„Przestrzegamy jednak przed powierzchownym, szkodliwym rozumieniem tych danych, widocznym w działalności niektórych nadgorliwych pracowników. Jest zjawiskiem niepokojącym, że posiłkując się wyrwanymi z kontekstu tezami»teorii wzmocnień niektórzy socjonicy zdają się lekceważyć w praktyce rolą wzmocnień negatywnych. Stwarzanie korzystnej alternatywy społecznej nie jest i nie może być jednoznaczne ze stwarzaniem poczucia bezkarności elementom wywrotowym”
Nils Borden „Nowe prądy w teorii i praktyce socjonicznej ostatnich lat – rekapitulacja dokonań” (Biuletyn IRS, nr 32/48. Do użytku wewnętrznego)
Tonkai zdążył zapomnieć o głodzie i bólu żołądka. Już widok posterunków brygady specjalnej, rozstawionych wokół budynku Instytutu sprawił, że awantura z Onny oraz wszystkie wydarzenia ostatniego dnia stały się odległe i mało istotne. W czasie, gdy dwóch zbirów w kuloodpornych kamizelkach, kaskach i naramiennikach przypominających ogromne, obwieszone bronią chrząszcze, oglądało jego przepustkę, dostrzegł nad budynkiem wyraźną na tle czarnego nieba poświatę. Sączyła się znad dachu w miejscu, gdzie znajdowało się lądowisko. Nad miastem niósł się cichy, charakterystyczny świst silników lądujących flajterów.
– Proszę – powtórzył dryblas, trzymając w wyciągniętej ku niemu ręce kartę przepustki. Tonkai opuścił głowę i bez słowa skierował się ku wejściu.
Zdążył jeszcze spostrzec, że większość okien Instytutu była ciemna, jedynie dwa lub trzy jarzyły się słabo. Gdyby nie pancerki gwardii na otaczającym budynek parkingu i rozpalone lampy lądowiska, można by pomyśleć, że Instytut jest pusty i uśpiony jak w zupełnie normalną noc.
Przy wejściu musiał pokazać wezwanie i przepustkę po raz drugi, tym razem już strażnikom, pełniącym normalny dyżur na portierni. Obok nich stał barczysty facet w cywilu, z wygolonymi na stalowy kolor policzkami. Zmierzył Tonkaia badawczym spojrzeniem i bez słowa skinął głową w stronę holu. Spod niedopiętej marynarki wystawała mu kolba udarowego pistoletu.
Tego typu bronią posługiwali się w zasadzie tylko ochroniarze. Miała bardzo ograniczony zasięg i niedużą celność, ale trafienie z bliska przerabiało przeciwnika na proszek. Obecność przy wejściu faceta z udarowcem pod pachą dawała absolutną pewność, że w budynku znalazł się jeden z ludzi rzadko na co dzień opuszczających piątkę. Tonkai wprawdzie nie potrzebował tego rodzaju wskazówki, podpis pod wezwaniem wystarczał w zupełności. Nadal jednak nie rozumiał, co mogło skłonić senatora do nieoczekiwanej wizyty w Arpanie i dlaczego zechciał on wezwać spotkać się z kapitanem Tonkaiem.
Nie wyjaśniło mu tego także dwóch następnych ochroniarzy, sterczących w pustym holu, gdzie po raz trzeci musiał pokazać przepustkę oraz wezwanie.
– Proszę oddać broń – powiedział sucho jeden z nich. Wyglądał na faceta, który przegryza lufę cekaemu równie łatwo jak parówkę.
– Nie mam broni. Przyjechałem z domu.
– Wybaczy pan – ochroniarz fachowo obmacał mu kieszenie. – Posiedzenie komisji zaczyna się za piętnaście minut w sali A, na szóstym poziomie. Myślę, że trafi pan tam bez większych kłopotów?
Poziom szósty oznaczał szóstą kondygnację piwnic, licząc od piętra. Dotychczas słyszał tylko o czterech.
– Winda numer siedem w północnym skrzydle. Korytarz w prawo, potem…
– Trafię – przerwał mu z uśmiechem. – Jestem tutejszy.
Pięć minut stracił na rozmowę z Draunem przez wewnętrzny wideokom. Otrzymał listę czterech nazwisk, którymi według wszelkiego prawdopodobieństwa posłużyli się w ostatnich dniach poszukiwani ale nie dowiedział się w zasadzie niczego, co pomogłoby mu zrozumieć sytuację. Wręcz przeciwnie, wiadomość o dokonywanym właśnie przerzucie sporej ilości sprzętu do Hynien wydała mu się dziwna. Czyżby ujęcie Sayena Meta i jego wspólników stało się aż tak ważne?
