Trudno sobie wyobrazić, co działo się w duszy niezwykle ponurego jak na swój wiek dwunastoletniego chłopca, który widywał to każdego dnia. Z pewnością to właśnie chłopięce, spłukane rzekami krwi, lata Vlada przekształciły go w psychicznego kalekę.
Przy wejściu na Nowodiewiczy [19] dość niespodzianie zrobiło się tłoczno. Za czarnymi „Wołgami” i szerokimi plecami ochroniarzy niemal niknął długi, rządowy ZIŁ.
Gusiew wprowadził „dwudziestkę siódemkę” na trotuar. Do samochodu natychmiast podbiegł jakiś typ w garniturze i pod krawatem, który wymachiwał rękoma – spadajcie stąd, nie wolno. Gusiew wysiadł i zamknął drzwi.
– Samochód zostawcie bez nadzoru – rzucił nadbiegającemu ochroniarzowi. Ten, zaskoczony, zamrugał oczami.
– Ty co, nowy jesteś? – Gusiew uśmiechnął się ze współczuciem, zdejmując swoją oznakę i odwracając ją rewersem, na którym wygrawerowano nazwisko, numer osobisty i osadzono miniaturowe zdjęcie. – Kto tu jest? Litwinow?
– N-nieeee – wymamrotał ochroniarz, przenosząc spojrzenie z twarzy Gusiewa na fotografię i z powrotem. – Gusiew przyjechał.
– No to tym bardziej zejdź mi z drogi – poradził mu Gusiew, ponownie wpinając znaczek w kurtkę na piersi.
– Tak, niech pan przejdzie… Proszę bardzo.
Następni ochroniarze Gusiewa już nie zatrzymywali. Szybkim krokiem wszedł na cmentarz i znaną sobie trasą ruszył pomiędzy kwatery. Spotykani tu i ówdzie ludzie w garniturach go nie ruszali, a niektórzy nawet pozdrawiali go z daleka kiwnięciami głowy.
Za ogrodzeniem jednego z grobów na wąskiej ławeczce przysiadł starszy, tęgi mężczyzna w czarnym płaszczu. Gusiew bezceremonialnie odepchnął na bok szefa ochrony i zatrzymał się w przejściu otwartej furtki.
Tęgi mężczyzna z trudem odwrócił głowę.
– Witaj, Pasza – powiedział. Na jego surowej twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu. – Nie spodziewałem się. Dawnośmy nie… Odwiedzasz, znaczy. To dobrze.
– Ja wiem, co mam tu robić – wycedził Gusiew przez zęby. – A wy? Tak się grzechu nie odkupi. Należy palić świeczki i walić czołem o ziemię. Ale tak… jesteście ateistą.
– Często tu przychodzę – westchnął starszy mężczyzna. – I niepotrzebnie chcesz mi dopiec, Pasza. Niczemu nie jestem winien.
Gusiew spojrzał na szefa ochrony.
– Cześć, Pe – powiedział ochroniarz. – Jak tam w pracy?
– Spadaj – polecił mu Gusiew. – Musimy się rozmówić.
Starszy mężczyzna przez chwilę się zastanawiał, a potem kiwnął twierdząco głową. Szef ochrony zrobił urażoną minę, odszedł na odległość dziesięciu kroków i zaczął coś mamrotać w swój kołnierz. Gusiew wszedł za ciasne ogrodzenie, poczekał aż starszy się posunie i usiadł obok na ławeczce.
– No dobrze, Aleksandrze Pietrewiczu, zlituję się dziś nad wami i powstrzymam się od oskarżeń. Co było, to było i niczego już nie da się zmienić. Tym bardziej, że tego, co mi opowiedział, jak było naprawdę, kazaliście zlikwidować. Więc i na moim sumieniu leży niewinna ofiara. A teraz interesuje mnie co innego. Co się stało z Dimką Biełowem?
– Naćpał się jakiegoś świństwa, ten twój Dimka. Teraz leży pod kroplówką. Podleczy się, to wróci do pracy. Ja bym go oczywiście nie dopuścił do Kremla na odległość strzału z armaty, ale szkoda mi ojca.
