„Zapasy masy towarowej w zakresie żywności uległy skurczeniu do niepokojących rozmiarów umożliwiających zabezpieczenie potrzeb ludnościowych na okres nie dłuższy niż dwóch najbliższych dni. Ponawiamy z całym zdecydowaniem monit o natychmiastowe zwiększenie zalegających dostaw celem uniknięcia skutków, które w wypadku nie dostarczenia na czas zaległej masy towarowej mogą wywołać poważne zaburzenia w funkcjonowaniu sieci dystrybucji towarów.”
(Zarząd Zakładów Komunalnych Dystrybucji Towarów – pismo nr 646/49/FP do Strefowej Dyrekcji ZKD – oddział Biura Menadżerskiego Komisji Ekonomicznej w Arpanie)
Generator zajmował trzy czwarte wolnego miejsca na podłodze pancerki, pomiędzy ławkami, na których siedzieli od kilku godzin członkowie brygady Tonkaia. Cztery rozstawione po bokach emitery, połączony z nimi skręconymi kablami ruchomy pulpit i wreszcie przewody zasilania, zmuszały każdego, kto chciałby przeleźć z tylnego przedziału do nieco luźniejszej sterówki, do tańców na jednej nodze i szpagatów z przytrzymywaniem się górnych wsporników kabiny. I bez tego pudła w pancerce było wystarczająco ciasno, toteż wleczenie go ze sobą uznali zgodnie za przejaw bezinteresownej złośliwości Tonkaia. Przecież w tej chwili w Hynien było od cholery i trochę podobnego złomu, nawiezionego przez brygady z piątki. Ale kiedy Draun przypomniał o tym przed startem, Tonkai zareagował jedynie udzieleniem mu zwięzłych informacji o nim i jego mąci.
– Ale go musiał Mokarahn opierdolić – skomentował to Draun kilka minut potem. – Pewnie za tę wpadkę w Hirenen.
Będąc człowiekiem z natury pogodnym, potrafił z każdego zdarzenia wyciągnąć pocieszające wnioski.
Tonkai dosłyszał te słowa przez niedomkniętą grodź przedziału, puścił je jednak mimo uszu. Nie miał najmniejszej ochoty tłumaczyć się podwładnym. I nie był wcale wściekły. Roznosiła go tylko energia, trochę też świadomość, że nie może nawalić. Może zresztą szczerość, z jaką wyznał Draunowi, co o nim myśli, była ostatnim pogłosem zamierającego działania veritalu, którym poczęstował go senator. Dobrze, że po wyjściu ze spotkania miał wokół siebie tylko podwładnych, a nie któregoś z przełożonych – chociaż po ostatnich wydarzeniach nie potrafił przewidzieć, kto zostanie koniec końców czyim zwierzchnikiem i na jak długo. Wiele zależało od tego, co uda mu się zdziałać w Hynien i dlatego właśnie kazał wieźć ze sobą sprzęt do pelengu. Dla facetów rozstawiających akcję w Hynien pozostawał, bądź co bądź, tylko młodym oficerem z prowincjonalnego Instytutu przysłanym nie wiadomo po jaką cholerę. Pomimo rekomendacji szefa Instytutu Centralnego, w jakie wyposażył go osobisty sekretarz senatora, nie musieli wcale znów tak mu sprzyjać, żeby gonić natychmiast po sprzęt, jakiego tylko zażąda.
Przez całą drogę siedział w sterówce milcząc i odpalając jednego papierosa od drugiego. Przestawił umysł na jałowy bieg, żeby dać mu trochę odpoczynku. I tak zresztą nie bardzo potrafił się skupić i myśleć o czymkolwiek konkretnym. W głowie kotłowały mu się bezładnie słowa Bordena. Wyłapywał je jedno po drugim, obracał każde ze wszystkich stron, znajdował wyjaśnienie – albo i nie. Z niewiadomych przyczyn nie mógł się też opędzić myślom o Onny. Ciekawe, przecież tyle razy igrał z chęcią rzucenia jej. No, ale wcześniej nie zastanawiał się nad tym poważnie. Bawił się tą możliwością, przynosiła mu ulgę, gdy był na żonę krańcowo wściekły – w razie czego zawsze przecież może to zrobić, nic prostszego. Teraz było mu z tego powodu trochę przykro. Gdyby poświęcał jej więcej uwagi, nie narobiłaby głupstw, które tak zababrały sprawę.
No, ale otrzymał od Bordena wyraźne polecenie. Dużo by dał, by jakość z tego wyleźć. Dużo, ale bez przesady. Borden miał rację – od tego przecież, do cholery, był Bordenem. Nie można się poddawać atawistycznym instynktom. Ustrzeli sobie coś lepszego.
