Rozdział 8

„…trudno zresztą spodziewać się czegoś lepszego niż tylko bezmyślnego piętrzenia jazgotu i obezwładniających swą miałkością oraz głupotą, wywrzaskiwanych do przesterowanych mikrofonów rymowanek, po zniesmaczonych przyzwoitym życiem młodocianych malkontentach, którzy zamiast w szkole wolą zdobywać wiedzę o świecie w ponurych spelunkach i rynsztokach…”


Buns Legans „Komu to służy” (dodatek kulturalny do „Zorzy Wolności” nr 124/49).


– Ten Sayen Met… on tak się nazywa, prawda? – senator Blom podniósł swoje wodniste oczy na dyrektora Instytutu Rozwoju Społeczeństwa w Arpanie.

– Tak – przytaknął Faetner.

– Zastanawiam się, czy wybrał pan odpowiedniego człowieka. Bardzo wiele od niego zależy. Obawiam się, że jest najsłabszym ogniwem akcji.

– Wszyscy ryzykujemy – Faetner poluzował węzeł krawata. Pomimo klimatyzacji w pokoju było duszno. – To typ niezwykle zrównoważony i przebiegły. Myślę, że sobie poradzi. I, co najważniejsze, chorobliwie ambitny. Stoi przed szansą wielkiej, błyskotliwej kariery. Fiasko tej sprawy to dla niego koniec.

– Dla nas też. A drugi? – Blom pochylił się, opierając dłoń z papierosem o kolano.

– Hornen Ast? To wybór Sayena. Chodziło mi o kogoś takiego, kto ma u nas sporą teczkę, o któregoś z fajterów Roty. O ile wiem, Hornen spełnia wymogi.

– Aż za dobrze. Czy pan wie, że Hornen Ast umieszczony był w rejestrze ludzi obdarzonych zdolnościami specjalnymi? Klasa B. Co więcej, przyjmując Sayena na kurs, zapomnieliście wykreślić go z kartoteki. Dziś rano przeprowadzono rutynową kontrolę uzdolnionych. Rozpoczęto poszukiwania. To jest właśnie powód, dla którego pozwoliłem sobie pana do nas fatygować. Faetner skrzywił się, sięgając po kieliszek.

– Czy to pewne?

– Nie mam niepełnych wiadomości. Mokarahn zajął się tym energicznie, aż nie miał czasu powiadomić swoich bezpośrednich przełożonych. Nie sądzę, żeby już coś zwęszył, ale może nam sprawić jakieś kłopoty. To pewien problem.

Pewien problem. Mokarahn oddałby pół życia, by go wykończyć, Faetner wiedział o tym doskonale.

– Sprawą zajmuje się jego człowiek – ciągnął Blom. – Niejaki Tonkai.

– Ten młody karierowicz? Znam go. O ile pamiętam, trzyma się Mokarahna rękami i nogami. Trudno by było się z nim dogadać.

Faetner podniósł się z fotela i przeszedł kilka razy po pokoju. Zatrzymał się na chwilę przy niewielkiej figurce, stojącej na wysokim stoliku pod ścianą. Przedstawiała młodą, nagą kobietę o rozpuszczonych włosach, spoczywającą na grzbiecie byka. Znał skądś ten motyw, ale tu dodano jeszcze jedną postać – przysadzisty, krępy mężczyzna o żółtym odcieniu skóry, pochylony nad kobietą, pomiędzy jej rozrzuconymi nogami. Jego twarz o skośnych oczach i wydętych wargach jarzyła się w świetle, cały posążek, wycięty ostrymi płaszczyznami, zdawał się wirować po gładzi blatu, niemal słychać było sapanie i szloch gwałconej kobiety. Wrażenie wzmacniały dwa barwne promienie wypływające z dyskretnie ukrytych podświetlaczy i wydobywające z naprężonych postaci każdy półcień oraz odblask.

Przez chwilę spoglądał na figurkę. Cholera wie, skąd pochodziła i ile miała lat. Senator Blom lubił się otaczać dziełami sztuki, nawet w swych mniejszych rezydencjach, których miał po kilka w każdej ze stref. Ciekawe, jak musiały wyglądać jego apartamenty w piątce.

– Być może dałoby się to zrobić, ale niestety brak czasu. Jeżeli chce się pan jeszcze napić, proszę się obsłużyć. Wolałem, żebyśmy byli tu sami.

Faetner skinął głową. Podszedł do baru i nalał sobie jeszcze kieliszek.

