OPRAWCY I SZERYFOWIE

Moskwa, luty 2015


Jak wiadomo, główne zadanie pisarza zostało sformułowane jeszcze przez Ernesta Hemingwaya i większość współcześnie żyjących ludzi pióra uważa takie podejście do twórczości jeżeli nie za jedyne z możliwych, to z pewnością za najbardziej produktywne. Idea bezwzględnej szczerości autora utworu w opisywaniu myśli i postępków bohaterów, koncepcja „prawdy, która wejdzie w świadomość czytelnika jak część jego własnego życiowego doświadczenia”, znalazła swoje odbicie w umysłach przedstawicieli postępowej inteligencji i zrodziła silny nurt literacki, który dziś można uznać za główny w naszym kraju, i w innych najbardziej rozwiniętych państwach naszego globu.

Niezbyt wyrobiony czytelnik mógłby sądzić, że tekst, który mam honor komentować, z powodu wielu zewnętrznych przyczyn całkowicie mieści się we współczesnym „głównym nurcie”. Naprawdę jest nieco inaczej. Niewątpliwie „Wybrakówka” jest prawdziwa w modelowaniu całego szeregu specyficznych sytuacji i emocjonalnej reakcji postaci na te sytuacje. Co więcej, wśród całej grupy utworów opisujących okres, kiedy w Związku Słowiańskim ustalano totalitarny reżim głoszący tak zwany „dwustopniowy wymiar sprawiedliwości”, książka ta jest pozycją kardynalną, ponieważ kreśli rozwój wydarzeń, jak to się mówi: „od środka”. Fantazja autora pozwala czytelnikowi znaleźć się niejako tuż za plecami działającego pracownika Agencji Społecznego Bezpieczeństwa (dalej nazywanej ASB), przyjrzeć mu się z bliska, a w niektórych przypadkach zajrzeć mu w duszę.

Zechciejcie jednak się zastanowić – o co się wzbogacicie, jeżeli przejdziecie tę drogę. Jaka właściwie prawda stanie się częścią waszej świadomości, jakby była waszym własnym doświadczeniem?

Jeżeli nie odczuwacie palącej potrzeby przyjrzenia się z bliska pracy kata i oprawcy, żadnej takiej prawdy nie doświadczycie i nie zyskacie żadnego pożytecznego doświadczenia. Zresztą, nazywając bohatera „Wybrakówki” katem, obrażam uczciwych przedstawicieli tego zawodu (który, godzi się stwierdzić, zaniknął w Rosji z braku zapotrzebowania i perspektyw po ustanowieniu moratorium na wykonywanie wyroków śmierci w latach 90. XX wieku, i idącej za tym rezygnacji z kary śmierci jako instrumentu społecznego systemu penitencjarnego). Zwykle tak zwany „wykonawca”, to znaczy pracownik państwowy fizycznie realizujący wyrok śmierci, wcześniej otrzymywał do wglądu akta skazańca i dokładnie się z nimi zaznajamiał, żeby oszczędzić sobie duchowych rozterek. Bohaterowie „Wybrakówki”, odczuwający głęboką moralną satysfakcję z wykonywanej pracy, specjalnie do zabójstwa nie muszą się przygotowywać. Sami są oskarżycielami i wykonawcami wyroków, jak legendarni szeryfowie na Dzikim Zachodzie.

Należy jednak wziąć pod uwagę fakt, że w odróżnieniu od brakarza określenie „amerykański szeryf” nie było nazwą rodzaju ciężkiej choroby nerwowej, a stanowiska obieralnego przez współobywateli.

Niełatwo orzec, jakie miejsce wyznacza takim bohaterom skala wartości współczesnej beletrystyki. Ale jeżeli przypuścić, że mieli realne prototypy i zastosować do nich ogólnospołeczne miary, to wielkość owa dąży do minus nieskończoności. Jako człowiek, który nie jest specjalistą, uważam, że i opisywany w książce czas i jego „wyraziści” przedstawiciele zasługują tylko na jedno – jak najszybsze zapomnienie, jako kolejne źródło naszej hańby.

