, mają szczęście. – Schował aparat, oddał milicjantom dokumenty, wyjął notes i coś w nim zapisał. – Więc tak, młodzieży, darować wam ten pierwszy raz, czy nadal będziecie łamać prawo?

Sierżant rzucił zaszczute spojrzenie na straganiarza, którego Waluszek odwrócił gębą ku milicjantom. Sprzedawca bezczelnie się uśmiechał.

Partner sierżanta przesunął się i zasłonił Gusiewa przed wzrokiem przechodniów. Gusiew z nieukrywaną ciekawością rozejrzał się na boki. Waluszek przeciwnie – nastroszył się i wsunął dłoń za pazuchę.

– Głupia sytuacja – stwierdził milicjant. – Ludzie patrzą.

– A brać i nie płacić – to co, nie głupia sytuacja?

– Nie mieliśmy pieniędzy – wydusił z siebie sierżant. – Chcieliśmy zapłacić później.

– Więc tak, młodzi ludzie. Albo płacicie, albo zwracacie towar. Za to – Gusiew trącił czubkiem buta leżącą pod nogami drożdżówkę – zapłacicie także. I weźcie pod uwagę, że jesteście już w kartotece. Oficjalne ostrzeżenie w sprawie próby wymuszenia korzyści pieniężnej.

Sierżant ponownie popatrzył na sprzedawcę. Ten skromnie spuścił oczy.

– Jak wam nie wstyd, chłopcy? – zapytał Gusiew. – Od takiego haniebnego epizodu służbę zaczynacie? A ci dobrzy, prości ludzie, przed którymi wam teraz głupio, przecież oni na was liczą. Myślą, że ich obronicie, a w razie czego im pomożecie… A wy, zamiast tego pozbawiacie ich uczciwego zarobku.

– Przecież on sam nam to wetknął w ręce! – wymamrotał sierżant. – Chciał się zaprzyjaźnić, postanowił nas obdarować na początek znajomości…

– Tej wersji w ogóle nie słyszałem – uciął Gusiew. – Dlatego, że jest dla was dużo gorsza.

– Ależ spytaj go!

– Nie ma sprawy! – Gusiew zszedł nieco niżej, ku sprzedawcy. Milicjanci poszli za nim; w ich oczach malowała się chęć dania brakarzowi w łeb i spisania potem meldunku o samoobronie. Byli naprawdę młodzi i niedoświadczeni – przed popełnieniem głupstwa powstrzymał ich tylko widok wsuniętej za pazuchę dłoni Waluszka i jego taksujące, uważne spojrzenie.

– Cześć, prowokatorze – zwrócił się Gusiew do straganiarza.

– Heil, gestapo! – odparł wesoło sprzedawca.

– Opowiedz, jak to było.

– Jak zawsze. Podeszli, żeby zawrzeć znajomość. Tego, owego… a potem mówią – weźmiemy? No to mówię – bierzcie. I tyle.

– Bydlę! – jęknął sierżant ogarnięty bezsilną wściekłością. – Ja cię… Łże, gnojek jeden! Mam świadka!

– Loszka, puść człowieka – polecił Gusiew. – Niech wraca do handlu. Więc tak, chłopaki. Albo zrobicie, jak powiedziałem i zostaniecie w służbie z pierwszym, oficjalnym ostrzeżeniem. Z centrum miasta wyślą was gdzieś do jakiegoś Jebichowa, gdzie będziecie bruki szlifować. Ale to i tak lepiej, niż w kopalni z bandziorami ziemię ryć. Albo zechcecie mi coś udowodnić. W takim przypadku od razu wyrecytuję wam „ptaszka”, wzywam „karawan”, i już wkrótce nie będziecie rozmawiać z poczciwym brakarzem, tylko z bardzo złym śledczym. Pięć minut przesłuchania na psychotropach i wszystko będzie wiadomo. No to jak?

Od strony wyjścia na ulicę rozległo się ciężkie, słoniowate stąpanie i pomiędzy Gusiewa a przygnębionych młodzików wcisnął się jeszcze jeden milicjant, starszy, wąsaty i tęgi.

