„U 70% telepatów z ponad dwuletnim stażem aktywnej pracy obserwujemy ponad trzykrotnie większą podatność na stresy i zaburzenia wegetatywne na podłożu nerwicowym. Badania nasze dowiodły też, iż w około 5% przypadków pracownicy zdradzają pierwsze symptomy chorób psychicznych, a ich zdolność konstruktywnego myślenia ulega znacznemu osłabieniu. U 10% telepatów z czteroletnim stażem aktywnej pracy wystąpiły kliniczne objawy schizofrenii. Według naszych roboczych hipotez przyczyn tego faktu szukać należy w przeciążeniu mózgu nadmiarem bodźców, do których odbierania nie jest on z natury przystosowany. Wciąż jednak nie potrafimy w zadowalający sposób wyjaśnić przyczyn tego niepokojącego zjawiska ani opracować metod zapobiegania mu”.
(Biuro specjalne 322/25 – raport M 546/49. ŚCIŚLE TAJNE)
Draun siedział wściekły przy końcówce komputera, obserwując z uwagą mieniące się na ekranie litery. Raz na pół godziny stukał lekko palcami w klawiaturę, wyprowadzając nowe sekwencje danych z rejestracji systemu. Właściwie do tego tylko był potrzebny. Komputery robiły resztę. Pamięć centrali Instytutu nie mogła objąć za jednym zamachem wszystkich rejestracji z ostatnich dni i przejrzeć ich według programu na zgodność. Co chwilę spracowana maszyneria wyrzucała na ekran jakieś nazwisko i numer ewidencyjny, zmuszając Drauna, by przesiadł się do drugiej klawiatury i sprawdził gościa dokładniej. Po pół godzinie miał już sporą listę ludzi, którym przyszło do głowy odbywać dłuższe podróże. Część z nich spisywał na osobnym dysku, klnąc za każdym razem, gdy trafiał na faceta z prywatnym flajterem. Całe szczęście, że hasło pierwszeństwa pozwalało mu przynajmniej uruchomić pospolitniaków. Oblatywali tych wszystkich podróżników i sprawdzali, czy któremuś nie przyszło do głowy pruć kilkadziesiąt kilometrów w tę i z powrotem po to tylko, żeby w celu wycieczki wypić piwo albo kupić papierosy.
Zdążył już, korzystając z preferencji Mokarahna, wypchnąć na łowy po kilkanaście patroli we wszystkich większych miastach strefy. Dostarczyły na posterunki siedmiu klientów, którzy wypuścili się do innego miasta na dziwki i nie mogli się do tego przyznać w domu. I jedną babę, też coś podobnego. Ostatecznie nigdzie nie było powiedziane, że tamci nie mogli używać kobiecych żetonów. Zgarnięci klęli chyba w żywy kamień mundurowych, głowiąc się nad odpowiednimi historyjkami dla uspokojenia podejrzliwości żon. Mundurowi zapewne – niemal to słyszał – zdążyli wypowiedzieć się jednoznacznie o wszystkich przodkach Drauna do dziesięciu pokoleń wstecz. On natomiast siedział jak kretyn przy ekranach, klnąc Tonkaia. Oczy bolały go od ciągłego wpatrywania się w monitor, grzbiet od pochylania się nad klawiaturą, chciało mu się spać i w ogóle najchętniej przegryzłby Tonkaiowi gardło.
– Najgorsza swołocz to taki ambitny – powiedział, widząc wchodzącego Boleya. Po twarzy kaprala znać było, że żywi wobec przełożonego podobne uczucia, co Draun. – Ja ich znam, oficerstwo pieprzone. Leży sobie w łóżeczku, chrapie, a potem będzie gadał: To ja to wszystko zrobiłem z moimi chłopcami. Zasuwałem u takiego jednego przez trzy lata. Też w nas tak orał, a sam pisał „prace naukowe”. Dochrapał się majora i wzięli go za biurko, Bogu dzięki, bo by mnie do reszty zmordował.
Boley przysiadł na krześle obok, zakładając nogę na nogę, i palił papierosa.
– Trzeba się było wpisać na szkolenie. Udowadniałbyś teraz naukowo słuszność teorii wzmocnień Bordena w aspekcie prowadzonych ostatnio spraw.
– Za moich czasów udowadniało się teorię interakcji negatywnych Rodina. A potem było jeszcze coś… jak to się nazywało? Coś, deprywacja społeczna, nie, dekonstrukcja, no, cholera z tym. Ja w tym robię od paru ładnych lat, Boley. Żebyś wiedział, ilu się już mądrali na mojej harówie habilitowało.
– Mówię, trzeba było iść w oficery.
– Akurat. Nas tutaj nic nie ruszy. Sam zobacz, co ten gnojek zrobił? Rozwalił tempax i posłał Wondena do szpitala. A jak mu mówiłem o tym tropie do Hynien, to wiesz co on na to? Zaklep na jutro ekipę, podskoczymy. Kurwa, zaklep, kurwa sprawdź, kurwa, złap gościa i dostarcz na dołek, a on ofiarnie weźmie całą chwałę na siebie. Szlag by go trafił.
– Chciałbym ich zobaczyć – pokiwał głową Boley.