Po pustych korytarzach snuli się senni faceci z pół-przymkniętymi oczami i skupionymi minami pracujących telepatów. W windzie musiał poddać się szczegółowej rewizji, dokonywanej przez kolejnych dwóch goryli.
Skłonili się uprzejmie. Drzwi windy rozsunęły się, ukazując szeroki, wyłożony miękkimi płytami korytarz. O parę metrów dalej dostrzegł kolejny nienagannie strojony garnitur. Podszedł z wyciągniętym wezwaniem w ręku, mówiąc głośno:
– Kapitan Tonkai, pion operacyjny, wydział śledczy, katedra…
– Dobrze, dobrze – zaśmiała się zawartość garnituru. – Skoro już dotarł pan tutaj… – Chudy facet w okularach, o dużej głowie i wąskich ramionach, wcale nie wyglądał na ochroniarza. Diabli wiedzieli, jaka była jego funkcja w tym towarzystwie. Rzucił od niechcenia okiem na jego papiery.
– Tylko kapitan? – zapytał ni stąd, ni z owad.
– Tylko. Tego też żałuję – burknął Tonkai. Okularnik uśmiechnął się kącikami ust.
– Niech się pan odpręży, uspokoi. Czeka pana wiele nowin. Proszę się nie dziwić – dodał w charakterze wyjaśnienia. – U nas tak zawsze. Zdążyliśmy przywyknąć.
Było w jego głosie coś z życzliwego politowania dla zagubionego prowincjusza. No tak, dla nich stolica czwartej strefy to prowincja.
– Wyglądam na zdenerwowanego? – zapytał Tonkai, dając się prowadzić korytarzem.
– Mniej, niż wielu pańskich przełożonych. Mam obowiązek uprzedzić pana, że wszystko czego jest i będzie pan świadkiem, stanowi ścisłą tajemnicę państwową, której naruszenie jest karane zgodnie z paragrafem i tak dalej. Oficjalnie uczestniczy pan teraz w rutynowym posiedzeniu kierownictwa Instytutu na jednym z wyższych pięter. Proszę.
Minął jeszcze kilku eleganckich nieznajomych, zanim jeden z nich wystukał coś na klawiaturze przy szerokich, rozsuwanych drzwiach. To wyjaśniło przynajmniej, skąd ta iluminacja lądowiska na dachu Instytutu. Cała ta świta musiała się ledwie mieścić w kilkunastu dużych pancerkach.
Widok wielkiej, przyciemnionej sali nie zrobił już na Tonkaiu najmniejszego wrażenia. W milczeniu, z kamienną twarzą przeszedł wzdłuż długiego stołu, aż do miejsca, w którym siedzieli członkowie ścisłego kierownictwa Instytutu. Nadpułkownik Linden spojrzał na niego ze zdziwieniem, jakby usiłował sobie przypomnieć, kto to właściwie jest. Zaraz obok siedział Kron, a o trzy miejsca od fotela, do którego skierował się Tonkai, po prawej stronie stołu, nadpułkownik Mogavero. Był w samej koszuli, pod pachami wykwitły mu wielkie plamy potu. W ogóle wszyscy wyglądali nie najlepiej. Jedynie Mokarahn prezentował się równie schludnie jak zawsze – starannie zawiązany krawat, wąski, śnieżnobiały kołnierzyk, ciemna marynarka. Zauważywszy Tonkaia skinął lekko głową, uśmiechając się delikatnie. Ten uśmiech – na tyle zdążył już poznać swego przełożonego – znaczył „dobrze jest”. Nim zdążył się odkłonić, Mokarahn przeniósł wzrok na ścianę sali i ponownie pogrążył się w głębokiej zadumie.
Tonkai usiadł w przyzwoitej odległości od Lindena, rozglądając się niepewnie. W sali było cicho. Tak cicho, że bicie własnego serca wydawało mu się odgłosem pneumatycznego kafara.
Nie miał nawet czasu rozejrzeć się lepiej. Drzwi w przeciwległym końcu sali otworzyły się i ukazał się w nich, poprzedzany przez dwóch nieznanych Tonkaiowi mężczyzn, łysawy człowieczek w okularach. Gdyby Tonkai nie wiedział, kto to jest, uznałby go za figurę co najmniej zabawną.