– Nigdy bym się nie domyślił…
– Pawle – przerwał Gusiewowi starszy mężczyzna. – Ty żyjesz w realnym świecie. A twój przyjaciel Dimka widzi go tylko zza okien służbowej limuzyny z osobistym kierowcą. Ty znasz świat i potrafisz nawet na niego wpływać. Biełow – nie. Co więcej, on nigdy by się z tobą nie zamienił miejscami. I to wszystko. To ja wydałem rozkaz wybrakówki Biełowa, jak się dowiedziałem, jaki wyciął numer. Widzę, że to cię nie dziwi. I słusznie. Ty rozkazu nie wykonałeś i uratowałeś Dymitrowi jego kompletnie pustą pałę. Nie odczuwam wobec ciebie szczególnej wdzięczności. To my ustanowiliśmy te prawa i powinniśmy im być posłuszni.
Gusiew wyjął papierosy i zapalił.
– No to wypuśćcie swoje dzieci na wolność – zaproponował. – Żeby nie wariowały. Z powodu braku kontaktu ze światem.
– Pawle, już za późno. Akurat w tym się z tobą zgadzam. Ale już jest za późno. Tylko tobie się udało i to dlatego, że tak zajadle wyrywałeś się z naszego kręgu na zewnątrz. Teraz już rozumiem, do jakiego stopnia miałeś rację. Teraz.
– Nie jestem wasz i wcale mi się nie udało – odciął się Gusiew. – Po prostu wybrałem swoją drogę.
Starszy mężczyzna odwrócił głowę i spróbował zajrzeć Gusiewowi w oczy. Brakarz odwrócił wzrok.
– Pasza, oprócz ciebie nie mam nikogo – stwierdził starszy niezbyt głośno.
– Aleksandrze Pietrewiczu, nigdy mnie nie mieliście. I nigdy nie mówcie, że musicie się podporządkowywać tym prawom, które ustanowiliście. Przecież mógłbym sobie przypomnieć, gdzie pracuję. I przeprowadzić wybrakówkę na miejscu, bez żadnych zgłoszeń i udowadniania winy.
– Pasza, to nie ja zrobiłem. Ta katastrofa była dziełem przypadku. A człowiek, który jakoby otworzył ci oczy, chciał po prostu nas ze sobą poróżnić. Nienawidził mnie i nienawidził ciebie, bo jesteś synem swojego ojca. Przez jakiś czas myślałem, że sam przyłożył rękę do tej katastrofy. Ale okazało się – nie. Pasza, nikt nie jest winien temu, co się stało.
– Nie szukam winnych. Chcę po prostu wiedzieć.
– Byłeś martwy. Nie miałeś twarzy – tylko jedna, wielka rana. Ani jednej całej kości. I żywiliśmy przekonanie, że za śmiercią Lebiediewów ktoś stał. Koniecznie trzeba było cię ukryć, czy ty tego nie rozumiesz? Tym bardziej, że już się ukazał oficjalny komunikat o waszej śmierci. A potem, kiedy się wyjaśniło… Tak czy owak, trzeba było podjąć w twojej sprawie jakąś decyzję. Potrzebowałeś opieki. Sam z pewnością nie pamiętasz, jak bardzo.
Gusiew zagryzł wargi.
– I wiesz co… – wymamrotał jego rozmówca. – Nawet teraz, gdybym miał możliwość raz jeszcze przeżyć to wszystko…
– Dziękuje, Aleksandrze Pietrowiczu, za cudze życie – odparł Gusiew patetycznie. – Za cudzą twarz i cudze nazwisko. Za cudzą psychikę i cudze maniery też dziękuję. Chcecie, do nóg wam się pokłonię…
– Możesz nie wierzyć w moje słowa – twarz starszego mężczyzny zmarszczyła się tak, iż można by pomyśleć, że lada moment się rozpłacze – ale ja zawsze cię kochałem jak rodzonego syna.