Uśmiechnął się kwaśno, wyciągając z kieszeni po raz nie wiadomo który wydruk danych Hornena Asta, zabazgrany podczas narady. Przelatywali właśnie nad zaporą energetyczną Hynien – ustawiono takie bariery jakieś dziesięć lat temu, żeby zapobiec szmuglowaniu do miast produkowanej w zakładach przetwórczych żywności. Na wydruku zanotowane było sześć punktów. Coś mu mówiło, że właśnie z tych sześciu niezrozumiałych dla niego wydarzeń powinno wynikać coś, co pozwoli rozgryźć Sayena. Kombinował tak i tak, na różne sposoby, ale, jak na razie, nie miał pojęcia, co by to mogło być. Zresztą, kombinacje, wobec bliskiej perspektywy ujęcia Sayena, schodziły na dalszy plan i zajmował się nimi raczej od niechcenia.
Po raz trzeci połączył się z centrum dowodzenia obławą. Tym razem poszło szybko, nie musieli sprawdzać co to za jeden i czy naprawdę przyszły w jego sprawie jakieś rozkazy.
– Nadal ich nie mamy – wyjaśnił czyjś głos, diabli wiedzą czyj, bo facet nie raczył się przedstawić. Mówił siląc się na grzeczność, z ledwie wyczuwalnym przekąsem, jak supergwiazda opędzająca się przed natrętnym wielbicielem. – Niech pan spokojnie czeka, kapitanie. Poinformujemy pana, gdy stanie się pan potrzebny.
– Zjawię się tam za paręnaście minut.
– Niepotrzebnie się pan tak spieszy, kapitanie. Oni nie uciekną, będzie pan miał mnóstwo czasu.
Pieprz się, grubasie. Tonkai wyczuł, że rozmówca to grubas. Był tego pewien.
– Trafisz? – głupie pytanie. Szofer skinął tylko głową, zawijając nad jakimś dachem. Tonkai po raz nie wiadomo który spojrzał na ekran pokładowego komputera. Nie złapali tamtych. Zdążył. Przed kilkunastoma minutami, gdy gruba krecha otoczyła na mapie miasta cztery sektory tam, gdzie peleng wstępnie zlokalizował Hornena Asta, Tonkai zaczął się już lękać, że się spóźni.
Podlatywali właśnie do lądowiska na dachu siedemnastokondygnacyjnego budynku centrum operacyjnego Hynien, zajętego czasowo przez ochronę prezydenta i instytutowców z piątki.
– Przygotujcie peleng – rzucił przez grodź do swojej ekipy. – Na obie strony! Zaraz wracam.
Odpowiedziało mu głuche milczenie. Pewnie chcieliby się rozleźć po płycie lądowiska i prostować gnaty. Proszę bardzo, ale potem. Skoro już odruchowo zabrał ze sobą tę całą bandę, niech mu się przynajmniej na coś przyda.
Facet, do którego przyprowadzili go mundurowi, po kilkunastokrotnym obejrzeniu jego żetonu, faktycznie okazał się grubasem. Zanim jeszcze otworzył usta, Tonkai wiedział doskonale, że usłyszy znany, nienaturalnie uprzejmy głos.
– Wybaczy pan, kapitanie, ale nie mam czasu zajmować się panem osobiście. Niech pan się zgłosi do kapitana Henocha – wskazał palcem jednego z kręcących się po sali ludzi – i powie mu, żeby wprowadził pana w sprawę i objaśnił nasze metody. Przykro mi, ale mam trochę pracy.
– Chwileczkę – Tonkai przytrzymał grubasa za połę marynarki. – Niech mnie pan nie traktuje jak stażysty, dobrze? Nie przysłano mnie tutaj na korepetycje, mam przesłuchać poszukiwanych i odstawić ich do Arpanu. To polecenie osobistego doradcy prezydenta. Pan ma mi pomóc w wykonaniu zadania, a nie odstawiać mistrza świata. Jak na razie skuteczność akcji nie jest zachwycająca.
Trafił. Grubas zatrzymał się w półobrocie i przyglądał się Tonkaiowi przez chwilę. Trudno powiedzieć, czego było w jego twarzy więcej – wysiłku umysłowego, zdumienia czy rozbawienia. W każdym razie wskazał Tonkaiowi, by szedł za nim i z lekkością, o jaką trudno by go podejrzewać, podbiegł do głównego holoekranu.