Kilka razy widział jego zdjęcie – podobno była to jedyna fotografia, którą senator pozwalał publikować – mimo to jednak nie poznałby go, gdyby nie został uprzedzony podpisem pod wezwaniem. Po pierwsze, fotografia musiała pochodzić sprzed co najmniej dwudziestu lat. W chwili obecnej ciemna, równo przystrzyżona grzywa Bordena należała już do zamierzchłej przeszłości. Jedynie nad uszami zachowało się trochę szarej, rzadkiej szczeciny. Poza tym zdjęcie ukazywało twarz senatora z lewego półprofilu, co nie pozwalało dostrzec, iż jego wydatny nos jest z lekka skrzywiony w prawą stronę. No i, co najważniejsze, na zdjęciu nie było widać, że senator ma na oko nie więcej niż metr czterdzieści wzrostu, wyraźnie krótszą, jakby poskręcaną prawą nogę i nieduży, ale wyraźny, garb. Umieszczona na wąskich ramionach, okrągła jak piłka głowa z małymi, przyciśniętymi do potylicy uszami sprawiała wrażenie za dużej i krzywo umocowanej. Nie pasowały do niej wąskie, jakby stale przymrużone oczy.
– Proszę nie wstawać – szczeknął krótko, piskliwie senator, podchodząc do stołu. Towarzyszyło temu nerwowe poruszenie ręką. Wszystko w tej postaci było niesamowite – skrzekliwy głos, nerwowe ruchy drewnianego pajacyka, wielkie, kościste dłonie. Nic dziwnego, że osobisty doradca prezydenta nigdy nie pokazywał się publicznie i unikał wszelkiego rozgłosu związanego ze swoją osobą. Większość mieszkańców Terei w ogóle nie wiedziała o jego istnieniu. Słyszeli może o jakiejś „teorii wzmocnień”, ale z pewnością niewiele ich obchodziła. Swoje uczucia skupiali oni na siwym, wysokim i zawsze wyprostowanym jak struna prezydencie Ouentinie. Tylko najlepiej zorientowani – a do nich należeli pracownicy Instytutu – zdawali sobie sprawę, że ów tajemniczy człowiek jest od kilku lat faktycznym władcą ich świata.
Borden, śledzony pilnie przez dziewięć par oczu, usadowił się w głębokim fotelu u szczytu stołu. Ktoś zdążył zadbać, aby fotel ten podniesiono nieco wyżej niż pozostałe. Ze sposobu, w jaki senator usiadł, widać było, że jego nogi dyndają w powietrzu. Dwóch smutnych, którzy szli za Bordenem, zamknęło drzwi. Cała czwórka zasiadła z dwóch boków senatora. Jeden ustawił przed sobą na stole pudło amtexu i wzmacniacz.
– Panowie – zaczął Borden nie czekając, aż jego milcząca obstawa usadowi się na swych miejscach – sytuacja naszej Republiki stała się w ostatnich dniach poważna. Myślę, że domyślacie się tego choćby z faktu, że fatyguję się tutaj osobiście. Jak wiecie, podróże nie leżą w moich zwyczajach. Tym niemniej właśnie tu, w Czwartej Strefie, i to w waszym Instytucie doszło do wydarzeń, które zakwalifikować należy jednoznacznie…
Mówił szybko, nerwowo, jakby pluł słowami. Jego cienki, skrzeczący głos nie wywoływał nawet cienia uśmiechu na żadnej ze zwróconych ku niemu twarzy. Samo nazwisko Bordena wzbudziło w szefach Instytutu paniczny lęk.
– Stoimy – mówię o rządzie Terei – w przededniu ogłoszenia szeregu decyzji o znaczeniu, nie waham się użyć tego określenia, epokowym. Zdajecie sobie panowie sprawę z powagi naszej sytuacji gospodarczej. Nieprzemyślane, zakrawające wręcz na sabotaż decyzję niekompetentnej w obecnym składzie Rady Specjalistów sprawiły, że znaleźliśmy się na progu katastrofy. W ciągu ostatnich miesięcy produkcja rolna spadła o połowę.
Pomimo zaangażowania wszystkich sił celem łagodzenia skutków katastrofy ekologicznej i pomimo ofiarności społeczeństwa, możemy z całą pewnością stwierdzić, że kryzys w rolnictwie pogłębi się w najbliższym czasie jeszcze bardziej. Fakt ów dostarczył ostatecznych argumentów na rzecz przeprowadzenia szeregu doniosłych reform w systemie funkcjonowania naszego państwa.
Tonkai od dobrych parunastu minut przestał się już czemukolwiek dziwić, słuchał więc tylko uważnie, starając się, aby nie drgnął mu ani jeden mięsień twarzy. Na takie słowa mógł sobie pozwolić chyba tylko jeden Borden. Nawet prezydent nie odważyłby się sugerować specom niekompetencji ani podważać słuszności podjętych przez nich decyzji.