Co prawda i ci, którzy z obowiązku służbowego muszą zagłębiać się w szczegóły, znajdą w nich wiele rzeczy odrażających, ale nie bardzo zasługujących na uwagę.

Wewnętrzny świat brakarzy nie przedstawia sobą żadnej wartości dla psychoanalityka, ponieważ podobne przypadki są klasyczne i zostały szczegółowo opisane w podręcznikach.

To samo mógłby powiedzieć historyk o opisywanym w książce okresie historycznym. Wszystko to już w Rosji było – i to nie raz. Najogólniej rzecz biorąc działalność pełnomocników ASB przypomina rajzy opryczników Iwana Groźnego – tyle że wynaturzonych i mających silne poparcie społeczne dzięki informacyjnemu naciskowi na szerokie masy. Mało kto dziś wie, że pierwotnie ASB miało być ściśle utajnioną agendą służb państwowych, powstałą w celu zastraszenia „bojarów”. W momencie „puczu styczniowego” szkielet ASB był już sformowany i tylko niespodziewane przetasowania na szczytach władz doprowadziły do tego, że ASB przeznaczono zupełnie nową rolę. Co zresztą wcale nie wpłynęło na los tak zwanych „oligarchów” – ci mieli na sumieniu dostatecznie wiele udowodnionych grzechów, żeby znaleźć się na czele list wrogów narodu i zostać pierwszymi ofiarami brakarzy.

Godzi się też powiedzieć, że rozprawa z „oligarchami” jest jedynym mniej lub bardziej pozytywnym wynikiem działalności ASB. Oczywiście, słowo „rozprawa” zastosowano tu w znaczeniu gryzącej ironii.

Krótko mówiąc, sytuacja tamtych lat była na tyle przejrzysta, że właściwie nie ma o czym pisać. Najogólniej rzecz biorąc można ją opisać jako ułomność państwowotwórczej myśli, pomnożoną przez brak umiejętności i maniakalną żądzę władzy. W wyniku tego otrzymuje się totalitarną ideologię i okrucieństwo podniesione do rangi prawa, a ściślej rzecz biorąc postawione ponad prawem pod postacią ASB.

Nic dziwnego, że powieść „Wybrakówka” pozostała prawie niezauważona przez wybitniejszych specjalistów, choć wywołała burzę wśród krytyków literackich. Tym ostatnim nie czyni honoru nadmierna wrzawa, jaką podnieśli wokół banalnego „dreszczowca” z pretensjami do psychologizowania. Co – należy stwierdzić przy tej okazji – można usprawiedliwić tylko kiepskim poziomem informacji w kręgach literackich. Rzeczywistym zadaniem tego komentarza jest udzielenie profanom jak najbardziej jasnych i prostych odpowiedzi na niektóre pytania, jakie mogą się zrodzić podczas lektury tej powieści.

Mnie osobiście jako badaczowi, którego młodość przypadła na lata opisywane w książce, i który na dodatek ma stałydostęp do niektórych zachowanych dokumentów, niełatwo powstrzymać się od sarkastycznych uwag z powodu licznych niedokładności w szczegółach i błędów koncepcyjnych, jakich się dopuścił autor. Znacznie ważniejsze jednak wydaje mi się rozpatrzenie stanowiska autora, które w „Wybrakówce” zajmuje jawnie i wyraziście.

Do charakteryzacji tego stanowiska mógłbym użyć jednego tylko słowa – „tchórzliwe”. Osądźcie sami. Opisując gwałt i przemoc, autor szczegółowo przedstawia nam mechanizm jego realizacji i niszczące działanie, jakie tenże gwałt i przemoc wywierają na człowieka. Odkrywając przed nami wewnętrzny świat bohatera ze wszystkimi jego obrzydliwościami i okropnościami, autor uporczywie stara się usprawiedliwić tego człowieka i staje w jego obronie, podrzucając czytelnikowi niedwuznaczne (choć wątpliwe pod względem prawdopodobieństwa sytuacyjnego i psychologicznego) przykłady na to, że bohater nie jest tak zły, jak mogłoby się to wydawać. I wreszcie, opisując idylliczne obrazki codziennego, szczęśliwego i beztroskiego życia mieszkańców Moskwy (które ci ostatni oczywiście zawdzięczają działalności ASB), autor stwarza wrażenie, które przeciętnego czytelnika wbrew jego woli – i prawdzie! – zmusza do przyznania, że w tym okrutnym świecie „porządny człowiek” nie miał się czego obawiać.