– Gdyby musieli sami rozpruć najprostszą siatkę.
– Tak, tylko że widzisz: jak tam – Draun wskazał palcem w górę – jeden poleci, to żebyś ty widział, jak oni wtedy fruwają. Aż miło popatrzeć. Młody jesteś, Boley, ty już tu przyszedłeś za Bordena, nie?
– No i co?
– Nic. Ja już parę razy widziałem, jak panów majorów kasowali. A najlepiej to jak wchodził Borden. Wtedy jak któryś poszedł w dyrektory, to i tak był cały szczęśliwy, że mu się ufarciło. Przez tydzień trzęśli portkami, ile razy się odzywał wideokom. Mówię ci. A ja – co mi tam. Od dwunastu lat, i starszy sierżant. I mogą mnie pocałować.
Boley westchnął ciężko, rozgniatając niedopałek.
– Cholerny palant – mruknął, jakby zastanawiał się od czego zacząć. – Zdaje się, że możemy mieć kłopoty.
– No? – Draun nie wyglądał na przestraszonego.
– Ta panienka, tego Kensicza. Bałwany podczas przesłuchań mieli ochotę się zabawić. Zachciało im się, kurwa. Ugryzła jednego, pojechał do szpitala.
– Nie żartuj?
– Poważnie. Prawie mu odgryzła. Wiesz, pałkarzom zachciało się specjalnych numerów.
– A dobrze mu tak. Oduczy się.
– No, tyle że pałkarze trochę wyszli z nerw… przesadzili.
Draun wzruszył ramionami.
– No, i co się martwisz? Twoja baba?
– Kurde, ty wiesz na czym polega ta cała teoria wzmocnień?
– No, z grubsza na tym, że teraz mamy się cackać z każdym gnojkiem i broń Boże mu nie zrobić krzywdy. Ale daj se spokój, ją wzięli z ulicy. Nie była rejestrowana. Myślisz, że ktoś się będzie w tym kopał?
– Sprawdzałem ją. Ma jakiegoś krewnego w konwencie.
– Daj se spokój. Ale dobrze, postraszymy Tonkaia, jakby znowu skakał. Poczekaj moment.
Komputer dogrzebał się właśnie do następnego zawodnika. Draun przerzucił go na drugi ekran i wystukał wejście na rejestr dodatkowy. Cholera, znowu jakaś średniej wielkości szycha. Pewnie ma łobuz własny flajter. Kilka uderzeń. No tak. Ma.
Draun westchnął i przerzucił go na listę do sprawdzenia. Zebrało się tam już kilka nowych nazwisk, więc wystukał kod biura operacyjnego pospolitniaków, żeby przesłać listę na ich komputer.
– No, kurwa, patrz! – powiedział do Boleya, który przekrzywiwszy na bok głowę przyglądał się napisowi: Połączenie zajęte.
W pierwszej chwili Draun pomyślał, że zapomniał o haśle pierwszeństwa i właśnie zamierzał je wpisać, gdy uświadomił sobie, że przecież już to zrobił.
Wejście nadal było zablokowane.
Podniósł się ciężko i podszedł do wideokomu.
– Daj mi szefa, złociutka – powiedział słodko, kiedy na ekranie pojawiła się panienka z centrali pospolitniaków.
– Jest zajęty – burknęła, przyglądając mu się podejrzliwym wzrokiem. – O co chodzi?
– Poproś go. Powiedz, że mówi Draun z wydziału śledczego Instytutu.
Panienka wzruszyła ramionami.
– Z kim ja muszę pracować – westchnął Draun, odwracając się od ekranu. – Daj fajkę. Nudzisz się, Boley – stwierdził przypalając.
– Zaraz muszę iść do przesłuchań – zareagował tamten przytomnie. – Mają dziś jeszcze jednego faceta od tego Kensicza.
– Dobra, ja tam pójdę. Posiedź tu trochę, bo mi już oczy wlazły za uszy.
– Ale…
– Nie ma ale, kapralu – powiedział to „kapralu” ze szczególnym akcentem, jak zawsze, kiedy Boley usiłował przeciwko czemuś protestować. Czasami należało mu dyskretnie przypomnieć kto tu kogo ma słuchać.
– No dobra. Ale wiesz, z tymi tam, to sam pogadaj…
Draun skinął głową. Tyle mógł dla niego zrobić. Boley rozsiadł się przy klawiaturze i już po chwili pochylał się nad ekranem. Było jakieś cholerstwo w tych ekranach, że każdy, siedząc przy końcówce, automatycznie się nad nimi pochylał. Od tego właśnie tak bolał kark. Draun klął za każdym razem, kiedy wypadło mu dłuższe posiedzenie.
Przeciągnął się leniwie i zaczął przechadzać po pokoju. Na moment zatrzymał się przy oknie. Nad miastem zalegała gęsta, bezgwiezdna noc. Sądząc po mizernej ilości świecących okien, było już dość późno. Nie chciało mu się podnosić do oczu zegarka, żeby zerknąć na godzinę. Co za różnica. I tak stąd nie wyjdą do rana. Zmorduje go ten Tonkai, cholera.