– Zmiany te są koniecznością i każdy, kto nie jest w stanie pojąć ich nieuchronności, zaliczać się musi do grona wstecznych, obskuranckich elementów, usiłujących wbrew logice zepchnąć wolną Tereę z prawidłowej drogi jej rozwoju…
To już zabrzmiało bardziej swojsko, ale Tonkai nadal nie rozumiał. Wpatrywał się uważnie w twarz Bordena, który sucho, spokojnie, jakby robił to już wielokrotnie, zaczął streszczać pokrótce najnowsze, nie zatwierdzone jeszcze przez speców i nie podane do publicznej wiadomości decyzje. Sprawiało to wrażenie, jakby w środek sali uderzył nagle piorun. A zaraz potem, zanim ktokolwiek zdążył się poruszyć, jeszcze jeden, i znowu, raz po raz. Informację o czasowym zawieszeniu działalności Rady Specjalistów i przekazaniu jej kompetencji w ręce prezydenta przyjęli jeszcze we względnym spokoju. Zmiany w konstytucji i systemie organizacji biur menadżerskich wywołały już nerwowe rozglądanie się i mruganie u Lindena i Mogavero. Twarzy pozostałych Tonkai nie widział. Prawdziwy szok spowodowała jednak dopiero wiadomość o przyznaniu ograniczonych swobód związkom religianckim, a zaraz potem – o zwrocie w polityce wobec Ziemi i decyzji nawiązania ponownie kontaktów politycznych i ścisłej współpracy gospodarczej z Federacją.
Na przeraźliwie długą chwilę zebrani w sali szefowie Instytutu zamienili się w woskowe kukły. Tonkai nie mógł się powstrzymać przed nerwowym przecieraniem powiek. Myśli przelatywały przez jego głowę w obłędnym tempie. Przecież oni sami, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy, przygotowywali grunt pod ogłoszenie tych decyzji! Ta stopniowa, ale wyraźna zmiana tonu propagandy… Gdzież on miał oczy! Szybko jednak pierwsza myśl ustąpiła miejsca innej, jeszcze bladej i nieśmiałej, ale rysującej się coraz wyraźniej. Przecież na to od dawna czekał.
– Widzę, że nawet na was, panowie, zrobiły te wiadomości spore wrażenie – podjął Borden po chwili. – Łatwo więc sobie wyobrazić, jakie będą skutki ich publicznego ogłoszenia. Nasuwa się pytanie, dlaczego nie przygotowywaliśmy tak daleko idących zmian dłużej i dlaczego nie wprowadzamy ich stopniowo, rozkładając na dłuższy czas. Nagły zwrot w oficjalnej polityce doprowadzić przecież może do ostrych napięć społecznych. Może, a nawet musi doprowadzić do konfliktów w sferach najwyższych. Zdajecie sobie z tego sprawę, panowie. Oświadczam więc, że to właśnie było naszym celem. Nie oszukujmy się. Napięcie społeczne w ostatnim czasie poważnie wzrasta i musi wkrótce doprowadzić do wybuchu, któremu nie jesteśmy w stanie zaradzić. A skoro nie możemy stłumić buntu, należy się do niego przyłączyć i właściwie nim pokierować. Musimy sprowokować zajścia w najdogodniejszym dla nas momencie i w porę wystąpić z właściwym programem. Nie muszę chyba zresztą tłumaczyć panom podstawowych zasad mojej teorii, którą, jak wiem, uznajecie za najsłuszniejszą…
Spróbowalibyśmy nie uznawać, cholera.
– …wszystko zatem zostało drobiazgowo przygotowane do przeprowadzenia tej jedynej w swoim rodzaju operacji. Nie jest to zadanie łatwe. Głównym niebezpieczeństwem, które może nam zagrozić, byłoby oczywiście przedwczesne ujawnienie niektórych faktów osobom niepowołanym. Tak się właśnie w ostatnich dniach zdarzyło. Dziwnym – aczkolwiek nie mogę powiedzieć, że nie był on w naszych rachubach brany pod uwagę – zbiegiem okoliczności doszło do tego właśnie w Czwartej Strefie, w jej stolicy. A ściślej – w kierowanym przez panów Instytucie.
W sali panowała cisza, wywołana ostatnimi słowami Bordena. Nikt nawet nie poruszył palcami. Jeśli sporego kalibru bomba może eksplodować w absolutnej ciszy i bezruchu, to właśnie coś takiego nastąpiło.
– Sądzę, że informacje, które panom podałem, na razie wystarczą. Zajmijmy się teraz sprawą, dla której pozwoliłem sobie panów tu zebrać. Są jakieś pytania? Uwagi? W takim razie oddaję tymczasem głos pułkownikowi Mokarahnowi, kierownikowi wydziału śledczego.