Pozwólcie w takim razie, że zapytam – czyjąż więc stronę zajmuje autor? Zabrawszy się do oczerniania nieludzkiego systemu, tak czy owak staje w jego obronie. Przedstawiając pozytywne (?!) strony wcielanej w życie „Teorii Przemocy Nadrzędnej”, jakby mimochodem odsłania przed czytelnikiem galerię odrażających typów, którzy wspomnianą teorię realizowali w praktyce. I zupełnie uczciwie pozostawia – jakoby! – czytelnikowi rozstrzygnięcie, co jest złem i co jest dobrem.

Znaczącą rolę w tym swoistym pudrowaniu mózgu odgrywają epigrafy do rozdziałów. Oczywiście są czystej wody woskiem do zalepiania uszu, ale w istocie nie można im niczego zarzucić – dlatego wosk ów jest niezwykle skuteczny.

Powstaje wrażenie, że autorowi po prostu zabrakło odwagi do ujawnienia swojej twarzy i stanowiska, które w istocie rzeczy zajmuje. Sądzę, że czytelnik bez trudu zrozumie, jakie stanowisko mam na myśli.

Czy można to nazwać inaczej, niż tchórzostwem?

Oczywiście, autor zupełnie celowo wybrał dla książki okres, w którym kraj cieszył się względnym dobrobytem. Przypomnijmy – podczas ostatnich lat władzy tak zwanego Rządu Zaufania Narodowego, Związek w istocie pomyślnie rozwijał się ekonomicznie, a przestępczość stłumiono niemal w stu procentach. Powstające wszędzie Instytuty Psychiatrii Penitencjarnej faktycznie zminimalizowały nawet przejawy odchyłek od umownej normy (o ile nie liczyć pracowników ASB, swobodnie spacerujących po ulicach i siejących postrach samym swoim wyglądem). Surowe (doprowadzone wręcz do okrucieństwa) egzekwowanie wymogów ekologicznych znacznie uzdrowiło stan powietrza wielkich miast. Dodajmy do tego istotne obniżenie podatku dochodowego, wyraźne podwyżki pensji pracowników państwowych i emerytów, a także zupełnie nieodpowiadający rzeczywistości, ale zadowalający z punktu widzenia ogłupiałych mas, zewnętrzny kurs wymiany rubla (otóż i macie źródło dzisiejszej hiperinflacji!). Wszystko to tworzyło w świadomości znacznej części społeczeństwa stan lekkiej euforii i stosunkowo przychylne nastawienie do częściowego ograniczenia praw obywatelskich. Taka polityka połączona z dokładną filtracją potoków informacyjnych nie mogła nie stworzyć w oczach ludzi iluzji, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Na świadomość ogółu szczególne wrażenie wywarło otwarcie granic i opublikowanie obiektywnej (!) statystyki dotyczącej emigracji, anormalnie niskiej jak na państwo totalitarne. Biorąc pod uwagę wyżej wymienione czynniki, nie można nie przyznać, że Rząd Zaufania Narodowego mógłby jeszcze utrzymać się przy władzy kilka lat, dopóki nie zostałby obalony przez sprzeciw społeczny wywołany podskórnymi, coraz silniejszymi destruktywnymi procesami ekonomicznymi. Z drugiej strony ta ogarnięta niszczycielskim zapałem władza nie mogła powstrzymać się od zwrócenia przeciwko samej sobie.