– No, co jest? – zapytał po paru minutach przechadzając się coraz bardziej nerwowo. Boley, nie odwracając się, wzruszył ramionami. Boley był świeży. Jego nie denerwowało, że jakiś mundurowy pętak każe czekać przy aparacie komuś z Instytutu, choćby tylko sierżantowi. Nic, chłopcze, pożyjesz tu jeszcze parę latek, to się wszystkiego nauczysz. Bokiem ci wyjdzie, tak jak mnie.
Dyżurny wydziału operacyjnego podszedł do wideo-komu po czternastu minutach. Draun zamierzał poczęstować go na powitanie paroma jobami, ale poznał obwisłą twarz i siwawe włosy Siloya. Znali się trochę. Wyglądał dziwnie.
– Miło cię widzieć – wycedził. – Weź, cholera odblokuj to stare pudło, mam dla was następnych do golenia.
– Ilu jeszcze? Ty chcesz, żeby moi chłopcy ponarażali się wszystkim szychom w mieście?
– Co to, kurwa, moja wina? A ty chcesz żebym tu siedział jeszcze tydzień? Co jest do diabła, mam hasło pierwszeństwa!
– Tak, wiem – Siloy zrobił minę „powiedziałbym-ci-ale-nie-mogę”. – Ale musicie poczekać.
– Czyś ty zgłupiał? Ja mam czekać? Siloy skinął głową.
– Mamy młyn – dodał konfidencjonalnym szeptem.
– A gówno mnie obchodzi wasz młyn! Bierz tę listę i wyślij kogoś, żeby sprawdził. Nie każ mi, żebym musiał na ciebie kablować.
Siloy rozejrzał się bezradnie, dając mu jakieś niezrozumiałe znaki.
– Jak chcesz, to kabluj. Twoje hasło w tej chwili – podkreślił to „w tej chwili” – nie gwarantuje absolutnego pierwszeństwa. Musisz poczekać. Rozumiesz?
Draun przyglądał mu się przez chwilę.
– Dobra. Przyjmiesz, jak będziesz mógł. Ekran zgasł.
– Co jest? – spytał Boley.
– Nic. Tyraj. Idę do przesłuchań.
– Draun! – zawołał za nim. – Weź to przy okazji dla Eifa!
Cofnął się i zgarnął z blatu plik wydruków. Zerknął na nie przelotnie. Dane Sayena.
– Przyszły wreszcie?
– Nadal niekompletne. To jakiś lepszy agregat, odkomenderowali go na nasz kurs z piątki.
– Z piątki?
– No, z centralnego, tam był zwerbowany. A co wcześniej, ni cholery. Trzy razy już monitowałem.
– Z piątki… i ty, ciołku, nic mi nie mówisz? Boley odwrócił się i przyglądał mu się z niewinną miną.
– No, czekałem, aż przyjdzie całość…
– Tyraj – powtórzył Draun, zamykając dźwiękoszczelne drzwi.
Korytarz był pusty i cichy. Winda podjechała niemal natychmiast. Tak, zdecydowanie zrobiło się późno. Jadąc dwanaście pięter w dół drapał się po brodzie. Pod palcami czuł szorstki zarost.
Strażnik, kręcący się leniwie po korytarzu sekcji przesłuchań, spojrzał tylko od niechcenia na jego identyfikator i bez słowa przesunął się w bok. Nie ziewał i nie był zaspany. Więcej – łaził po korytarzu w tę i we w tę, zamiast kimać w oszklonej dyżurce, jak to zazwyczaj robił.
Draun przeszedł przez ciemny przedsionek pokoju. Tu, w wydziale przesłuchań, sale wyglądały trochę inaczej niż na górze. Proste, surowe, z rudą podłogą i niemal bez żadnego wyposażenia. Fotel, stół, na którym stała lampa, niski, niewygodny stołek. Parę żelaznych szaf. We wnętrzu zadymionego pokoju panowała jak zwykle ciemność, tylko snop silnego światła lampy padał dokładnie na twarz siedzącego przed nią chłopaka.
Draun podszedł do młodego sierżanta z naszywkami kursu telepatów, który siedział za półprzejrzystym przepierzeniem z przymkniętymi powiekami, rysując palcem na zakurzonym blacie nieregularne zygzaki. Pracował.
Draun zmrużył oczy, starając się dostrzec, kto tkwi za biurkiem. Chyba Scruzz. Ornet przechadzał się po pokoju, za plecami przesłuchiwanego.
– No dobrze, chłopcze – podjął głos z ciemności nad biurkiem. – To jeszcze raz. Nazwisko?
– Mówiłem już tyle razy…
– Odpowiadać na pytania. I siedzieć prosto – Ornet od niechcenia kopnął w stołek. Chłopak zachwiał się i wyprostował z trudem.
– Madling Tine – odpowiedział znużonym głosem.
– Lat?
– Dziewiętnaście i trzy miesiące.
– Zawód?
– Muzyk. Perkusista.
– Tak? Papiery ma? Weryfikacje przeszedł?
– Nie.
– No, to bez zawodu. Włóczęga. Dirtas. Zamieszkały?
– Gdzie popadnie.
– Fatalnie, chłopcze. No, widzisz, mamy mnóstwo czasu. A jak się znudzimy, to przyjdzie ktoś inny. Myślisz, że jesteś taki chojrak? Powiesz wszystko.