– A-aaa! – ucieszył się Gusiew. – Więc to twoje szpaczki? Tęgi jednym rzutem oka ocenił sytuacje i postawił diagnozę.

– Kurwa wasza w dupę jebana mać! – sarknął. – Na minutę zostawić was nie można! Wysrać człowiekowi się nie dacie! Od razu w gówno się wpakować musicie!

– Bezwarunkowo! – poparł go Gusiew. – Bałwany, jakich ze świecą szukać! Mamy do czynienia z jednym z dwojga. Albo łapówka, albo wymuszenie. Ja, oczywiście, stawiam na wymuszenie. Ostrzegłem ich i wpiszę do akt. A oni się łamią i chcą na przesłuchanie!

– Kurwa! – stwierdził tęższy z młodszych.

– Więc tak, zabierz ich i wlej im trochę rozumu do łbów. A ja pójdę swoją drogą. Zgoda?

– Ja im nogi z dup powyrywam! – warknął półgłosem wąsacz. – Wy mnie, gnojki jedne, jeszcze popamiętacie!

Sądząc z wyglądu wąsacza, był mocno wytrącony z równowagi. Nie rozsierdzony, ale właśnie wytrącony z równowagi. W istocie idiotyczna sytuacja – zostawił podwładnych tylko na chwilę, a oni go tymczasem wpakowali po uszy w gówno.

– Głupstwo, ty się jakoś wykręcisz! – pocieszył go Gusiew.

– Akurat! – machnął ręką wąsaty. – Teraz to…

– No to my pójdziemy – stwierdził Gusiew. – Wszystkiego najlepszego.

Waluszek się nie pożegnał, tylko wyjął dłoń zza pazuchy.

Straganiarzowi Gusiew podsunął pięść pod nos.

– A co ja złego powiedziałem? – obruszył się straganiarz.

– To tylko uprzedzenie. Ja nie słyszałem, o czym ty z nimi rozmawiałeś. Może ich podpuściłeś?

Straganiarz uniósł ku niebu oczy, ręce i wypuścił długą, barwną wiązankę, niczym nieustępującą mistrzostwu wypowiedzi wąsatego sierżanta. Z jego tyrady wynikało, że jeszcze nie zwariował i prędzej zgodziłby się na niebezpieczny dla życia, nietradycyjny seks z samcem hipopotama, niżby dał łapówkę oficjalnemu przedstawicielowi władzy, zarówno podczas wykonywania przez tego ostatniego obowiązków służbowych, jak i w każdych innych okolicznościach.

– Pomimo tego uważaj i bądź ostrożny – skwitował jego wypowiedź Gusiew i ruszył w głąb przejścia.

Straganiarz pożegnał go nieprzyzwoitym gestem.

Milicjanci gdzieś się zwinęli, nie zapłaciwszy za wzięty towar. Zamiast nich na stopniach pojawiła się dorodna, niezbyt urodziwa sprzątaczka w pomarańczowej kurtce. Podniosła porzuconą przez młodego menta drożdżówkę i zaczęła ją oglądać w zadumie.

– Rzuć to! – zawołał do niej straganiarz. – Chodź tu, dam ci naleśnik! Niech będzie z mięsem!


– A czemu wymuszenie nie jest tak groźne, jak łapówka? – zapytał Waluszek, kiedy z Gusiewem przeszli podziemnym przejściem na drugą stronę Nowego Arbatu i niespiesznym krokiem ruszyli wzdłuż lustrzanych ścian urzędu pocztowego.

– Łapownictwo zakłada zmowę obu stron. I jeżeli jedna ze stron natychmiast nie zamelduje na milicję albo do ASB, sprawę można potem mocno rozdmuchać. Dziś podjadali sobie jego smakołyki, jutro on ich poprosi, żeby postraszyli jego szefa. I tak dalej. A jak podchodzą do ciebie, zabierają towar i nie płacą, to jednostronne naruszenie prawa – i teoretycznie bez perspektyw rozwojowych. No nic, Loszka, z czasem się otrzaskasz. Nam specjalnie zostawili kilka takich „widełek”, na pierwszy rzut oka bzdurnych. Żeby można było skuteczniej nad ludźmi popracować. Waluszek kiwnął głowa.