Wybór takiego akurat czasu zdejmuje poniekąd z autora część odpowiedzialności. Nie ma on – pozornie – obowiązku opowiadania o masowych rozprawach, dokonywanych przez jego bohaterów, ponieważ w opisywanym okresie takich nie zaobserwowano. Jak zupełnie słusznie mówi w powieści główny bohater swojemu partnerowi, neoficie: „Po coś tu przyszedł, my już wszystkich pozabijaliśmy!”. Co więcej, autor przydaje swoim brakarzom lekkiego kompleksu winy, też zresztą nie pozbawionego podstaw, ponieważ najwyższy już nań czas. Zewnętrzne oznaki kompleksu też są nakreślone z wielkim prawdopodobieństwem – są dokładnie takie, jakie powinny być u osobowości patologicznych – niewyraźne i rozmyte. Brakarze po prostu nie pojmują, z jakiego powodu odczuwają wstyd. Nawet anegdotyczne przeniesienie jego przedmiotu, wyrażające się w kategorycznej niechęci do wybijania i odstrzału bezpańskich psów, które „niczemu nie są winne”, podobno zdarzało się faktycznie.

Dobrze podpatrzony został też dziwaczny – z punktu widzenia niewtajemniczonego – system wyboru współpracowników ASB. W pierwszym rzędzie nie liczyło się doświadczenie operacyjne i umiejętność radzenia sobie w ekstremalnych sytuacjach, ale to, czy kandydat miał osobiste porachunki z przestępcami. I bardzo umiejętnie nakreślono wyzierające ze wszystkich szczelin, przybierające na sile szaleństwo. Szaleństwo szeryfów – opryczników i szaleństwo całego systemu. Zostawmy sumieniu autora fakt, że żadnych śladów mitycznej „Teorii Przemocy Nadrzędnej”, otwarcie ogłaszającej państwo swojego rodzaju „Superhersztem”, do tej pory nie odnaleziono. Najpewniej w ogóle takiej teorii nie było, zupełnie efektywnie zastąpiło ją „Zarządzenie nr 102”. Równie nieprawdopodobna jest i historia głównego bohatera. Przy całym swoim psychicznym nieprzystosowaniu człowiek ten, gdyby istniał w świecie rzeczywistym, nie chodziłby po Moskwie z igielnikiem i pistoletem, a siłą i na stałe wysiedlonoby go jako opiekuna gdzieś do afrykańskiego buszu, żeby pozbawić go nawet pokus. Absolutnie nieprawdziwa, choć nie pozbawiona określonego mrocznego piękna, jest autorska teoria dotycząca pojawienia się terminu „ptaszek”. W opisywanym przez autora czasie w żadnych państwowych organizacjach i strukturach – a były poobsadzane ponad potrzeby – nie pracował człowiek o nazwisku Paweł Ptaszkin. Państwo miało wtedy pecha do Ptaszkinów. Ale na przykład źródła dokumentalne potwierdzają, że Paweł Gusiew, rzeczywiście w danym okresie pracował jako starszy pełnomocnik ASB, tylko nie w Centralnym Oddziale Moskiewskim, a w Zachodnio-Północnym. W drugim roku działalności Wybrakówki został pojmany i następnie bestialsko zamordowany przez bandytów należących do znanego i dziś bractwa sołncewskiego (warto przy okazji zauważyć, że podobny incydent jest w książce opisany, choć nie bez przekłamań). Niełatwo stwierdzić, co autor wiedział o prawdziwym Gusiewie, jego pochodzeniu i związkach rodzinnych. Sądząc z wyglądu i wieku, Gusiew zabity i książkowy są różnymi ludźmi. Trzeba też dodać, że otwartym pytaniem pozostaje, kim jest Gusiew książkowy i to, do czego autor czyni uporczywe aluzje. A detektywistyczne sztuczki, przy okazji których nie sposób się zorientować, czy bohater łże, czy mówi prawdę, można uznać za kolejny dowód na to, że autor dzieli z czytelnikiem tę samą niewiedzę.