Mokarahn pochylił się lekko do przodu i, opierając łokcie o stół, powiedział spokojnie:
– Od kilkunastu godzin mój wydział prowadzi śledztwo w pewnej sprawie. Nim dojdę do najważniejszych ustaleń, proszę o zwięzłe streszczenie ostatnich wydarzeń obecnego tu kapitana Tonkaia, który z mojego polecenia kierował dotąd śledztwem.
Tonkai podniósł się. Wciąż jeszcze nie do końca rozumiał swoją rolę. Ale był już spokojny.
– Otrzymaliśmy meldunek – zaczął, patrząc na Mokarahna – o nagłym zniknięciu z pola widzenia systemu ochronnego dwóch ludzi notowanych w rejestrach osób ze zdolnościami specjalnymi. Wykryto to podczas rutynowej kontroli rejestru. Ludzie ci to niejaki Sayen Met, kadet kursu telepatów naszego Instytutu, przeniesiony do Arpanu z Instytutu Centralnego, oraz niejaki Hornen Ast, wielokrotnie notowany wywrotowiec, przebywający wskutek ostatniej amnestii na wolności. Podczas kontroli zapisów systemu ochronnego stwierdziliśmy, iż ci dwaj wielokrotnie w ostatnich miesiącach rejestrowani byli w niewielkiej odległości w czasie i przestrzeni od siebie. Stykali się, choć najwyraźniej starali się to ukryć. Czy mam szerzej charakteryzować poszukiwanych?
– Później – szczeknął Borden.
Tonkai skinął głową. Krótko, starając się pominąć zbędne szczegóły – do takich zaliczył między innymi fatalną wpadkę w Trumnie i ciężki stan Wondena – streścił dotychczasowy przebieg śledztwa. Skończył przytoczeniem otrzymanej od Drauna listy.
– Dziękuję – powiedział Mokarahn dając znak, by Tonkai usiadł. Jak na razie skończyła się jego rola. – Wczoraj, około godziny pierwszej, otrzymałem z kierunkowego nasłuchu naszych szperaczy zapis następującej rozmowy. Połączenie, którego zapis, jak sądzę, zostanie zaraz odtworzony, miało miejsce w Arpanie, w bliskim sąsiedztwie Instytutu. Jednym z ludzi, którzy kontaktowali się za pomocą amtexu, był poszukiwany Sayen Met. Analiza charakterystyki pola drugiego rozmówcy wskazuje niezbicie na dotychczasowego dyrektora Instytutu, Lao Faetnera. Początek połączenia nie został nagrany. Sądzę, że reszta wystarczy. – Mokarahn obrócił się w kierunku Bordena – Czy mogę prosić o odtworzenie zapisu rozmowy?
Jeden z nieznajomych podłączył amtex do systemu fonicznego i uruchomił go. Po chwili rozległ się w sali brzękliwy metaliczny głos.
„…broniłem wam kontaktować się ze mną w ten sposób?”
Suche brzęknięcie, oznaczające przełączenie kierunku emisji. Amtexy też jeszcze wymagały udoskonalenia, na razie połączenie szło w jedną stronę, od nadającego do odbiorcy.
– Wykonawca jest gotowy. Wysyłam go już do Hynien. Mam tylko jedno pytanie.
– Byle szybko.
– Będzie miał przy sobie w chwili zatrzymania sprzęt, który od pana otrzymałem. Czy to nie spowoduje niepożądanych konsekwencji?
– Wyjaśniałem wam, do cholery! Żandarmeria w Hynien jest uprzedzona o lokalizacji zamachowca. Zdążą oczyścić zwłoki, zanim dopadnie ich ochrona. Jasne?
– Chciałem się upewnić, panie pułkowniku.
– Coś jeszcze?
– Wszystko.
– To rozłączyć się, do cholery. I nie ważcie się więcej kontaktować ze mną w ten sposób”.
Suchy trzask.
Przez salę przeszedł cichutki szum. Jak powiew. Tonkai nerwowo drapał się po brodzie. Sięgnął po swoje zapiski, ale uświadomił sobie, że notes zabrali mu goryle. Wyciągnął więc z kieszeni jakiś świstek papieru i zaczął szybko notować. Na moment w ogóle zapomniał, gdzie jest. To było właśnie to. Jego praca, jego żywioł. W mózgu otworzyły mu się jakieś przegrody i trwała tam obłędna gonitwa myśli. Pisał szybko, bojąc się, żeby nic z efektów nagłego olśnienia nie uciekło i nie zostało zapomniane.
Nikt nie zwrócił na niego większej uwagi.
Dopiero po dłuższej chwili oderwał pisak od kartki.