W sali roiło się od ludzi, których meldunki i rozmowy przez radiotelefony gęstniały w charakterystyczny szum. Uwaga Tonkaia skupiła się jednak na zajmującym środek pomieszczenia wielkim holoekranie, wyświetlającym w trójwymiarowej projekcji szczegółowy plan miasta. Barwne, kolorowe znaki, pulsujące w kilkudziesięciu miejscach, oznaczały poszczególne jednostki. Zmrużył oczy, usiłując ogarnąć sytuację. Blokady drogowe i posterunki stałe – dobra, won. Niebieskie prostopadłościany to patrole mundurowych, też won. Żółte – chyba żandarmeria…
Przelatywał wzrokiem przez makietę w tę i we w tę. Najciekawsze były dla niego w tej plątaninie czerwone, pulsujące kulki, przesuwające się co kilkanaście sekund półcentymetrowymi skokami tuż ponad dachami bloków, przy akompaniamencie ledwie słyszalnego pobrzękiwania. Układały się w regularny, bardzo już spłaszczony prostokąt, którego krótsze boki stanowiły linie oznaczone literą H i G, a dłuższe granice sektorów 59 i 60.
– Zniknął – bardziej stwierdził niż zapytał. Gdyby którykolwiek z poszukiwanych tam był, musieliby go już namierzać, przynajmniej na jednej linii.
Grubas potarł czoło.
– To nic – mruknął. – Jeden z nich podobno jest szkolony. Musieli wyczuć, że ich namierzamy. Ale to im nic nie da.
– Piwnice?
– Co najmniej dwa metry betonu. Właśnie sprawdzamy.
Dwa metry betonu albo trzy metry ziemi, albo trzydzieści osiem centymetrów żelaza. Ewentualnie jeszcze siedmiocentymetrowa warstwa srebra, ale to wydawało się nieprawdopodobne.
– Sektory i tak mamy z grubsza namierzone, muszą znajdować się gdzieś na tym terenie – palec grubasa zakreślił cztery środkowe kwartały miasta. Od lądowiska, na którym pojawić się miał prezydent, dzieliło je około sześciu kilometrów. Od bazy dziewięć, a od miejscowego Urzędu Specjalistów trzy i pół.
– Zbunkrowali się, dranie – skrzywił się grubas.
– Myśli pan, że zrezygnowali?
– Niewykluczone. Namierzyliśmy trzy razy Hornena na linii około trzystu metrów. To by się zgadzało, jeśli wziąć pod uwagę ekranowanie budynków. Wymodelowaliśmy cztery możliwości. Albo posuwał się rollerem Czterdziestą Drugą ulicą – grubas wskazał palcem na wijącą się czteropasmówkę – albo pieszo szesnastą estakadą w kierunku Placu Secesji. Mniej prawdopodobne warianty to tak – nachylił się nad projekcją, żeby wskazać palcem przypuszczalną trasę zamachowca – albo tak. Sprawdzimy.
– Panie majorze, gotowe. Wygrzebaliśmy to z rejestrów miasta.
Przy grubasie stanął chudy, jeszcze młody nieszczęśnik w rozpiętej koszuli i poluzowanym krawacie. W rękach trzymał plik wydruków.
– Wprowadź na komputer, niech wyliczy prawdopodobieństwo każdego z punktów. Zacznij od topu. Karawas, Bejnis – grubas wezwał do siebie jeszcze dwóch następnych. Tonkai spojrzał mu przez ramię. Był to, zdaje się, wyciąg z archiwów miasta zawierający dokładne dane o wszystkich punktach w przeszukiwanych sektorach, które spełniały warunki dla pełnego wytłumienia fali poszukiwanych. O ile Tonkai dobrze pamiętał szkolenie sprzed roku, trzymali się ściśle instrukcji 2/79/FT.
– …połowę sił trzeba ściągnąć na linie D, N, 4 i 49 – perorował grubas. – Resztę szperaczy wyładować z flajterów do przeczesywania sektorów, z lekkim sprzętem. Ilu masz ludzi?
Mężczyzna nazwany Karawasem zastanawiał się chwilę.
– Z mundurowymi i całym takim tałatajstwem pięciuset czterdziestu. Ale mogę jeszcze coś ściągnąć od brygady specjalnej. Przywieźli ze sobą pluton bobasów.
– Po cholerę?
– Tak, na wszelki wypadek. Zawsze ich wożą.
– Kurwa, żadnych bobasów! Łby im pourywam, jak pokażą któregoś na mieście! Wystarczy tylko trzymać boki kwadratu, podeślij tam jeszcze parę wozów.
– Szefie, mundurowi strasznie skarżą się na tę kolumnę żandarmerii przy Terminalu. Podobno rozwalili się na całym placu z ciężkim sprzętem i robią im tam straszny młyn.
– A co nam do tego? Niech się skarżą dowództwu bazy. Jeszcze coś? Tylko krótko.
– Kanały.
– Co?
– Kazał szef krótko. Kanały odpływowe z tego sektora.
– Myślicie, że będą się babrać w gównach?