– A skąd wiecie, jak się kocha swojego syna?
– Gdybym miał swoje dzieci… I gdybyś ty mnie nie odepchnął, tak okrutnie, tak surowo…
– Okrucieństwo i surowość, to moje drugie imiona – parsknął Gusiew. – A jak się już zgadało o surowości… Kiedy zacznie się odstrzał brakarzy?
– Co? – bardzo naturalnie zdziwił się starszy.
– W najbliższym czasie powinien zostać uruchomiony program likwidacji brakarzy. Interesuje mnie – kiedy to się zacznie. I co ich czeka – kula w łeb, czy tylko dożywotnia katorga?
Starszy mężczyzna spojrzał na Gusiewa nie bez obawy we wzroku.
– Ty czasem nie ten… – zapytał, wymownie uderzając kantem dłoni w szyję. – Nie tego?
– Na razie jestem trzeźwy i jak do tej pory normalny.
– Mmmm… A ja już sobie pomyślałem… Nie, żadnego odstrzału, co ty… W zasadzie dotąd problemu ASB nie rozpatrywano, wszystko jest na etapie wstępnych opracowań. Najpewniej gdzieś tak za rok, dwa, wyprawi się wszystkich na emeryturę.
– No tak, na emeryturę. A młodych też?
– Jakich znowu młodych?
– Tych zwerbowanych całkiem niedawno. Nabór sięgał tysięcy ludzi.
– Pasza, nic mi o tym nie wiadomo. Tysiące, powiadasz? To niemożliwe. Skąd masz takie informacje?
– Moja sprawa to wam o tym wspomnieć. Wasza – zobaczyć, co i jak. Bez zbytniego szumu, co zawsze wychodzi wam znakomicie. Potraficie działać po cichu, prawda. Aleksandrze Pietrowiczu? Samochód zepchnąć na pobocze, człowieka chyłkiem załatwić, chłopakowi dwadzieścia lat oczy mydlić…
– Przecież ci się przyznałem! – prawie krzyknął starszy. – Mógłbym wszystkiemu zaprzeczyć! Ale powiedziałem ci całą prawdę! Nie masz prawa tak do mnie mówić, nie masz prawa!!!
Gusiew bez słowa rzucił niedopałek na sąsiedni grób.
– A ja tobie, mówiąc przy okazji, też mógłbym co nieco przypomnieć – stwierdził starszy, jakby się uspokajając. – Też nie jesteś bez grzechu.
– Ja?! A co ja? Nie ja napisałem „Zarządzenie 102”. Nie ja organizowałem ASB.
– Aleksandrze Pietrowiczu! – zawołał z daleka szef ochrony. – Telefon do was na pierwszej linii… i w ogóle, już późno…
– Przedzwonię…
– Tak jest!
– Znaczy tak, Pawle… – zakonkludował starszy twardym głosem. – Odpowiedziałem na twoje pytania. A teraz pozwól, że dam ci jedną, rzeczową radę.
– A co? – Gusiew zmrużył oczy z wrogością. Od dawna już nie przejmował się radami tego człowieka i nie postępował zgodnie z nimi. Ale też nie odmawiał ich wysłuchania. Szczególnie teraz.
– Rzuć tę cholerną robotę.
– Oho!
– Owszem, rzuć. Napisz raport, zwolnią cię bez zadawania zbędnych pytań. A jak się zwolnisz, od razu przyjdź do mnie. I wtedy porozmawiamy.
– Nie chcę do Meksyku – stwierdził Gusiew. – I do Afryki też nie chcę. Nigdzie stąd nie zamierzam uciekać. Sam kaszy nawarzyłem, sam zjem, ile na mnie przypadnie.
– Idiota – podsumował starszy. Właśnie tak podsumował całą rozmowę. – Nie proponuję ci ucieczki. Po prostu wyjedziesz na pewien czas. Tu się szykuje pewna sprawa… Krótko mówiąc, nie chcę, żeby mnie szantażowano. Tobą, twoim życiem. Chcę odebrać komuś dodatkowy atut.