– Jakoś to po dziecinnemu, całkiem głupio rozegrali.

– Bo głupole. Co, myślisz, że ten stary ment wyga ich nie pouczył? Jeszcze jak ich pouczył. Pierwszego dnia im objaśnił – Boże broń, chłopaki, choć jeden cukierek od kogoś wziąć. Przez całe życie się potem nie oczyścicie z podejrzeń. Chłopcy oczywiście przyjęli to do wiadomości. A potem, jak tylko zostali bez nadzoru, postanowili spróbować, czy ta chałwa w istocie jest tak słodka, jak to opisują. Ci smarkacze okropnie potrzebują okazji do potwierdzenia własnej ważności, muszą się poczuć dorosłymi i groźnymi. A potwierdzić swoją ważność można na różne sposoby. Większości ludzi wystarczy darmowe ciastko. Przy okazji, nie zjadłbyś czegoś?

– Przecież oni nawet nie podjęli prób usprawiedliwienia się – nie rezygnował Waluszek. – Nie stawiali nawet psychicznego oporu. Tylko raz, za twoimi plecami, jak się odwróciłeś…

– Owszem, powiedział mi to twój wzrok. Przez chwilę chłopcy mieli ochotą trzasnąć mnie pałką w ciemię. A ty bardzo prawidłowo zareagowałeś. To ci się chwali. A co do usprawiedliwień… Hipnoza sytuacyjna. Słyszałeś o czymś takim?

– Aha.

– A sam nie doświadczyłeś? Na sobie? Niektórzy z nas doświadczyli i klęli potem, na czym świat stoi. Przecież tych dwóch my na gorącym uczynku przyłapaliśmy, z dowodami w rękach. Trzeba być skończonym draniem, żeby się błyskawicznie przestawić. Zawodowi oszuści to potrafią. Potrafią w ułamku sekundy się przeorientować. Miałem kiedyś taki przypadek…

Gusiew zapalił. Mimo woli zrobił ponury grymas – wypadek też był pewnie niewesoły. Waluszek z ciekawością czekał na ciąg dalszy.

– Było tak. Braliśmy na „żywca” dwóch łajdaków. Wypracowali sobie, dranie, sprytną metodę. Jeden idzie i niby niechcący upuszcza człowiekowi pod nogi paczkę banknotów na wabia. Oczywiście, wszystko jest przygotowane. Jeżeli człowiek forsy nie podniesie, tuż obok pojawia się drugi, podnosi, patrzy frajerowi w oczy i pyta szeptem: „Co robimy?” Ofiara nie ma wyjścia. Nawet jeżeli zawoła: „Ej, człowieku, zgubiłeś pieniądze, a ten tu podniósł!”, to nic biedakowi nie pomoże. Mieli opracowane dziesiątki wariantów, jak rzucić na człowieka podejrzenie i poddać rewizji. W razie czego podbiegali inni – też umówieni członkowie szajki – stawali wokół i krzyczeli, że są świadkami i widzieli, jak ofiara brała pieniądze. Sam rozumiesz, podrzucali paczkę człowiekowi wyglądającemu na takiego, co ma w kieszeniach nielichą gotówkę. Namierzali ofiarę w kantorach wymiany walut, dopóki te jeszcze funkcjonowały, a potem zaczęli po sklepach portfelom się przyglądać. I wyobraź sobie, zapasowe warianty banda wykorzystywała nadzwyczaj rzadko. Dwóch na trzech z przechodniów godziło się na podział zdobyczy wespół z prowokatorem. Cóż, chciwi jesteśmy wszyscy, aż strach. Nasz człowiek, który robił za „żywca”, mówił potem – niczego się chłopaki nie bójcie, tylko niech was ręka boska broni od tego, żebyście na cudzych pieniążkach wzbogacić się zechcieli. Przecież, kiedy drań zagląda ci w oczy z propozycją, że podzieli się z tobą zdobyczą i odpowiedzialnością, nie stajesz się draniem takim jak on. Uznajesz po prostu, że masz fart. Czy nie może człowiekowi choć raz się w życiu poszczęścić? Uważa się, że może. Albo powinno.