– Czemu nie? Na ich miejscu, gdybym wyczuł, że mnie namierzają, spróbowałbym wiać ściekami. Wytłumienie pełne, a wyjście z kolektora jest poza barierą, stamtąd mogliby dać wióra w plantacje.
– Bez sensu. Przedłużyliby tylko sprawę o kilka dni.
– Mogą się tego chwycić, niewiele ryzykują. Ja na wszelki wypadek zablokowałbym wyjścia.
– Wyślij parę wozów – zakomenderował grubas po chwili namysłu.
Tonkai w zamyśleniu obserwował projekcję miasta. Nie czuł się tutaj potrzebny.
– Kiedy zaczniecie przeszukiwać sektory? – zapytał.
– Jak obława się zamknie. Na wszelki wypadek.
– Przelecę się trochę nad miastem. Jakby co, macie moją falę.
Grubas wzruszył tylko ramionami i wrócił do swoich zajęć. Najprawdopodobniej po kilku sekundach zapomniał o istnieniu Tonkaia. Dla niego stanowił on zupełnie zbędny ozdobnik w całej akcji.
Wrócił do windy, tym razem obeszło się bez ciągłego wyciągania żetonu i pakowania go w czytniki strażników. Patrzcie, nawet bobasów przywieźli. Tonkai myślał, że już z nich zrezygnowano. Od czasu, kiedy nad Instytutami postawiono Bordena, przestało się na ten temat mówić. Teoria wzmocnień zakładała działania delikatne i precyzyjne – „wycinać tylko miejsca chore, nie naruszając zdrowej tkanki”, jak to sformułował Borden w swojej wiekopomnej pracy. Dokładnie odwrotnie niż nakazywała doktryna dezalternacji społecznej. No cóż, czasy się zmieniły. Ale to wcale nie znaczyło, żeby definitywnie zrezygnować z tych poprzerastanych mięśniaków, równających z glebą wszystko, co się znalazło na ich drodze. Bobasy – dobra nazwa. Byli niemal identyczni, ogromni, z wielkimi głowami, cieknącą po brodach śliną i głupkowatym wyrazem twarzy rozdętego do monstrualnych rozmiarów niemowlaka. Podobno to jakaś skaza genetyczna, efekt kosmicznej podróży odbijający się w następnych pokoleniach. Wystarczyło tylko wszczepić takiemu debilowi kilka elektrod i przeszkolić go przez parę miesięcy. Mózg dziecka jest wystarczająco zmyślny, by pamiętać, że to co mówi kapral, jest święte. Tonkai tylko raz widział bobasów w akcji. Przy jednej trzeciej pobudzenia rozwalali plastikowe figury na poligonie jak skorupy jajek, rycząc wściekle i tłukąc wielkimi jak bochny łapami we wszystko, co się nawinęło. Ośmiu takich, w pancerzach, hełmach, z twarzami zasłoniętymi czarnym plexonem, czyściło średniej szerokości ulicę w parę minut.
Pewnie, dlaczego miano by z nich rezygnować? Teoria teorią, wzmocnienia wzmocnieniami, a nigdy nie wiadomo, czy nie trzeba będzie sobie poradzić z tłumem. Czyżby spodziewali się w Hynien jakichś zamieszek podczas wizyty Ouentina? Zupełnie nieprawdopodobne.
Oczywiście, chłopcy rozpełzli się po lądowisku. Otaczali pancerkę wianuszkiem, paląc papierosy.
– Harte i… – zapomniał, jak nazywał się ten nowy telp, przysłany za Wodena. – I ty – pokazał palcem. – Lecimy. Reszta siedzieć tutaj, czekać, aż wrócimy.
Władowali się do pancerki.
– Przygotujcie peleng do emisji – rzucił przez grodź, gdy oderwali się od ziemi. – Na fali Sayena Meta. Parametry macie na dysku.
Zabrali się posłusznie do roboty, patrząc na niego spode łba. Nic nie rozumieli. I nie musieli rozumieć.
Gdzie on może siedzieć? Przepatrywał uważnie przesuwające się pomiędzy jego stopami dachy oraz okna standardowych ośmiopiętrowców. Raczej nie na powierzchni, wtedy już by ich wykryli. I nie w podziemiach kolejki stropy, zbyt lekkie, o ażurowej konstrukcji, nie ukryłyby gościa z klasą A przed pelengiem. Może faktycznie kanały? Nie sądził. Nie zgadzało mu się to z obrazem Sayena, jaki wyłaniał się z jego dotychczasowych poczynań. Nie, ten cwaniak, który tak ich wykołował w Trumnie, na pewno nie uciekałby teraz jak szczur, nawet jeśli wie, że już został wykryty. Na pewno przygotował się na taki rozwój wydarzeń. Siedzi w jakiejś starannie wybranej kryjówce, czekając, aż sytuacja się uspokoi. No, ale nie może być takiej kryjówki, która powstrzymałaby kierunkową emisję, dwa razy bardziej przenikliwą od zwykłych promieni pelengu.