– Pozostaje do rozważenia, na ile prowadzone przez Tonkaia śledztwo stanowić może dla nas zagrożenie.

– Mamy już niewiele czasu – powiedział Faetner. – Zapewne będą działać rutynowo. Zechcą sprawdzać stare powiązania obydwóch, wyjeżdżać tu i ówdzie na tempax. To zajmie im cały dzień. A potem wszystko straci znaczenie.

– Kiedy pan z nim ostatni raz rozmawiał? To znaczy, z Mętem?

– W czwartek. U mnie, na wolnym powietrzu. Nie ma obawy.

– A potem? Faetner zawahał się.

– Kontaktował się ze mną przez amtex parę godzin później, w jakiejś błahej sprawie. Zabroniłem mu tego surowo.

– Przez amtex… – Blom skinął głową. – Prawie zapomniałem, że pana również natura obdarzyła tą zdolnością…

– Nauczyłem się obsługi amtexu przewidując taką sprawę jak ta. Pożyteczny sprzęt.

– Tak. – Blom skrzywił się nieprzyjemnie, jakby w sarkastycznym uśmiechu. – Czego on może chcieć, jak pan sądzi? Rozmawiałem przed chwilą z generałem Dravim.

– Czyżby coś było nie w porządku? O ile wiem, statek Federacji pojawił się w przewidzianym czasie. Czyżby, mimo wszystko Ouentin nie zdecydował się na wyjazd do Hynien?

– Nie o to chodzi. Ktoś – a mógłbym się założyć, że tym kimś jest pański Met – zażądał od naszych ludzi w bazie dodatkowego potwierdzenia. Otrzymał je, oczywiście. Czy mógłby pan wyjaśnić, po co mu to?

Faetner zdobył się na nieco wymuszony uśmiech.

– Nie rozumiem go. Prawdopodobnie chciał mieć absolutną pewność. Nerwica natręctw.

– Powiedziałem, że przypuszczalnie był to Sayen. Ale na spotkanie z człowiekiem Draviego przyszedł ktoś inny. Z opisu wynikałoby, że Hornen, w każdym razie pobieżna charakterystyka pasuje idealnie. I mało tego – głos senatora uległ ledwie dostrzegalnej zmianie. – Miał przy sobie wzmacniacz oraz umiał go obsługiwać. Ktoś musiał Hornenowi uświadomić jego zdolności i nauczyć posługiwania się nimi. Nie mówiąc już o sprzęcie, który na pewno pochodzi z pańskich magazynów. Po co to robić z człowiekiem, który, zgodnie z pańskimi słowami, o niczym nie wie i nie może wiedzieć, z nieobliczalnym wywrotowcem, zwerbowanym jako ślepy wykonawca zamachu i dowód rzeczowy przeciwko Bordenowi? Jak pan to wyjaśni?

Nie umiał tego wyjaśnić. Poczuł, że zasycha mu w gardle.

– Nie podoba mi się to, Faetner. – Blom mówił trochę szybciej, podnosząc nieznacznie głos. – Nie podoba mi się, kiedy ktoś próbuje realizować za moimi plecami jakieś swoje pomysły. Ja też uważam, że udział armii w naszym przedsięwzięciu jest za duży, że będzie się ona potem zbyt wiele domagać. Ale wiem, jak sobie z tym poradzić. Na pewno nie przez zmienianie w ostatniej chwili planów. Jakim prawem pion pozwala sobie na poprawianie mojego planu? I to pański pion? Czy wreszcie coś od pana usłyszę, Faetner?

– Jestem zaskoczony nie mniej od pana – powiedział w końcu. – Nie wiem, co Sayenowi przyszło do głowy. Policzę się z nim, gdy już będzie po wszystkim.

Blom również podniósł się i podszedł do okna.

– Zapewne ma przy sobie kupę pańskiego sprzętu?

– Nie zdążą się do tego dokopać. Był pobierany na moje osobiste zlecenie, z kodem ścisłego utajnienia. Poza mną jest pan w tej chwili jedyną osobą w strefie, która może wydobyć tę informację.

– Oczywiście. Ukręcę łeb tej sprawie. Na to pan przecież liczył, był pan tego pewien od samego początku… – Senator odwrócił się nagle świdrując go wzrokiem. – Czy pan zdaje sobie sprawę z powagi naszego zadania? Czy jest pan w stanie pojąć, na jakie niebezpieczeństwo naraża pan całą operację?

– Nie możemy go teraz odwołać. Ani skontaktować się z nim, to zbyt wielkie ryzyko.