Bezwarunkowo błędnie są postulowane w książce fundamentalne zasady wzajemnych stosunków ASB i milicji. „Zarządzenie 102” bezwzględnie związało ze sobą obie struktury pod względem organizacyjnym, czynnik ludzki i tu jednak wniósł swoje korekty. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych na wszelkie sposoby uchylało się od kontaktów z brakarzami, tak na poziomie wyższego dowództwa, jak w przypadku zwykłego inspektora dzielnicowego. Owszem, nie da się zaprzeczyć, że ASB bardzo aktywnie wykorzystywało milicyjne „naprowadzanie”. Wszystkie działania operacyjno-śledcze w kraju przeprowadzali jak przedtem specjaliści MSW (w Agencji takich po prostu nie było, cokolwiek by o tym mówili niekompetentni dziennikarze, zastępujący wymysłami realną wiedzę). Dane dotyczące osobników podpadających pod „jurysdykcję” ASB przesyłano do Agencji dość sprawnie. Celowo jednak kreślone przez autora ciepłe stosunki pomiędzy brakarzami, wymyślane w zależności od potrzeby, są takim samym fałszem, jak epizod, w którym ment [2] z samobójczą odwagą nazywa Gusiewa hersztem morderców. Owszem, ASB wzięło na siebie część milicyjnej roboty, ale robiło to po pierwsze czysto mechanicznie, a po drugie wyjątkowo topornie. Było po prostu tak, że znaczna część przestępców, których „Zarządzenie 102” umieszczało w kategorii wrogów narodu, była zatrzymywana – choć hańbą jest nadawanie takiej nazwy tej procedurze – i rozstrzeliwana przez pracowników Agencji.

Czy należy przez to rozumieć, że milicja kryła się za plecami brakarzy i spokojnie czekała na chwilę, w której pozwoli się jej na ponownie zajęcie należnego miejsca? Czy mamy myśleć, że milicjant uśmiechał się w oczy „pełnomocnika”, a gdy ten go mijał, spluwał za nim przez lewe ramię, żeby się zaraz potem przeżegnać? Pierwsze twierdzenie jest nieprawdziwe z samej zasady. Drugie – że zapędzeni do kąta milicjanci znaleźli się w skrajnie niedogodnej sytuacji – najpewniej jest absolutnie prawdziwe. Oczywiście, musieli milcząco czekać na swoją kolej. Głupio jednak rozumowałby ten, kto myślałby, że to oczekiwanie pełne było sarkastycznej radości (wy robicie za nas brudną robotę, a my nie mamy z tym niczego wspólnego). Ludzka nienawiść znacznie częściej zresztą zwracała się ku mentom, niż ku brakarzom. Przecież odpowiedzią na wybuch słusznego gniewu i ostrych słów skierowanych przeciwko stojącemu ponad prawem pracownikowi ASB, mógłby być zabójczy wystrzał.

W książce praktycznie nie poruszono stanowiska Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, a dokładniej nic się nie mówi o wyraźnie zarysowanej linii rozpadu, dzielącego duchowieństwo. Jak wiadomo, oprócz niesławnej pamięci o. Ermogena, który ogłosił ASB Wojskiem Chrystusowym, w annałach historii zapisano i świetlaną sylwetkę zmarłego na katordze o. Walentyna (Pokrowskiego). Z niepojętych przyczyn Rosyjska Cerkiew Prawosławna do dzisiaj zwleka z kanonizacją tego ostatniego.

Z nietypowym dla rosyjskiego pisarza zuchwalstwem pominięto w książce problem europejski. Można by pomyśleć, że problem ten dla autora w ogóle nie istniał. A przecież można wysnuć dostatecznie mocno poparte dowodami przypuszczenia, że w opisywanym okresie problem ten rysował się szczególnie wyraźnie i dyskryminacja mniejszości narodowych na terytorium Związku prześcignęła nawet rekordowe wskaźniki czasów jelcynowskich. Oczywiście, rozstrzelano pewną liczbę Żydów – ale działo się to wyłącznie podczas pierwszych lat Wybrakówki – zwykle za przestępstwa związane z wywozem kapitałów (czy trzeba w tym miejscu przypominać, że wedle najbardziej ostrożnych ocen blisko 70% rosyjskich pieniędzy, które podczas minionych dziesięciu lat przepłynęły za granicę, zostało wywiezione przez Żydów?). Prawdopodobnie twierdzenie to nie ma zbyt wielkiej siły dla autora. On w ogóle bardziej jest skłonny do mydlenia czytelnikowi oczu legendami, znacznie bardziej go interesuje rozwinięcie tematu „Memorandum Ptaszkina” i grzebanie się w psychologii brakarza, niż odsłanianie prawdziwych mechanizmów, które zrodziły Rząd Zaufania Narodowego i przymusiły Rosjan do niszczenia i unicestwiania na masową skalę ludzi sobie podobnych. Trzeba też wyraźnie stwierdzić, że w ASB w ogóle nie było Żydów! Nie przyjmowano ich tam ze względów zasadniczych.