– Pełna moc – rzucił przez ramię.
– Pełna?
– Mówię.
– Co mam nadawać?
– Nic. Ja wejdę. Wy na razie siedźcie cicho.
Podali mu z tyłu obręcz. Trzymał ją chwilę na kolanach, usiłując się skupić. Trafi go. Musi go trafić. Przy maksymalnej emisji Sayen wyczuje go nawet w kanale, ledwo, ledwo, ale wyczuje. Ma A klasę. Wyczują się.
– Teraz tak – odwrócił się do szofera. – Zaczynamy od Placu Secesji. Stajesz na piętnastu metrach, dokładnie nad pomnikiem. Na mój znak zaczniesz krążyć dookoła niego, w spiralę. Po każdym skręcie o trzydzieści metrów dalej.
– Przeciąża pan generator – powiedział spokojnie szofer. – Strzelą mi bezpieczniki.
– Leć na minimum mocy, to nie strzelą. Wy uważajcie na sygnalizator kontaktu. Jeśli spróbuje odpowiedzieć, stopujemy natychmiast. Kiedy podniosę lewą rękę, także. Jasne?
Nie odpowiedzieli. Po chwili flajter zawisł nad pomnikiem.
Tonkai przez chwilę patrzył przez panoramiczną szybę wpasowaną w podłogę. Pomnik wyglądał z góry jak blaszany paw. Drobne figurki, przemykające po ulicach. Niektóre zadzierały głowy, ale większość już się dziś zdążyła napatrzeć na nisko latające flajtery. Zafundowali im niezłe widowisko. Ależ musieli się tam głowić na dole, co to się wyrabia. Będzie burza, bezpieczniaki nisko latają – zaśmiał się sam do siebie, rad ze swojego poczucia humoru.
Oddychał spokojnie, miarowo, sposobem podpatrzonym u mózgowców podczas tempaxowania. W sumie wszystkie te urządzenia były w obsłudze podobne, a na amtex szkolili każdego, kto tylko przejawiał jakiekolwiek zdolności. Da sobie radę. Trafi go.
Już. Założył obręcz na łeb, zaciskając kurczowo w dłoniach kostkę sterownika. Wszystko zniknęło. Wszystko przestało być ważne, poza maksymalnie wzmocnioną wiązką psychofal, idącą rozszerzającym się snopem prosto w dół.
„No dobra. Cześć Sayen – pomyślał. – Szukam cię, sukinsynu, ładnych parę dni. Zacznijmy od gratulacji. Ten numer w Trumnie zmontowałeś w pięknym stylu. Szkoda że na mnie to popadło”.
Cisza i ciemność. Brak kontaktu. Poczułby.
„Masz szczęście, że jeszcze cię nie zdążyli nakryć pelengiem. Ale nie licz, że to może trwać długo. Postawiłeś na nogi cały Instytut z piątki i dwie brygady specjalne. Wszyscy szukają tu ciebie i tych narwańców, których ze sobą wziąłeś. Więc może lepiej, żebyśmy ze sobą pogadali, zanim cię złapią. Pokazałeś, że znasz się na robocie. Ktoś to docenił. Tylko zupełnie niepotrzebnie zadałeś się z Faetnerem. On już i tak cię wsypał. Postawiłeś na niewłaściwego faceta. Ale wszystko się jeszcze da zmienić”.
Cisza i ciemność.
„Musimy pogadać, Sayen. Szkoda cię dla pałkarzy. Za dobry jesteś. Musimy pogadać, w końcu obaj jesteśmy z tej samej branży. Bardzo dobrze cię rozumiem. Kto wie, gdyby Faetner zwrócił się do mnie… naszym życiem rządzi przypadek, Sayen. Tylko, że my nie jesteśmy tacy jak ten fajter, którego wziąłeś na mięso armatnie. Możemy pomóc przypadkom, prawda? Zabawa się skończyła. Faetner siedzi, senator Blom, bo może nie wiesz, że to on był jego mocodawcą, również. Jak widzisz, twoja umowa z nimi stała się nieaktualna. Mam dla ciebie nową propozycję. Od Bordena. Tak, od samego Bordena. Spodobałeś mu się. Chce cię mieć u siebie.
Pogadajmy, Sayen. Zrozumiemy się doskonale, obaj jesteśmy z tej samej branży i obaj jesteśmy fachowcami. Zostaw tych frajerów i wyjdź na powierzchnię. Zabiorę cię i grzejemy prosto do Arpanu. Pogadać z Bordenem.