Gusiew umilkł.

– I co było dalej? – ponaglił go Waluszek.

– Wszystko leciało według planu. Jeżeli ofiara wyciągała swoje pieniądze, natychmiast je przeliczano i oddawano z przeprosinami. Oczywiście, niepostrzeżenie zmniejszywszy zawartość portfela przynajmniej o połowę. Mogliby też po prostu zabrać wszystko i dać w mordę. Ale sam rozumiesz, rozbój i oszustwo, to dwa różne paragrafy, a poszkodowany musiałby jeszcze udowodnić, że miał przy sobie odpowiednią kwotę w momencie, kiedy – jakoby! – został „zrobiony”. Zwykłe prawo jest tu bezsilne, tylko ASB daje sobie z tym radę. No i menty dały sygnał do Centralnego. Więc kiedy capnęliśmy tych gnojków, urządzili nam całe przedstawienie… Moskiewski to może nie, ale każdy z prowincjonalnych dramatycznych teatrów dałby sporo za takich aktorów. A ja patrzę na tego, co pieniądze z portfela wyjmował, żeby „policzyć” i myślę sobie – do diabła! Przecież z ciebie byłby znakomity iluzjonista. Gdybyś na scenie występował, to ludzie by cię kwiatami obrzucali! A ty – tutaj… Przykro, aż niedobrze się robi. Taka mnie wtedy wściekłość ogarnęła na rodzaj ludzki… A ci dwaj krzyczą, rękoma wywijają, świętą niewinność udają. I zauważ, że oni już się zorientowali, iż zostali złapani na „żywca” i z dowodami w ręku. Ale tak czy owak, nie rezygnują. Tego, co ich nam nadał pokazują mi i do oczu stawiają, potem jeszcze dwóch, którzy za świadków byli – a tamci nie, krzyczą, nigdy w życiu ich nie widzieliśmy, a w ogóle to za pół godziny mamy samolot, bo my nie z Moskwy jesteśmy. Chłopak, co frajera, „żywca” znaczy odgrywał, oczy wytrzeszcza… zaraz się tu nam chłopak rozpłacze, myślę sobie. Potem zresztą nie wytrzymał. Inna rzecz zeznania składać, a inna – kiedy człowiekowi w oczy plujesz, a on niewinnego zgrywa. Trudno wytrzymać. Najobrzydliwsze w naszej robocie jest to, że twarzą w twarz z ludzką podłością się stykasz. Tak to, brachu, jest.

– I jak się to zakończyło? – zapytał Waluszek.

– Zastrzeliłem obu od ręki – Gusiew machnął niedbale dłonią.

Waluszek zachichotał, ale zaraz potem zagryzł wargi.

– Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to było obrzydliwe – wyjaśnił Gusiew. – Po prostu niczego innego nie mogłem zrobić i miałem wrażenie, że lada moment utonę w tym oceanie łgarstw. A najważniejsze, żal mi było „żywca”, przecież to był mój partner. No to wziąłem i obu zastrzeliłem na miejscu. Okazało się, że dobrze trafiłem, chłopaki zaczęli mi brawo bić.

Waluszek sieknął nosem i sięgnął po papierosy.

– Ale ten, co nas naprowadził na cel, strasznie się zdenerwował. Aż w gacie biedaczek narobił. Ale od razu przyznał się do wszystkiego. A jeden z bandy zemdlał. Oni tak zawsze, jak się robi gorąco, to w sentymenty uciekają. I za to szczególnie złodziejów nienawidzę. Loszka, nie pal na razie. Zajrzymy do tego magazynu. Albo jak chcesz, poczekaj na zewnątrz. Nic szczególnego, po prostu chcę sprawdzić, czy nie mają jakiegoś porządnego filmu wideo.

– Ja też zobaczę – odparł Waluszek i otworzył przed Gusiewem drzwi.

Загрузка...