– Przecież już wszystko powiedziałem! Nie wiem, gdzie on jest! Mówiłem, poszedł gdzieś w piątek, zaraz po koncercie. Powiedział, że do tej swojej dziewczyny. Powiedział, żebyśmy znaleźli kogoś na jego miejsce, bo nie wie, kiedy będzie mógł znowu grać.
– I nic was w tym nie zdziwiło?
– Zdziwiło, ale nic nie chciał powiedzieć. No, wziął gitarę i poszedł. Czego wy jeszcze chcecie?!
– Opowiedz jeszcze raz, jak się poznaliście? Tine westchnął ciężko, pochylając głowę.
– Siedzieć prosto! – wrzasnął Ornet, waląc go przez plecy pałką. Lekko. Tylko tyle, żeby poczuł.
– Trzy lata temu, na festiwalu w Apino. Przyplątał się do namiotu Carrena po koncertach, gadaliśmy trochę…
– Nie mówiłeś, czyj to był namiot.
– Widocznie zapomniałem. Van Carren. Gra. Nie znam go dobrze. Przyszedł i rozmawialiśmy o muzyce. Pytał naszego gitarzystę, jak robi takie jedno brzmienie. On sobie trochę dłubał w przetwornikach, przewinął jedną przystawkę i dodał parę części w potencjometrach. Kensicz też tak chciał. No, i tak sobie gadaliśmy o wszystkim.
– O czym?
– Kurde, a o czym można było wtedy gadać? Trzy lata temu.
Ornet powoli pochylił się nad Modlingiem, wyciągając ku niemu rękę, aż tamten skulił się oczekując ciosu. Ornet delikatnie poklepał chłopaka po ramieniu.
– Powiedz szczerze, mały. Ty nas chyba nie lubisz?
– Myśli pan, że ktokolwiek was lubi? – wycedził chłopak. Dostał znowu przez plecy, aż mu łzy stanęły w oczach.
– Siedzieć prosto!
Telepata obok Drauna otworzył oczy i popatrzył na niego, kręcąc głową.
– Taka zabawa. Bez sensu – mruknął. – Gówniarz nic nie wie, przekomarzają się z nim dla zabicia czasu.
Draun podrapał się po brodzie.
– Zupełnie nic?
– Nic szczególnego. Najpierw się trochę zapierał, ale teraz sypie. Nuda.
Draun wychylił się zza przepierzenia i skinął głową na Scruzza.
– No dobra – ciągnął Ornet. – A nie zwierzał się z jakichś planów na przyszłość?
Scruzz pokazał Ornetowi, żeby ciągnął rozmowę dalej i wyszedłszy zza biurka, zbliżył się do Drauna. Wyszli na korytarz.
– Nic nowego – oświadczył Scruzz znudzonym głosem. – Przysłałbyś wreszcie coś ciekawego.
– Na razie sam nic nie mam. Możesz go oddać pospolitniakom. Nudzą się.
– Jesteś pewien?
Scruzz coś wiedział, widać to było po jego minie. Draun odciągnął go jeszcze parę kroków od drzwi pokoju i pochylając się, spytał szeptem:
– Pospolitniacy odmówili mi roboty. Rozumiesz? Mam hasło GNX, a oni powiedzieli że to dzisiaj za mało. Rozumiesz coś z tego?
Scruzz skrzywił się, pokazując nadpsute zęby. Jako jeden z najstarszych pracowników wydziału, pamiętał jeszcze rebelię komputerową. Suchy i żółtawy, o ostrych rysach, sprawiał wrażenie uwędzonego.
– Ja mam wiedzieć? Ja jestem od przesłuchań. Poszukaj jakiegoś oficera.
– O co chodzi, Scruzz?
– Znasz Rydlana? Draun pokiwał głową.
– Trochę.
– Był tu przed godziną. Wpadł jak bomba i szukał kogoś z naczalstwa. Pogadaliśmy chwilę. Faetner wyjechał wczoraj, a potem przysłał informację, że bierze trzy dni urlopu. Mokarahn wyleciał rano z gabinetu jakby go sto diabłów goniło, wpakował się do flajtera i snach po nim zaginął. Koner w ogóle się dziś nie pokazał.
– Czekaj – Draun podrapał się po głowie. – Z Mokarahnem gadałem wieczorem przez wideo. Wyglądał normalnie, chociaż… kurwa, faktycznie był jakiś nerwowy.
– To się czuje. Pół godziny temu dzwoniłem na wartownię – Scruzz zawiesił głos, jakby dla lepszego efektu. – Podobno bramka jest zablokowana, aż do odwołania. Kojarzysz? Nie wolno ani wejść, ani wyjść, chyba że się ma specjalną przepustkę na dziś. Jak na razie nikt w ogóle o żadnych specjalnych przepustkach nie słyszał. Draun zamyślił się. Przypomniał sobie niespodziewane wyjście Tonkaia. Też wyleciał ni stąd, ni z owad, jakby się czegoś bał, a potem jeszcze pognał do centrali, jakby to do niego należało. Musiał się czegoś domyślać, już wtedy.
– No, widzisz – skwitował tę informację Scruzz. Podeszli do okna w korytarzu.