Nawet na terytorium Białorusi w oddziałach ASB pracowali wyłącznie Iwanowowie, Pietrowowie i Sidorowowie, w większej części importowani z Rosji. Braciom Słowianom nie przynosi honoru fakt, że podejrzanie lekko pogodzili się z absurdalną tezą, iż Rosjanie są od nich lepsi w szybkości reakcji i wyobraźni, potrzebnych przy pracy operacyjnej. Z tym, że szybciej kojarzący Rosjanie odwykli już od nazywania Białorusi swoim krajem. W najlepszym przypadku patrzyli na sojusznicze państwo jak na okupowane terytorium – jałowe, nikomu niepotrzebne, pozbawione surowców mineralnych i zalewające rosyjskie miasta tłumami tanich robotników sezonowych. Tych ostatnich szczególnie zaciekle ścigali moskiewscy brakarze – i po pewnym czasie natknięcie się w stolicy na „robola” z Białorusi było tak samo niemal nieprawdopodobne, jak spotkanie żywego Cygana. Można więc z całkowitą pewnością stwierdzić, że ASB jako struktura zebrała w swoich szeregach psychopatów i wykonywała niektóre społeczne zamówienia z tą samą łatwością, z jaką je tworzyła.

Co się tyczy Cyganów, to ich po prostu kopniakami przepędzono z kraju, wysiedliwszy za granice Związku – a można było ich pozabijać. Były w tym pewne rachuby strategiczne – przedstawiciele rosyjskiej cygańskiej diaspory nie wyobrażali już sobie życia bez aktywnego organizowania handlu narkotykami i Rząd Narodowego Zaufania bez najmniejszego skrępowania „dogodził sąsiadom” (zwłaszcza przekornej Ukrainie, która wybiła się na niepodległość), nasławszy na nich tłumy elementów aspołecznych z kieszeniami pełnymi trucizny. O tym, jak trudne okazało się wykorzenienie cygańskiego elementu kryminalnego ze społeczeństwa, zaświadcza nawet Gusiew – wspomniana przezeń bezwzględna strzelanina brakarzy z mentami na rynku Kijowskim w Moskwie jest faktem. A rozpętała się z powodu Cyganów, których panoszenie miejscowi milicjanci traktowali – łagodnie mówiąc – w miarę przychylnie. ASB z właściwą sobie bezpośredniością i taktem spadła na miejsce jak szarańcza – w takiej liczbie, że milicjanci nie mieli najmniejszych szans na wygraną – i to mimo teoretycznej przewagi w jakości posiadanej broni. Pociski z milicyjnych automatów AKSU (w szczególności zaś „klin”) bez wysiłku przebijały lekkie pancerne kurtki „brakarzy”, skonstruowane dla ochrony przed kulami z pistoletów, albo zwalały przeciwników z nóg. Ale za to przydziałowe „igielniki” pozwalały pełnomocnikowi ASB beztrosko siać ogniem po tłumie, waląc winnych i niewinnych (nie zachowały się statystyki wypadków, kiedy paralizatory zabijały ofiary, ale rozmaici specjaliści oceniają liczbę „niezaplanowanych braków” w wyniku indywidualnych „pomyłek” jako nie wyższą, od pięciu, sześciu procent). Tak czy inaczej, pierwsze bardziej zdecydowane próby opornej reakcji mentów sprowokowały takie otwarcie zmasowanego ognia, że po kilku sekundach na ziemi leżeli literalnie wszyscy obecni na miejscu, w tym i kilku asbeków, skoszonych przez swoich. Z milicjantów do domu wróciło jedynie dwóch, przy czym jeden stracił rozum i ostatecznie też został wybrakowany, z drugim udało mi się porozmawiać, ale okazało się, że jest człowiekiem całkowicie i bezdyskusyjnie złamanym. Z jego relacji wynikało, że przesłuchujący go funkcjonariusze ASB odnosili się do niego z przesadną nawet poprawnością i życzliwością. Nie pamiętał żadnych prób przesłuchań za pomocą środków psychotropowych, odniosłem jednak wrażenie, iż w charakterze „serum prawdy” wykorzystano jakiś nieznany preparat, albo przesłuchiwany został poddany wpływom hipnotycznym.