– …razem z senatorem Blomem. Jak szeroko sięgał spisek jest w tej chwili przedmiotem ustaleń pracowników Instytutu Centralnego – dobiegał go jak z oddali głos Bordena. – Zapewne zamieszane są weń wysoko postawione osobistości w Radzie Specjalistów i w Konwencie, być może również w innych Instytutach. Ta sprawa jednak nie należy do panów. Wy macie tylko zlokalizować i ująć grupę, działającą z bezpośredniego polecenia Faetnera. Możecie korzystać do tego celu ze współpracy Instytutu Centralnego, którego przedstawiciele są tu ze mną. Prawda, zapomniałem panom przedstawić…
Tak, to właśnie go zastanawiało od dawna. Jak przez mgłę dotarła do niego i zapadła gdzieś w wyznaczoną szufladkę w mózgu informacja o zaplanowanej wizycie Ouentina w Hynien. Pisak znów ruszył we wściekłym tempie. Kartka skończyła się, przewrócił ją nerwowo.
– …tanie Tonkai – dobiegły go wreszcie słowa Mokarahna. Przerwał pisanie, podnosząc głowę.
– Tak?
– Co się z panem dzieje? Czy pan zapomniał, po co pana tu wzywano?
– Przepraszam, panie pułkowniku. Zacząłem kojarzyć pewne ujawnione dotąd fakty. Wiadomości które tu uzyskałem, rzucają na sprawę zupełnie nowe światło.
– Pan pierwszy zajął się tym śledztwem. Senator wyraził przed chwilą chęć poznania pańskiej opinii. Chyba, że któryś z moich kolegów chciałby zacząć… – Mokarahn uśmiechnął się nieznacznie. Akurat. Tonkai, podnosząc się, przełknął nerwowo ślinę. Spokojnie. Stoisz przed Bordenem, rozumiesz, kurwa, przed Bordenem! Spokojnie, luz. Żadnych wpadek. Tamci przytakną, co byś nie powiedział. Jesteś najlepszym śledczym w całym Arpanie. Rozumiesz? Wszystko zależy od tego, co teraz powiesz.
Nigdy w życiu nie myślał, że będzie jeszcze czuł drżenie nóg. Musisz udowodnić, że jesteś najlepszym śledczym w tym Instytucie, najlepszym jakiego w ogóle można znaleźć. Borden na ciebie patrzy.
– Uważam… – odchrząknął, żeby dać sobie jeszcze chwilę na zebranie myśli. Opanuj się chłopie. No. – Uważam – powtórzył już spokojnym głosem – że w pierwszym rzędzie należałoby sprawdzić, jakiego typu sprzęt miał na myśli Sayen w rozmowie z Faetnerem. To znaczy sprawdzić wszystkie pobrania z magazynów, których dokonano na polecenie pułkownika Faetnera. To być może pozwoli przewidzieć, ich działanie. Już na początku śledztwa kazałem naszym ludziom zobaczyć, czy w posiadaniu Sayena nie znalazł się sprzęt, ale jeżeli zlecenie kodowane było przez samego Faetnera…
– Bardzo dobrze, kapitanie – powiedział cicho Borden, z miną taty chwalącego pilnego syna. – To właśnie jest jedna z głównych przyczyn mojego przybycia tutaj. Postanowiłem użyć swojego klucza do odkodowania zapisów pamięci Instytutu. Po wyjaśnieniu roli senatora Bloma w spisku nie mogłem ryzykować zlecenia tego któremuś ze stale przebywających w Arpanie dostojników.
Senator skinął dłonią gdzieś za siebie. Po chwili jakiś mężczyzna, który wyłonił się nagle z półmroku, zaczął okrążać stół, rzucając przed każdym z zebranych sporych rozmiarów wydruk.
– Ujawniliśmy dwa tajne zlecenia kodowane osobiście przez Faetnera. Oba na Sayena Meta – odezwał się jeden z milczących dotąd przedstawicieli Instytutu Centralnego. – To jest wykaz pobranego sprzętu.
Tonkai chwycił wydruk i zaczął przeglądać go uważnie. Dwa flajtery, trzy miotacze udarowe średniego kalibru, całe mnóstwo drobnego złomu dla telepatów… Nieźle.
– Zanim panowie zapoznają się z tą listą, pragnę powiedzieć o jeszcze jednej sprawie, która uszła naszej uwadze – powiedział Borden. – Chciałbym mianowicie w imieniu prezydenta Terei złożyć oficjalne podziękowanie i wyrazy uznania dla pułkownika Mokarahna. To jego bystrości i szybkiej decyzji skontaktowania się bezpośrednio z Instytutem Centralnym, natychmiast po powzięciu uzasadnionych podejrzeń wobec przełożonego, zawdzięczać będziemy sprawne zdławienie spisku. Bardzo proszę, aby zechciał pan, pułkowniku, do czasu oficjalnego potwierdzenia nominacji, przejąć tymczasowo obowiązki dyrektora Instytutu.