– Tym bardziej nie wyjadę! – ucieszył się Gusiew.
Starszy mężczyzna wstał nie bez trudu.
– Zastanów się – poradził. – Masz tydzień czasu. Bo jak nie, to cię eksportuję z kraju siłą. Mam już dość bawienia się z tobą w te twoje śmieszne gierki. A… byłbym zapomniał. Przedstawiono cię do Nagrody Państwowej. Za pomysł akcji: „Tytoń zabija”. Możesz pękać z dumy. Cholerny utopista. Ideolog zasrany. Boże, do czego to już dochodzi – dwudziestoletni smarkacz wymyśla coś takiego… Ot tak, dla rozrywki, przyśniło mu się. A my, stare pryki…
– Ale działa, prawda? – przypomniał mu Gusiew.
– Lepiej, żeby nie wypaliło. A ty sam teraz palisz?
– Ja nie o tytoniu…
– Drań – westchnął starszy. – Skąd w tobie tyle jadu?
– Stąd, skąd stary pryk wziął odwagę, by zajrzeć do akt dwudziestoletniego smarkacza – odciął się Gusiew. – I przedstawić je jako opracowanie nieistniejącego departamentu. Kiedy smarkaczowi stuknęła trzydziestka i zdążył już o wszystkim zapomnieć.
– Ale pozostał tym samym co dawniej smarkaczem. Pawle, dorośnijże choć trochę – zakończył starszy. – Bardzo cię proszę. Sił brak, by kochać takiego potwora. Brakarz się znalazł…
Przepchnął się pomiędzy Gusiewem i wysokim nagrobkiem, z trudem przecisnął przez wąską furtkę i odszedł.
– Do widzenia – rzucił za nim Gusiew. Nie chciał, ale pomyślał, że tak będzie lepiej. Niech jak dawniej uważają go za rozsądnego i wyrachowanego, gotowego na zawieranie kompromisów i słuchanie głosu rozumu.
Starszy mężczyzna machnął ręką, choć się nie odwrócił. Gusiew spojrzał na grób.
Nie było na nim żadnych krzyży czy kwiatków, i żadnych pożegnalnych napisów. Niczego zbędnego. Dwa portrety. Mężczyzna w średnim wieku i chłopczyk. Daty urodzin. Imiona.
Leonid Lebiediew i Paweł Lebiediew.
I wspólna data śmierci.
Gusiew wpatrzył się w fotografię chłopczyka i bezwiednie musnął palcami swoją twarz.
Waluszek już czekał, paląc. Gusiew zatrzymał „dwudziestkę siódemkę” i przesiadł się na prawe siedzenie. Przyjemność prowadzenia wozu chętnie zostawiał Waluszkowi. Po pierwsze – chłopakowi spodobało się to zajęcie i szkoda byłoby pozbawiać go tej niewinnej przyjemności. Po drugie, kiedy Aleksiej siedział za kierownicą, Gusiew czuł się dobrze i bezpiecznie – mieli tak bardzo podobny sposób prowadzenia wozu, że każdy manewr swojego prowadzonego Gusiew kwitował w duchu kiwnięciem głowy.
– Ty co, samochód przywłaszczyłeś sobie na stałe? – zapytał Waluszek, kiedy „dwudziestka siódemka” szybko i pewnie włączyła się w potok innych wozów. – Sprywatyzowałeś go?
– Powiedzmy, że mi go podarowano.
– A kogo musiałeś za to zabić?
Gusiew bez złości trącił Waluszka łokciem w żebra. Ostatnio, gdy miewał w duszy zamęt, Aleksiej jakoś potrafił przywracać mu zwykły nastrój.
– Pamiętasz tego psychola, za którym się ujęliśmy?
– Powiedzmy, że to ty się za nim ująłeś. I nie tylko jemu dupę uratowałeś. Myślałem, że jak będę musiał zastrzelić biedaka, to sam potem się pochlastam. Powiedz mi, Pe, jak można prawdziwą kulą strzelać do człowieka, który ani tobie nie zrobił nic złego i żadnego prawa nie naruszył. Siedzi dupek na balkonie i tylko macha nogami… Zdarzyło ci się?