To dla ciebie duża szansa, Sayen. Ja bym jej na twoim miejscu nie zmarnował”.
Ciemność i cisza.
„Wiem, że gdzieś tam jesteś, Sayen. Na pewno mnie wyczuwasz. Wszyscy cię tutaj szukają. Pogadajmy, zanim cię wyjmą pałkarze. Strasznie ich tu dużo, wiesz? Dwie brygady i wszyscy telepaci z rządowej. Nawet bobasów ze sobą przywieźli. Wiesz co to bobasy? A może twoich roczników już o tym nie uczyli? Poruszyłeś niezłą lawinę, Sayen. Możesz sobie pogratulować. Ale teraz tylko ja mogę ci pomóc, inaczej ta lawina cię porwie ze sobą. Pogadajmy”.
Ciemność.
Cisza.
Cisza…
W końcu musiał dać spokój. Wyszedł.
Ściągnął obręcz, dysząc jakby konał, przed oczami wirowały mu ciemne plamy. Smak metalu w gardle. Mdłości. Młot w uszach.
– Musimy usiąść, kapitanie – usłyszał jak przez mgłę głos szofera. – Spalimy silniki.
– Siadaj.
Pastylka. Jeszcze jedna. I koktail wzmacniający. Koniec. Trudno. Wyżej dupy nie podskoczy.
– Ile? – zapytał po paru minutach, kiedy już doszedł jako tako do siebie.
– Trzy i pół godziny. Oblecieliśmy całe miasto, kapitanie. Właśnie wracałem po spirali nad plac.
Kurwa, trzy i pół godziny. Zdawało mu się, że to trwało ledwie kilkanaście minut.
– I nic? – nie panował nad mięśniami twarzy. Zbyt się zmordował, żeby nad nimi panować. Głos mu się łamał, to „i nic” zabrzmiało jak skowyt. Niemal miał łzy w oczach. Kurwa, spokojnie, nie pęknie przy własnych telepatach. Nic. Nic. Nie warto nawet pytać, gdyby złapał kontakt, wyczułby to natychmiast. Z trudem oddychał. Nie miał nawet siły, żeby poruszyć ręką.
– Ani drgnęło, szefie. Patrzyliśmy z Hartem cały czas, na zmianę. Ani na moment. Widocznie znajdował się poza naszym zasięgiem.
Gdzie on jest? Nie istnieje, nie może istnieć w całym mieście takie miejsce, w którym wiązka z pancerki by go nie uchwyciła. Nie mógł jej nie przyjąć… Widocznie już go zwinęli tamci. Tak, na pewno. Spóźnił się. Zaczął od złego sektora. Niech to krew zaleje…
– A tamci – zapytał wreszcie. – Centrum?
– Nie odezwali się.
Gnojki. Cholerny grubas, odegrał się. Zwinął gościa, ale nie raczył go o tym poinformować. Czekał, aż sam się zgłosi.
– Połącz mnie z nimi.
Wdech. Wydech. Nawet oddychanie męczy.
– To ja – trzeba się zebrać w kupę, przynajmniej zdobyć się na normalny głos. – Kapitan Tonkai.
– Znowu pan? Już prawie zapomniałem. Nic dla pana nie mam. Powiedziałem, że jak będzie pan potrzebny, zawiadomię.
Kontaktował jeszcze z pewnym trudem, ale piguły już zaczynały działać.
– Chwileczkę. Jeszcze ich nie macie? Jak to, po tylu godzinach obławy? To niemożliwe… Naprawdę ich nie macie?
Powiedz, kurwa, że tak, powiedz że wy też nic nie zdziałaliście!
– Odpieprz się pan! – ryknął nagle grubas, aż zadrżały szyby flajtera. Całą jego wymuszoną grzeczność szlag trafił w jednej chwili. – Coś się, kurwo, przypierdolił?! To albo jakieś wyjątkowo cwane skurwysyny, albo ich tu wcale nie ma! Do cholery, mam na łbie całą obławę, za parę godzin przylatuje prezydent, a taki gówniarz przypierdala się i mędzi! Jak będę coś miał, to powiem i idź pan do stu ciężkich choler!
Trzask w głośniku. Wyłączył się. Tonkai zgłupiał. Otwierał bezmyślnie usta i zamykał je, nic nie mówiąc. Pierwsze co zrozumiał, to to że grubas przeżywa teraz to samo, co on przed chwilą. Obława nie daje rezultatów. Niewiarygodne, ale widocznie tak jest.
Niemożliwe.