Zaczęli klaskać! Tonkai omal nie parsknął śmiechem. Na szczęście panował nad sobą. Klaskał razem z innymi, uważając, by nie skończyć za wcześnie.
– Teraz rozumiem, panie senatorze – odezwał się Linden, gdy umilkły brawa. Faetner – teraz już nikt nie powie o nim „nadpułkownik”, chociaż jeszcze parę godzin temu samo „Faetner” nie przeszłoby żadnemu z nich przez usta. – Faetner prawie pół roku temu kazał mi sporządzić listę rokujących największe nadzieje adeptów kursu. Sayen Met znalazł się na czele tej listy.
Borden milczał. Wystarczyło jedno jego spojrzenie, by Linden ucichł natychmiast, przestraszony, czy nie powiedział czegoś nie tak.
– Nadal ma pan głos, kapitanie – powiedział Borden. – Nie musi pan wstawać.
Och, żesz ty gówniarzu, teraz wreszcie rozumiesz? Każe mówić tobie, szczeniakowi, po to by okazać swoje niezadowolenie szefom wydziałów. I pewnie tylko po to cię tu wezwał. A ty sobie co myślałeś?
– Ta lista w dużym stopniu wyjaśnia sprawę. Biorąc pod uwagę wielokrotne wyjazdy Sayena i Hornena do Hynien… – urwał na moment. Dopiero teraz dotarło do niego, co Borden mówił o jutrzejszej wizycie Ouentina w bazie Hynien, podczas gdy on pisał. I wszystko stało się nagle banalnie proste. Zamach na prezydenta z inspiracji szeroko rozgałęzionego spisku wśród tracących wpływy dygnitarzy. Sayen miał wykonać akcję, jego mocodawcy – wykorzystać ją dla własnych celów. Hornen nadawał się idealnie na ślepe narzędzie w ich rękach, na bezpośredniego wykonawcę. Tonkai poczuł się nagle malutki i bezradny, wszystko wysunęło mu się z rąk. Nic już tu nie miał do powiedzenia. Udaremnieniem zamachu zajmie się pewnie gwardia, teoretycznie rozpracują sprawę faceci z Centralnego, o nim zamieszczą najwyżej parę słów w przypisie, że plątał się przy tym na początku jakiś kapitan z prowincjonalnego Instytutu. Zrobił swoje i schodzi na boczny tor, chwała przypadnie innym. Tyle z tego ma, że naraził się wszystkim w Instytucie, poza Mokarahnem. Borden pojedzie w diabły, a on będzie miał teraz u naczalstwa przerżnięte po kres swoich dni. Szlag.
– Nasuwa się oczywiście wprowadzenie pełnej blokady miasta i obława z użyciem telepatów – podjął po chwili. – W tej sytuacji samo ujęcie podejrzanych w zasadzie nie należy już do nas. Znamy charakterystykę fali Sayena Meta, w przybliżeniu również Hornena Asta, więc namierzenie ich w Hynien to tylko kwestia czasu… bo według wszelkiego prawdopodobieństwa już się tam obaj znajdują.
– Dobrze – powtórzył Borden. – Widzę, że pochwały pułkownika Mokarahna nie były bezpodstawne. Oczywiście, podjęto wcześniej stosowne działania, podczas których wykorzystano zebrane przez pana informacje, zapisane w pańskich raportach dla archiwum Instytutu.
Jasne. Zostaje tylko ukłonić się i iść do domu.
– Czy to wszystko, kapitanie?
Rany boskie, nie. Nie może teraz wypuścić tego wszystkiego i podziękować, kurde, przecież to jego robota, jego harówa, niech coś z tego ma!
– Myślę, panie senatorze, że zamknięcie teoretycznej strony tej sprawy byłoby w tej chwili posunięciem przedwczesnym. Nie wszystko jest jeszcze wyjaśnione, choć trudno mi w tej chwili postawić jakąś konkretną hipotezę…
– Niech pan spróbuje – Borden wydawał się być zainteresowany.
– Po pierwsze, nie znamy roli, jaką ma odegrać w ich planach Get Kensicz, którego kontakty z Sayenem i powiązania ze spiskiem są niewątpliwe. Być może miał on służyć tylko do odciągnięcia naszej uwagi… Nie badano go nigdy pod kątem zdolności specjalnych, z drugiej strony nie ma żadnych kwalifikacji, które mogłyby być przydatne przy akcji typu terrorystycznego… chociaż na liście pobranego sprzętu widzę symulatory komputerowe, niewykluczone więc, że w ostatnich dniach przeszedł on intensywny trening.