Historia ta jest kolejnym dowodem słuszności tezy, że o żadnym szczególnym zaufaniu pomiędzy ASB i MSW nie mogło być mowy. Co więcej – dowództwo sił MSW nie bez podstaw podejrzewało Agencję o chęć zagarnięcia władzy. Gdyby nie fatalna dla asbeków „Druga Rewolucja Październikowa”, kiedy spiskowcy sprowokowali rzeź wewnątrz samej ASB, taki akurat scenariusz miałby spore szanse powodzenia. Ale rosyjski narodowy smok w porę został nakłoniony do wgryzienia się we własne podbrzusze. Wydarzenia październikowe miały daleko idące skutki – oczyszczona w dwóch trzecich Agencja przestała być siłą nieprzewidywalną i niesterowalną. A gdy Rząd Zaufania Narodowego padł rozerwany przez ostatni w jego historii konflikt wewnętrzny, nieliczni ocaleli brakarze weterani nie zdołali utrzymać przy władzy swoich władców. Mogli tylko uciec, zginąć albo złożyć broń. A ponieważ, jak zawsze, przyszli ich aresztować młodsi „koledzy”, niewielu zechciało skorzystać z ostatniej możliwości.

Jak widzicie, człowiekowi znającemu atmosferę tych dni nie tylko z opowiadań, oprócz tego zaś mającemu osobiste doświadczenia z kontaktów z brakarzami (zechciejcie sobie wyobrazić, jakiego rodzaju kontakty mógł mieć z nimi walczący o prawa człowieka reporter nielegalnej gazety), trudno nie zagłębiać się w szczegóły. „Chwytanie pcheł” w pseudohistorycznym literackim tekście jest zajęciem dość nużącym i dostarczającym wątpliwej satysfakcji. Wydało mi się jednak ważnym określenie, na ile w strasznych wydarzeniach owych dziesięciu fatalnych lat orientuje się sam autor. Poszukiwanie „hemingwayowskiej prawdy”, na które powoływałem się w akapicie otwierającym powyższy tekst, dało konkretne rezultaty. Jakkolwiek dziwne mogłoby się to wydawać, doszedłem do prawie jednoznacznego wniosku. Wszystko wskazuje na to, że autor żył w Rosji w tamtych czasach i brał aktywny udział w wydarzeniach. A rozrzucone w tekście wyraźne znaki pozwalają postawić hipotezę – podkreślam, że to tylko hipoteza! – iż jego działalność miała zupełnie określony charakter. I być może niektóre zniekształcenia, jakich dopuszcza się autor, są tylko kamuflażem.

Jak wiadomo, pisarz jest istotą szczególną, obdarzoną umiejętnością podpatrywania i analizowania niuansów i odcieni w stosunkach międzyludzkich, które umykają wzrokowi zwykłych obywateli, do jakich zaliczam i siebie. Doświadczony pisarz, dysponujący większą ilością wstępnie opracowanej informacji, potrafi modelować sytuacje, których osobiście nigdy nie widział (nie bez powodu tak bardzo prawdopodobne bywają najbardziej wybitne powieści fantastyczne!). W danym przypadku jednak nie umiem się oprzeć wrażeniu, że niektóre sytuacje, a zwłaszcza dialogi „Wybrakówki” zostały spisane – że tak powiem – z natury. Tak właśnie było w rzeczy samej. Albo przynajmniej powinno.

Mimo wszystko nie jest to prawda. To tylko bardzo zręczna imitacja prawdy. Rzeczywista prawda moskiewskich ulic, zaułków i mieszkań była znacznie gorsza.