– Daj żaru – powiedział Scruzz, siadając na parapecie. Nie wyglądał na zdenerwowanego. – Poczekamy, zobaczymy.
– Słuchaj… – Draun urwał, widząc jego ostrzegawcze spojrzenie. Odwrócił się. Za jego plecami stał strażnik i z zainteresowaniem przyglądał się papierom dla Eifa, które Draun trzymał pod pachą. Ściślej, przyglądał się leżącemu na wierzchu dużemu zdjęciu Sayena.
– Ja tego gościa widziałem – powiedział strażnik, czując na sobie pytający wzrok.
– Gdzie?
– A tam, w północnym skrzydle. Miałem wtedy nocny dyżur, a on się pętał po korytarzu…
W północnym skrzydle. Zdaje się, że tam mieściły się główne pomieszczenia kierownictwa Instytutu.
– …dobrze pamiętam – ciągnął strażnik. – Śmieszna sprawa, nie, bo właśnie miałem do niego podejść, kiedy mi się strasznie zachciało lać. No, to poleciałem do klopa i wiesz pan co? Jak tylko wlazłem, to nic nie mogłem urodzić. Zupełnie mi się odechciało. Wychodzę, a tu znowu – no, czuję, że mi pęcherz pęknie. Wracam do klopa – nic. Tak ze trzy razy…
– Zaraz – Draun poruszył się niespokojnie. – Mówił coś?
– No, przecież opowiadam. Zachciało mi się lać ni stąd ni z owad, a jak w końcu wróciłem na korytarz, to już gdzieś poszedł.
– Kiedy to było?
Strażnik ściągnął z głowy czapkę i zmęczonym ruchem przetarł czoło.
– Ja wiem… z miesiąc temu, może półtora. Dyżury w północnym mam co dwa tygodnie, a ostatni w poniedziałek, zaraz, to…
– A idź, facet, do cholery – dużo go obchodziły opowieści, jak się komuś chciało lać. – Miesiąc temu to on jeszcze był na kursie, miał prawo się tam szwendać.
– Po nocy?
– Cholera go wie. Widocznie taki pilny – patrzył przez chwilę na strażnika, który wyraźnie miał straszną ochotę z kimś pogadać. – Pilnuj pan windy – powiedział. – Żeby się tu jakiś agent nie dostał.
Strażnik mruknął coś i zmył się.
– Nudzi się człowiek. Tak siedzieć po nocy nie wiadomo na jaką cholerę… Scruzz? – odwrócił się znowu do okna. Scruzz pochylał się ze skupioną miną nad parapetem, mrużąc oczy. Prawą ręką rozsunął nieco blaszane żaluzje.
– Zobacz. Jeszcze minutę temu ich tu nie było.
Prowadził oczami za jego wzrokiem. Na zejściu estakady, przy parkingu Instytutu, roztasowało się kilka dużych pancerek. Wokół nich mrowiły się ciemne sylwetki. Draun usłyszał charakterystyczny świst. Nie musiał podnosić wzroku, żeby zorientować się, że na parking spływa z góry kilka następnych, identycznych wozów.
– Cholera, obstawiają Instytut – mówił Scruzz. – Widzisz? Jak w pysk. O, nawet działka mają.
Kilka ciemnych sylwetek znalazło się właśnie w świetle latarni przy parkingu. Draun dostrzegł wyraźnie charakterystyczne hełmy i szerokie kamizelki kuloodporne, osłaniające torsy i ramiona. Jeden niósł na ramieniu lekką pancerzownicę, reszta obwieszona była automatami.
Taki ekwipunek nosiła tylko jedna formacja w Ar-panie.
– O, kurwa – powiedział Draun.
Rozdział 14
„Idei Milena nic zrealizowano, gdyż ci, którzy głoszą się jego duchowymi spadkobiercami, realizować ich wcale nie zamierzali (…) To Federacja stworzyła systemy ochronne, ona podzieliła kolonię na strefy, rozstawiła na ich granicach samoczynne miotacze, aby utrzymać nas w posłuchu. Bunt był historyczną koniecznością – ale na czele buntu stanęli przecież ci, z których federacja uczyniła swoich strażników. Daleko idące zmiany nie były im na rękę. Zajęli miejsce swoich dotychczasowych mocodawców, zdradzili ich po to tylko, aby sami mogli stać się panami.”
Ivan Horthy „Pozorowana rewolucja” (archiwum wydziału prewencji Centralnego Instytutu Rozwoju Społeczeństwa)
Tonkai skręcił z przelotówki w wijący się wokół wieżowca zjazd. Roller zwalniał automatycznie, zagłębiając się w labirynt wąwozów pomiędzy blokami. Zapadł już zmrok, a z ulicznych lamp paliła się co trzecia. W gorszych dzielnicach brakowało nawet takiego oświetlenia.
Kręcił trochę pomiędzy blokami, zanim dotarł do garażu. Zaparkował roller i wetknął swój żeton w automat wejściowy przy drzwiach windy. Jadąc na górę marzył o ciepłym natrysku. Nie, najpierw o kolacji. Dobrej kolacji. Czuł w żołądku ssanie, przeradzające się momentami w ostry ból. Wiedział zresztą, że ból będzie go męczyć jeszcze długo w noc. Zawsze tak płacił za nerwowe, jaką od czasu do czasu fundował swym pracownikom Instytut. Oczywiście, nic prostszego jak łyknąć pastylkę. Tylko że likwidując dolegliwości żołądkowe spowodowałaby ona następnego dnia lekkie otępienie, a na to nie mógł sobie teraz pozwolić.