– Niech pan siada, Faetner.

Usiadł posłusznie. Fotel wydawał mu się odrobinę twardszy, niż przedtem.

– Więc to daje panu pewność… za późno już, żeby go odwołać. Mały szantażyk? A może pan chciał żeby Mokarahn się do czegoś dokopał? Pan mógł wpisać Sayena ponownie do rejestru i właśnie z rejestru wybrać mu współpracownika. Zabezpiecza się pan, na wszelki wypadek? Dureń z pana…

– Ależ, panie senatorze!

Blom uciszył go stanowczym ruchem dłoni. Nadal stał przy oknie, jakby wypatrywał czegoś przez uchylone lekko zasłony.

– Zmierzcha się, Faetner – zmienił nagle temat. – Pan wie dobrze, co będzie się działo w chwili upadku Ouentina. Tylko dwie osoby mogą zapanować nad tym żywiołem, który się rozpęta. Dopóki Borden nie wie o niczym, załatwimy go bez problemu. Potrafię już potem rozmówić się z Dravim. Przez parę dni trzeba będzie chodzić na ostrzu brzytwy. Zginie wielu ludzi. Porządnych, oddanych nam ludzi, którzy mogliby zrobić jeszcze wiele dobrego dla Terei.

O co mu chodzi? Blom i wyrzuty sumienia? Śmieszne.

– Odpowiedzialność za to nie spada na nas, panie senatorze. Chyba należymy do ostatnich, którzy pamiętają szczytne cele secesji. Może nas ostatnich ożywia jej wielki duch. Nie wolno dopuścić, by teraz Borden z Ouentinem zaprzepaścili wszystko. Teraz, gdy wreszcie udało nam się zapanować nad tłumem i możemy w spokoju przystąpić do realizacji celów najistotniejszych…

– Dobrze pan mówi, Faetner. Tak, poszliśmy w złym kierunku. By zrealizować ideę Milena, musieliśmy najpierw zwalczyć wrogie siły. System ochronny, telepaci, tempaxy… To tylko środki. Tylko środki, nasze cele były o całe niebo większe i nie powinniśmy tracić ich z oczu. A Borden uczynił ze środków cel działalności Instytutu. Odkąd przeforsował tę swoją teorię wzmocnień, stało się jasne, że prędzej czy później będziemy musieli działać. Potrafiłem czekać na sprzyjające okoliczności, wyczekałem, aż Ouentin dojdzie do granicy zdrowego rozsądku. Przygotowywałem to starannie, długo ważyłem wszystkie przesłanki i wiem, jak ogromnej wagi misja na nas spoczęła. A pan? Wziął pan pierwszego z brzegu gówniarza tylko dlatego, że miał na pańskim kursie doskonałe wyniki testów i pozwolił mu działać po swojemu albo też, co bardziej prawdopodobne, sam kazał mu pan robić głupstwa. Przez głupotę i kunktatorstwo wsadza pan nóż w plecy jedynemu człowiekowi, który może ratować Tereę.

– Przedstawiłem panu jego odczyt charakterologiczny i wszystkie dane. Sam pan domagał się, aby to właśnie jemu powierzyć wykonanie akcji. I myli się pan, posądzając mnie. W przekazanych Sayenowi instrukcjach nie zmieniłem ani zdania, ani literki. Nie wiem, dlaczego postępuje inaczej. Być może zaszło coś nieprzewidzianego… To zdolny chłopak, wierzę w niego.

Może zbłądził z nadmiaru dobrych chęci, ale na pewno zrobi, co do niego należy.

– Jest już za późno, żeby cokolwiek zmieniać. Lawina ruszyła, teraz muszę czekać. Wie pan o tym doskonale. Zawiodłem się na panu, Faetner. Nie wierzę, aby Sayen odważył się działać samodzielnie, gdyby nie był do tego w jakiś sposób zachęcony przez pana. Oszukał mnie pan.

– Panie senatorze, rozumiem pańskie obawy, ale…

– Niech pan siedzi, Faetner. Proszę, niech mi pan nie utrudnia życia. To się jeszcze może panu przydać. Poinformowałem pański Instytut, że wyjeżdża pan na kilka dni do strefy rządowej. Decyzja w pańskiej sprawie nie jest pilna. Zanim ją podejmę, proszę tymczasem korzystać z mojej gościny.

Zimny dreszcz, od stóp do głów.

Interkom. Trzask drzwi.

– Proszę odprowadzić pana pułkownika do jego pokoju.

Загрузка...