Zaryzykuję też stwierdzenie, że autor doskonale ją znał. Dlatego skrył się za rogiem, wstydliwie ukrywając przed nami swoją twarz. Lepiej byłoby, gdyby ją nam uczciwie pokazał. Brak autorskiej pozycji i komentarza, jest największą wadą tej książki, która zamierza się na problem, ale nie zadaje ciosu.

Modny niegdyś chwyt literacki – odsunąć się na bok i zostawić czytelnika sam na sam z tekstem – w tym konkretnym wypadku błędnie został wybrany przez autora i nie wytrzymuje krytyki. Czasy tak zwanej Wybrakówki są zbyt bolesnym okresem w historii naszego kraju, żeby autor mógł kryć się w cieniu. Nie zagoiły się jeszcze rany i nie wszyscy przestępcy trafili tam, gdzie ich miejsce. Odpoczywający w bananowych republikach wodzowie „styczniowego puczu” i członkowie Rządu Zaufania Narodowego wciąż jeszcze udzielają obszernych wywiadów we wrogich naszej ojczyźnie wydawnictwach i mediach. Do tej pory nie wypracowano stosunku do „młodziaków” – pełnomocników ASB z drugiego naboru, którzy zwykle nie zdążyli się jeszcze zhańbić w dostatecznym stopniu, i dlatego ich głównym zadaniem okazała się neutralizacja starszych kolegów. Czy nie wydaje się wam, że akurat w takim czasie podobne „Wybrakówce”, bezosobowe i umyślnie „obiektywne” publikacje są co najmniej nie na miejscu?

Dziesięciolecie Wybrakówki, w którym wedle niektórych źródeł bestialsko wymordowano do dziesięciu milionów Rosjan (włączając w to pozbawiane życia noworodki z wadami rozwoju i nie licząc przerywanych wbrew woli przyszłych matek ciąż, których statystyki nie obejmują), boleśnie ugodziło nie tylko w naszą ojczyznę, ale przetoczyło się echem po całym świecie. Wynieśliśmy z tego koszmaru tylko jedno – świadomość, że gwałt i przemoc jako metody leczenia społeczeństwa są absolutnie nieproduktywne. Bardzo to oryginalna i nowa myśl, nieprawdaż? Chciałoby się zadać pytanie: czyżby przed oczami kremlowskich zbrodniarzy ani razu nie stanęły obrazy historycznych analogii? Okazuje się, że nie. Jedyną pozytywną stroną tej książki jest potwierdzenie tezy, że Rosją – jak zawsze – kierowali maniakalni, pozbawieni wszelkich skrupułów miłośnicy władzy rekrutujący się z kompletnych nieuków i tępaków. W rzeczywistości potwierdzanie tego jest zbędne, ponieważ fakt ten jest doskonale znany każdemu myślącemu i jako tako wykształconemu człowiekowi.

W ramki doświadczeń historycznych znakomicie się wpisuje też fakt, że twórcy paranoidalnego „neospartańskiego” modelu społeczeństwa w sumie skierowali własne psy łańcuchowe jedne przeciwko drugim, poprzegryzali sobie gardła i stracili władzę. Sama zaś Rosja – nieugięta, niezwyciężona i nie poddająca się jakimkolwiek nakazom rozumu (we wszystkich znaczeniach tych słów) – przetrwała. Najogólniej rzecz biorąc znów wróciliśmy do pewnego punktu w naszej historii, doskonale opisywanego przez bardzo pojemne słowo „rozruch”, od którego – chwała Bogu! – zaczyna się marsz ku lepszemu. I jeżeli ktoś potrafi się zmusić do tego, żeby zapomnieć o milionach niewinnie pomordowanych, to może mu się wydać, że w naszym kraju nic się właściwie nie stało. Dziesięć lat przeminęło z wiatrem – to wszystko. Wybrakówka – jeżeli rozpatrywać ją w oderwaniu od krwawych realiów, jak zwykły proces historyczny – nie osiągnęła celu, nie dala żadnych pozytywnych rezultatów i nie dokonała absolutnie niczego.

Z całkowitą pewnością można to samo powiedzieć o niniejszej publikacji.


Iwan Bolszakow

Naczelny redaktor broniącego praw człowieka

dziennika „Echa Moskwy”


Specjalnie dla OMEKS

Загрузка...