Za wszystko się płaci. On za swoją klasę B płacił i tak mało, lekkie kłopoty z trawieniem dawało się wytrzymać. Płacił właściwie za nic, gdyż i tak swych zdolności nie wykorzystywał. Na całe szczęście. Cieszył się, że zdołał przeskoczyć w porę z kursu szperaczy do pracy naukowej. W korpusie telepatów stopień pełnego porucznika to wszystko, na co można było liczyć po latach harówy. Co prawda praca w śledczym też miała swoje złe strony. Zrekompensowane z pewnością godziwym uposażeniem, przydziałem mieszkania i rollerem, ale denerwujące. Czasem tygodniami odsiadywało się w gabinecie dyżury głupiejąc z nudów, ale gdy już znienacka wpadła robota, zaczynał się młyn i urwanie głowy. Całe dnie w firmie, rycie w wydrukach, przesłuchania, pięćdziesiąt spraw naraz. Nie uskarżał się – w sumie nawet to lubił. Na pewno nie zamieniłby się z żadnym z kolegów, którzy poszli do pionów teoretycznych. Ot, taki Odd – robił u Lindena za skrzyżowanie dupy z fotelem. Liczył po sto razy miesięcznie jawnych oraz ukrytych religiantów i smarował sążniste opracowania, kończąc je zawsze tą samą konkluzją „sugeruję ostateczne, stanowcze uporządkowanie spraw grup religianckich, w szczególności delegalizację grup wykazujących jaskrawą nielojalność i konfiskatę ich mienia, a także zastosowanie sankcji prewencyjnych wobec osób nawołujących do łamania prawa, bądź mających możliwość prowadzenia takiej działalności w przyszłości”. I tak dalej. Ciekawe, co by robił, gdyby ktoś na górze, nie daj Boże, posłuchał jego światłych rad. Oczywiście, tony wykresów i wyliczeń opracowywanych przez prewencyjniaków Lindena nie były ani odrobinę mniej sensowne, niż udowadnianie po stokroć słuszności teorii wzmocnień „w szczególnych aspektach”, czym zajmował się w swoich pracach teoretycznych Tonkai. Tylko że on traktował tę pisaninę jako zło konieczne i margines działalności. Tak naprawdę, w śledczym liczyła się praktyka, praca teoretyczna była tylko formalnością, podkładką niezbędną do awansu. Liczyła się skuteczność dochodzeń, udane akcje. A tego Tonkai się nie bał. Już przy robocie z Rota zdążył pokazać, co potrafi. No, i w sześć lat po złożeniu dyplomu został kapitanem, chyba najmłodszym w Instytucie. To mogło się zdarzyć tylko u Mokarahna.
Pomyślał sobie, że to jedyna rozsądna motywacja Sayena – ta blokada awansów, jaka wytworzyła się u mózgowców. Za tydzień, dwa dostałby sierżanta, a za pięć lat podporucznika. I więcej nic, choćby pękł, bo telepaci byli zbyt potrzebni do czarnej roboty, żeby ich awansować. Musiał sobie z tego zdawać sprawę. Tylko dlaczego wybrał właśnie taką drogę? Prędzej czy później go nakryją, jak nie on, to kto inny. Chociaż jednak lepiej by było, gdyby to zrobił on.
Właśnie, jaką drogę wybrał Sayen? Tonkai nadal nie miał o tym pojęcia. Czego chciał ten facet, co zamierzał uczynić, z kim i dla kogo pracował? Jeśli ktoś znika z systemu ochronnego i ściąga do siebie wielokrotnie notowanego fajtera, to na pewno nie robi nic, co by mu mogło przynieść przedterminowy awans.
Tonkai uśmiechnął się lekko na myśl o wypruciu tego faceta, wyłożeniu jasno i zwięźle na kartach pracy jego motywacji, celów i opisaniu sposobów zapobiegania na przyszłość podobnym wypadkom. Boże, żeby tylko Sayen kręcił coś naprawdę dużego, coś wartego habilitacji. Kto wie, można by wtedy dochrapać się nawet nad-pułkownika?
Wystukał kod zamka, przykładając magnetyczny klucz do drzwi. W mieszkaniu paliła się tylko jedna, mała lampka na stole w dużym pokoju. Odwiesił płaszcz i wszedł do kuchni. Zajrzał do lodówki.
Dobra kolacja, akurat. Jak masz ochotę na dobrą kolację, to sobie zrób. Cholera, że też nie mógł sobie znaleźć żony, która lepiej by dbała o jego żołądek.
Coraz częściej łapał się na tym, że myśli o Onny jak o ciężarze uczepionym jego nóg i portfela. Chyba się już sobą znudzili.
Widok kilku smętnych mrożonek, stanowiących jedyną zawartość lodówki spowodował, że pomyślał o rozwodzie. Może zrobić sobie tosty? Przeszukał pojemnik na pieczywo. Gówno.