Gdzie oni mogli się schować? Zbudowali sobie zawczasu jakąś specjalną kryjówkę? Wyłożyli ją srebrem i czekają na przylot prezydenta? Bzdura, skąd by wzięli tyle srebra? Akurat tak się złożyło, że na Terei srebro nie występowało, sprowadzone zaś wcześniej kosztowało potworne pieniądze. Musieliby na to wpaść już dawno, przy pierwszych rutynowych kontrolach, które zlecił Draunowi. Więc może beton? Ale musiałoby go być chyba z dziesięć metrów. Zresztą nie mogli z góry wiedzieć, że przygotowana tu zostanie obława. A może schrony wojskowe? Czyżby wmieszała się armia? Ale jeżeli nawet, schrony wojskowe znajdują się daleko od centrum miasta, a tam właśnie namierzono Hornena!
Zresztą, co z tego, nawet jeśli się gdzieś przyczaili? Po cholerę? Nie podejdą do prezydenta nawet na dwa kilometry! Może już poniechali zamachu i chcą przeczekać obławę, a potem… A potem też nie mają na co liczyć. W końcu wpadną. Za tydzień, za trzy lata – nie ma siły.
To jedyne możliwe wyjaśnienie: zbunkrowali się gdzieś i czekają nie wiadomo na co. Niepodobne do Sayena. Niepodobne do jego charakterystyk w archiwach. Raczej powinien starać się z kimś skontaktować, odkręcić sprawę, poddać się bezpośrednio Instytutowi… Przecież dawał mu niepowtarzalną szansę!
– Wracamy – mruknął ze zniechęceniem.
Całe ciało miał z waty, w drewnianym mózgu grzechotały myśli. Ale powoli przechodziło. Omal się nie roześmiał, gdy przypomniał sobie, że niecałe dwanaście godzin temu zdawało mu się, że już pada na pysk i jeśli nie zdrzemnie się choć przez chwilę, szlag go trafi na stojąco. Swoją drogą, gdy piguły w końcu przestaną działać, będzie chyba spał ze czterdzieści godzin.
Przeciągnął palcami po kieszeniach, w jednej z nich zaszeleściła jakaś zapomniana kartka. Ach tak, to ten wydruk, zapisany na naradzie.
Uświadomił sobie, że właściwie od początku śledztwa nie miał czasu, żeby się nad niektórymi sprawami zastanowić. Właściwie co to za śledztwo? Jedna sprawa po drugiej spadały mu na łeb, a on usiłował się pozbierać i ustawić do wiatru.
„…Jeżeli Sayen jest przeszkolony, nie mógł nie wiedzieć, że będziemy go szukać. W»Karomie«w porządku – chciał nas zaprowadzić do Trumny (Po co?)…”
Widocznie chciał nas wkurwić, chciał, żeby znalazł się ktoś, kto będzie usiłował go zgarnąć za wszelką cenę, pomyślał. Mógł wreszcie myśleć, to już coś. Prochy działały. Uśmiechnął się do siebie.
Dalej wypisane były w punktach kolejne nielogiczności w postępowaniu Sayena. Na samym dole zapisał wołami: „Amtex – Faetner -?” Tak, to było najdziwniejsze. Po diabła łączył się z Faetnerem, przecież musiał wiedzieć, że pierwsze pięć minut każdej godziny to czas nasłuchu, kiedy każdy szperacz nastawia się na falę poszukiwanych i usiłuje ich wyczuć. O tym absolwent kursu nie mógł zapomnieć. Przecież gdyby nie ten jego fatalny pomysł Faetner nadal byłby na wolności. Tonkai sam na pewno by tak wysoko nie sięgnął. Pewnie już by skojarzył ich wizyty w Hynien z zapowiedzianym przylotem Ouentina, ale Mokarahn sam nie mógłby uruchomić takiej akcji. Nie mógłby z tym zdążyć na czas…
Zmiął kartkę i rzucił ją na podłogę. Spoczęła na środku wpasowanej w dno panoramicznej szyby, biały kleks na szarym tle miasta. Stare sprawy, nie musiał ich notować – pamiętał o wszystkim, zapomniał tylko o tych notatkach. Facet po prostu chciał ich wodzić za nos. Starał się, żeby odkryli wszystko o parę dni wcześniej, żeby stale deptali mu po piętach. Gówniarska ambicja? To jedyne wyjaśnienie, ale mało prawdopodobne. Tonkaia w każdym razie nie przekonywało.
Czy zdawał sobie sprawę, że może w ten sposób wsypać Faetnera i Bloma? Bo przecież, do cholery, nie mógł tego chcieć! Był w stanie poprowadzić akcję tak, żeby się powiodła. Dobrze, przyjmijmy założenie, że celowo chciał ją zdekonspirować. Ale po co? Nie trzymało się to kupy.