W tej chwili do Waluszka dotarło, że propozycja zastrzelenia stukniętego wyszła od Gusiewa i zagryzł wargi. Waluszek dość szybko o takich sprawach zapominał. Z pewnością bardzo by nie chciał uznać, że ludzie są źli.
Ale Gusiew – jak się okazało – nie zauważył zmieszania partnera.
– Przecież ja każdego klienta prowokuję, żeby się na mnie rzucił – powiedział. – Ta formułka: „Macie prawo do stawiania oporu” – została wymyślona specjalnie po to. Jej głównym zadaniem jest psychologiczna osłona brakarza. My faktycznie nie jesteśmy zabójcami, choć wiele się wśród nas na ten temat żartuje. Co charakteryzuje nas jako względnie normalnych ludzi.
– M-m… tak, na pewno. A co z tym samobójcą?
– Banalna historia. Przy okazji, trzeba powiedzieć, że jednak złamał prawo, tylko my o tym nie wiedzieliśmy. Objadł się narkotykami. A w ogóle to jego ojciec zadzwonił do Agencji i powiedział: nagrodzić tego, kto się ujął za moim synem. Potem jeszcze przez pół godziny rozpływał się w podziękowaniach dla Wybrakówki i zapewniał, że w ramach swoich możliwości gotów jest ją zawsze i wszędzie popierać. A tych możliwości – jako minister spraw wewnętrznych – ma aż nadto. Po czym, jak się zresztą z wrodzoną sobie bystrością domyślasz, dyrektor wezwał naszego szefa i polecił, żeby bohaterowi dać wszystko, czego tylko zażąda. A szef, niewiele myśląc, poszedł i osobiście zapisał w dzienniku dyżurów: „Dać Gusiewowi WSZYSTKO”! A ja wziąłem „dwudziestkę siódemkę”. Podoba ci się ten wóz, prawda?
– No, w zasadzie… W przyszłym tygodniu biorę „Porsche”.
Teraz wytrzeszczył oczy Gusiew.
– A ty kogo zastrzeliłeś? – zapytał.
Waluszek roześmiał się beztrosko.
– To stary model „942” – wyjaśnił. – Końcówka serii, stuknęła mu już prawie dwudziestka. Ale w bardzo przyzwoitym stanie. Wszystkiego pięć tysięcy. Gotówką na rękę dwa koła i jadę.
– To może i mnie załatwisz jakąś brykę?
– Czemu nie? Przy okazji, dawno już cię chciałem zapytać, czemu ty prywatnie wciąż jeszcze chodzisz piechotą?
– A cholera wie. Pewnie z lenistwa. Poza tym nie mam ręki do mechaniki. Wymiana oleju, bezpieczników – to jeszcze dam radę, ale coś bardziej skomplikowanego… No i wypić nie można, gdy ma się ochotę.
– No… odrobinę…
– I co, nadziać się na konfiskatę środka transportu?
– A kto ci skonfiskuje? Brakarzowi? Menty?
– A choćby i menty. Ja jestem wzorowym obywatelem i przestrzegam prawa.
– Dobrze, że mi powiedziałeś, bo jakoś mi się to nie rzuciło w oczy.
– Piękne dzięki. Nie, lepiej już z buta… Pijany brakarz to i bez tego postrach społeczeństwa. A już za kierownicą… Przy okazji, jak się już zgadało o kierownicy… – Gusiew spojrzał na zegarek. Sądząc ze wszystkiego, do tej pory podtrzymywał tylko rozmowę i przez cały czas o czymś intensywnie rozmyślał. – Nie tam jedziemy, gdzie trzeba, Losza.
– W jakim sensie? – nastroszył się Waluszek.
– W pełnym i całkowitym. Zawracaj samochód, skoczymy na Kryłatskoje. Odwiedzimy naszego psychola.
Waluszek bez słowa zaczął szukać miejsca, w którym można zawrócić.