– Onny! – ryknął, waląc w pojemnik pięścią. – Onny!
– I czego wrzeszczysz? Wiesz, która jest godzina? Onny stała na schodkach prowadzących z sypialni, w narzuconym niedbale, półprzejrzystym szlafroku.
– Gówno mnie to obchodzi! Dlaczego nie ma nic do jedzenia?
Usiadła ze znudzoną miną na fotelu, sięgając po papierosy. Szlafrok rozsunął się, ale nie miał najmniejszej ochoty podniecać się tym widokiem.
– Obudziłeś mnie. Z trudem zasnęłam, a ty mnie teraz obudziłeś – powiedziała bezbarwnym głosem. – Włóczysz się gdzieś całymi dniami, cholera wie gdzie, a potem robisz awantury. Mam już tego dość, Ton. Nie jestem twoją służącą. Możesz jeść w pracy, i tak spędzasz tam większość czasu. Nie tak to sobie wyobrażałam, kiedy decydowałam się na małżeństwo.
Tonkai westchnął ciężko. Wszystko nie miało większego sensu. I tak w końcu będzie musiał zjeść jakieś mrożone paskudztwo. Mniejsza o to, chociaż zdarzało się tak coraz częściej. On też inaczej sobie wyobrażał wspólne życie.
– Przecież masz zieloną kartę, prawda? – zaczął spokojniej. – A jeżeli ją zgubiłaś, dam ci drugą. Tak daleko masz do naszego sklepu? Nie chce ci się kupić jakichś naturalnych rzeczy, przyrządzić czegoś? Chyba mi nie powiesz, że nie masz czasu? Do cholery, tyram cały dzień i jeszcze mam żreć parszywe syntetyki, jak pierwszy z brzegu robol? – zdarł opakowanie z mrożonki, wrzucił zawartość do opiekacza i podszedł do żony. – Co ty właściwie robisz przez całe dnie, chciałbym wiedzieć, jeżeli nawet chleba nie masz czasu kupić?
Zmierzyła go wściekłym spojrzeniem.
– No, proszę! Pan kapitan po raz pierwszy w życiu raczył się zatroszczyć, co robi jego żona! Ciekawe, dlaczego? Bo chyba nie ma wyrzutów sumienia, że zajmuje się nią pół godziny na dobę i to głównie przed zaśnięciem. A może się boisz, że sobie kogoś znalazłam?
– A znalazłaś?
– Bardzo żałuję, na razie nie. Takie by to było dziwne? Samotna mężatka w wiecznie pustym domu. Jestem ostatnią idiotką, że jeszcze sobie nie przygadałam jakiegoś zdrowego chłopa, który miałby więcej czasu. Wciąż nie jestem taka stara, ktoś by się połaszczył. – Uniosła głowę i wbiła w niego zimny, przenikliwy wzrok. – Możesz tu w ogóle nie przychodzić – wycedziła. – Możesz mieszkać w tym swoim cholernym Instytucie, jeść tam, spać, możesz tam sobie nawet znaleźć jakąś babę i w ogóle się do mnie nie odzywać!
– To moje mieszkanie, Onny. Wszystko tutaj zdobyłem własną pracą. I jeżeli przestało ci się tu podobać, zwijaj toboły i idź, dokąd chcesz. Nie będę cię zatrzymywać.
Już w chwilę po wypowiedzeniu tych słów poczuł, że przegiął. Onny, milcząc, odwróciła i pochyliła głowę, aż jasne włosy zasłoniły jej twarz. Nie odzywała się, paląc papierosa.
Stał przez dłuższą chwilę bezradnie. Bez sensu. Jeśli już mieli znowu się kłócić, powinien to zostawić na inny dzień. Dzisiaj był zbyt wykończony, żeby zastanawiać się nad każdym słowem. Zresztą ostatnio coraz trudniej mu przychodziło znajdować dla Onny tyle cierpliwości, co dawniej. Złość powoli mijała. Podszedł do niej i przyklęknął przy oparciu fotela. Odwróciła się gwałtownie w drugą stronę.
– No, Onny – pogłaskał ją lekko po ramieniu. – Nie chciałem tak powiedzieć. Przepraszam cię. Miałem dziś ciężki dzień… dostałem nową sprawę, jeździłem od rana po całej strefie… Wykończyli mi jednego chłopaka, nie znałaś go. Szczeniak, prosto z kursu. Daliśmy się podejść, a on teraz leży w szpitalu i już nigdy z tego nie wyjdzie… Uniosłem się. przepraszam. No już, daj spokój, czy jest sens się kłócić o jedną głupią kolację? – usiłował ją pocałować, ale uciekła przed nim.
– Wiesz dobrze, że nie chodzi o kolację. Ciągnie się tak od dawna. Staliśmy się sobie zupełnie obcy, nigdy nie masz dla mnie czasu… Naprawdę, nie mogę… Ty mnie już nie kochasz, Ton.
Całe szczęście, że wciąż panował nad sobą wystarczająco, by powstrzymać się od okazania irytacji. Wiedział, co teraz będzie – godzina silenia się na czułe szepty, żeby uspokoić rozhisteryzowaną babę. Potrzebne mu to było, akurat dzisiaj. Znał te jej napady, zaraz zacznie beczeć, a on będzie musiał głaskać ją po włosach i cierpliwie wyjaśniać, po raz setny, dlaczego jest tak, a nie inaczej.