– Symulator był przeznaczony dla Hornena – przerwał mu jeden z centralniaków. – Szkolenie od zera kogoś zupełnie nie zaznajomionego z tego typu działalnością nie miałoby sensu.
– Tak – Tonkai skinął głową. – Zgadzam się z tym. Myślę, że Kensiczowi wyznaczono inną rolę. Przy całym swym braku kwalifikacji, Kensicz mógł być dla tej grupy przydatny jako osoba o pewnym… autorytecie w środowisku subkultur młodzieżowych. Sprawdziliśmy to. Prowadzony przez niego zespół jest w tych środowiskach dość popularny. Sądzę, że nawiązanie z nim kontaktu nie służyło konkretnie samej akcji. Raczej jest to boczny trop, mogący naprowadzić nas na dalej idące powiązania siatki, jakieś jej odgałęzienia, których dotąd nie braliśmy pod uwagę. Nie lekceważyłbym tego.
Borden milczał, przyglądając mu się.
– Poza tym nie otrzymaliśmy dotąd szczegółowych danych o Sayenie Mecie. Niewykluczone, że one również mogą naprowadzić nas na ślad innych, nieujawnionych dotąd uczestników spisku…
– Tym już się zajęto – przerwał mu sucho Borden. – Proszę o konkluzję. Coś nie tak. No, trudno.
– Uważam, że mamy do czynienia z jakąś rozbudowaną strukturą. Dlatego chciałbym nadal kontynuować śledztwo aż do pełnego wyjaśnienia wszystkich danych.
Proszę mi dać trochę czasu… i dostęp do poczynionych dotąd ustaleń. Przesłanki są może drobne, ale nie należy ich lekceważyć…
Zapadła cisza. Oficerowie milczeli, spoglądając to na Tonkaia, to na Bordena.
– Dobrze, zgadzam się z panem – powiedział senator. – Co konkretnie zamierza pan zrobić?
– Planowałem z moimi chłopcami wizytę w Hynien. Są gotowi – Tonkai spojrzał na zegarek. – Będziemy tam na parę godzin przed przylotem prezydenta. Być może wniesiemy coś nowego do tej sprawy.
– Zgadzam się – powtórzył Borden. – I życzę powodzenia – spojrzał na Mokarahna.
– Zaraz wydam niezbędne polecenie…
– Czy któryś z panów ma coś do dodania? Szkoda. – Borden wrócił do poprzedniego tonu. – Myślę, że w tutejszym Instytucie zachodzi potrzeba dokonania pewnych zmian. Sądzę, że powinniśmy się nad tym zastanowić.
Tonkai nie miał głowy śledzić wrażenia, jakie zrobiły te słowa na pułkownikach.
– Pozostaje nam do omówienia jeszcze kilka spraw. Pan, kapitanie, musi się spieszyć, jeśli oczywiście podtrzymuje pan swoją decyzję lotu do Hynien. Otrzyma pan wszystkie materiały o postępach śledztwa.
Po chwili stał już na korytarzu. Przez moment zastanawiał się, machinalnie trąc zarost, wreszcie spokojnym krokiem ruszył do windy. Przede wszystkim zebrać do kupy ekipę. Popracują teraz, cholera, on też się nie oszczędza. Poczuł nagle z ogromną siłą głód, o którym zdążył już zapomnieć. Nie, przede wszystkim coś zjeść, i pomyśleć chwilę w spokoju. Będzie wesoło, nie tylko tutaj. Trzeba się ustawić do wiatru, póki czas. Zrobi się pewnie sporo wolnych miejsc na górze.
– Proszę zaczekać – zatrzymał go ochroniarz przy windzie.
– Czy coś…?
– Proszę zaczekać. Zaraz się pan dowie.
Stał kilka minut niepewnie, przestępując z nogi na nogę. Z jednego z korytarzy wyłonił się znany mu już facet w okularach. Skinął na Tonkaia.
– Za czterdzieści pięć minut – powiedział, gdy się zbliżył – zgłosi się pan do pokoju 4872. Koledzy pana zaprowadzą. Proszę się nie spóźnić. To osobiste polecenie senatora. Proszę zachować je wyłącznie do swojej wiadomości.
Okularnik podał mu gruby plik wydruków.
– Dla pana.
Tonkai podziękował sztywno.
W windzie nadal tkwiło dwóch goryli. Tym razem jednak już go nie rewidowali.