Pancerka usiadła na lądowisku. Draun, Boley i cała reszta najwyraźniej przez cały ten czas nigdzie się nie ruszali. Nie mieli prawa zejść do budynku Centrum Operacyjnego. Szwendali się po betonowej płycie, znudzeni i nikomu niepotrzebni.
– …w północnym skrzydle – dobiegły go słowa Drauna, gdy ładowali się przez tylne drzwi pancerki.
Minęło parę sekund, zanim to do niego dotarło. Był zbyt zatopiony w rozmyślaniach nad poniesioną porażką. Fakt, że cała ta obława też ich na razie nie przyskrzyniła, nie wydawał się dostateczną pociechą.
– Co w północnym skrzydle? – zapytał.
– E, nic ważnego. Tak sobie gadamy.
– Mów!
Jakiś instynkt, przeczucie tknęło go nagle: uwaga, ważne!
Draun wzruszając ramionami powtórzył opowiedzianą przed chwilą historyjkę o strażniku, któremu na przemian chciało i nie chciało się lać.
Jeszcze przez długą chwilę Tonkai nie kojarzył i nagle poczuł, że włosy stają mu dęba na głowie.
– Na którym piętrze to było?
– Nie wiem – Draun był zdziwiony. – Ale przecież on tam wtedy miał prawo łazić…
– W nocy?
– Może został po godzinach…
O, kurwa… Jeżeli nie mógł ich namierzyć całym tym sprzętem – to może ich tutaj po prostu nie ma? Żadna gówniarska ambicja, on po prostu chciał, żeby ściągnęli wszystkie siły do tej dziury, a oni tymczasem wytną jakiś numer zupełnie gdzie indziej?
Nie, zaraz. Przecież namierzyli tu Hornena na początku obławy. Nie mógł opuścić miasta, mógł się tylko gdzieś ukryć…
Ale namierzyli tu tylko Hornena. Jakimś owczym pędem wszyscy uważali, że oni muszą trzymać się w kupie. A przecież Hornena mógł im tu zostawić jako przynętę. Tak, dał się namierzyć i schował się gdzieś, niech go sobie teraz łapią.
Ten trzeci gnojek – teraz jasne, drugi wykonawca.
Poświęcił Faetnera celowo. To płotka. Musiał dostawać polecenia od kogoś znacznie ważniejszego. Rany boskie, przecież Blom wciąż milczał! Odmawiał zeznań, czekał… Wie, że akcja wcale jeszcze nie jest spalona.
Północne skrzydło. Pokoje gościnne Instytutu.
Ouentin nie był największym wrogiem Bloma. Nie szkodził mu. Poświęcili Faetnera… musieli, żeby do Arpanu przyjechał ktoś będący w stanie odkodować zlecenia pobrania sprzętu. Wiedzieli, że przyleci sam, nie zaufa nikomu. W piątce nigdy nie zdołaliby mu zagrozić… pokoje gościnne Instytutu… przecież Sayen wziął dwa flajtery… DWA!
– Panie kapitanie? Panie kapitanie? Co jest? Pierdolony Blom, ale wymyślił, wykołował ich wszystkich, co do jednego.
– Szefie? Odetchnął głęboko.
– Walimy do Arpanu. Grzej, kurwa! Natychmiast!
– Ale… nie starczy energii…
– Grzej! Podładujesz się po drodze!
Szofer zamknął dziób i wystartował pełną mocą silników. Tonkai nadal nieprzytomnie przyglądał się miastu. Niecałe półtorej godziny dzieliło je od przybycia prezydenta.
Kiedy oni chcą uderzyć? Żeby całą tę bandę teraz przerzucić do Arpanu trzeba co najmniej ośmiu godzin.
– Połącz mnie z tym grubasem, co dowodzi obławą. Albo nie, najpierw z Instytutem w Arpanie.
Nie zdąży, cholera, nie zdąży. No, ale przecież Borden ma doskonałą obstawę. Byle tylko udało się go uprzedzić. Zobaczy, cholera, że dobrze wybrał. Że na kapitana Tonkaia może liczyć.
Palce szofera błądziły po klawiaturze powoli, potwornie powoli.
– Jest Arpan – powiedział wreszcie. Tonkai rzucił się na mikrofon.
Chłopcy rozlokowani w tylnej części pancerki nie zwrócili większej uwagi na zachowanie Tonkaia. W ogóle nie patrzyli w tamtą stronę. Rozmawiali o Wondenie, sami nie wiedzieli dlaczego. Być może było w tym coś, co dowodziło że nasz świat pospinany jest jakimiś niezrozumiałymi dla nas nićmi. Rozpoczynając tę rozmowę nie wiedzieli, że właśnie w tym momencie w odległej klinice w Arpanie aparatura zasygnalizowała dyżurnemu lekarzowi zgon telepaty.