– Przestań. Jak możesz? – starał się być czuły i delikatny. – Przecież wiesz, że to dla ciebie. Dla ciebie i dla naszych dzieci. Dlaczego mnie nie chcesz zrozumieć, kochanie? Mam po prostu specyficzny zawód, ktoś musi się poświęcać. Wiedziałaś, kiedy mnie brałaś. Muszę się starać, żebyśmy sobie mogli jakoś urządzić życie. Jeszcze tylko trochę… Awansuję na majora, przeniosą mnie za biurko i będę miał więcej czasu. Będziemy mogli jeździć na weekendy albo siedzieć w domu, jak wolisz. No, kotku… kocham cię, bardzo cię kocham… przecież dla ciebie tak sobie wypruwam flaki.
Wreszcie, odwróciła ku niemu twarz. Płakała. No tak, cholera, nie miało jej kiedy najść.
– Wystarczyłoby mi to, co już mamy. Nie wiesz, jak mi trudno, w biurze wszyscy mnie wytykają palcami, patrz to ta żona bezpieczniaka, ale się wystroiła, cholera. Wszyscy są uprzejmi, przymilają się, płaszczą, proszą żeby im coś załatwić… A za plecami nienawidzą, jak ostatniej swołoczy, czuję to. A w tym sklepie… wiesz, ja tam dzisiaj byłam. Chciałam dziś zrobić taką super kolację przy świecach. Musiałam wszystko wyrzucić. Nawet nie zadzwoniłeś, że nie przyjdziesz… Dobrze, wypłacz się, będzie spokój.
– Nie mogłem, kochanie – gładził ją delikatnie. Akurat nie miał dziś nic lepszego do roboty, tylko dzwonić że nie przyjdzie. – Wybacz, naprawdę nie mogłem. No, już, przestań, proszę.
– Czy ty kiedyś tam byłeś? Wiesz, jak to jest? Ja już tam nie pójdę, Ton. Żebyś widział, jak na ulicy ludzie się na ciebie patrzą, kiedy wychodzisz. Oni myślą, że tam jest Bóg wie co, a przecież ostatnio też dają coraz więcej syntetyków. Stoją i patrzą, jakby chcieli cię zabić. Aż się bałam stamtąd wyjść.
– Każdy z nich mógłby mieć to samo. Do wszystkiego doszliśmy uczciwą pracą, kochanie. Szkoły rekrutują dwa razy w roku. Kto im zabraniał się tam zgłosić? No, kto? Każdy ma, na co sobie zasłużył. A do biura przecież już od dawna możesz nie chodzić, zarobię na nas oboje.
– I mam tak siedzieć całe dnie, tak? I pisać pamiętniki? – pokręciła głową. Przestała już płakać, przynajmniej tyle. Rany boskie, trzeba się będzie z nią wozić jeszcze z pół godziny. Nici ze spania.
– To wszystko nie jest takie proste, jak mówisz. Siedzisz na jednym końcu i nic nie widzisz. Ludzie są podzieleni. Nie wierzą wam. Tyle, że się boją, uśmiechają, podlizują, ale gdyby coś się nagle zmieniło, każdy z nich wsadziłby ci nóż w plecy. Tylko siedzą i czekają na okazję, żeby to zrobić. Za strach, za codzienne podlizywanie się. I proszę, nie mów mi tych waszych sloganów, na co dzień wszystko inaczej wygląda. Nie mów mi o żadnych elementach, obowiązkach, agentach… Ja nic nie chcę o tym wiedzieć. Chcę żyć normalnie, żyć z kochanym człowiekiem, mieć wreszcie dziecko…
– Przecież wiesz, że jeszcze za wcześnie. Musimy najpierw mieć większe mieszkanie, mieć pieniądze na dziecko…
– Żeby cię widywało raz w tygodniu? Bo będziesz czuwać nad harmonijnym rozwojem społeczeństwa i nie będziesz miał dla nas czasu?
– To co, mam rzucić pracę? Tak? Oddamy roller, przeniesiemy się do jakiejś starej rudery? W porządku. I co myślisz, że wtedy nas zaczną lubić? Pluj na to, co o tobie myślą, do cholery, ta hołota nienawidzi każdego, kto cokolwiek w życiu osiągnął – podniósł się ciężko. – A może byś chciała żebym zaczął zbawiać świat, tak? Żeby wszyscy mieli po równo i żeby była wolność i cholera wie, co jeszcze? Wtedy by mnie lubili, na pewno, uznaliby mnie za bohatera. Mamy całe piwnice takich bohaterów. Myślisz, że ktoś dla nich choć kiwnie palcem, chociaż ich tak lubią? Że ktoś im pośle paczkę albo chociaż parę słów? Takiego! Jak tylko kogoś zwiniemy, to wszyscy jego sąsiedzi lecą na wyścigi do pospolitniaków ze skargami na niego, żeby pałkarze nie myśleli, że przypadkiem mieli z takim coś wspólnego. Stado bydła, a ty się nimi przejmujesz.
Odetchnął ciężko.
– Świata się nie zmienia, Onny. Żaden człowiek nie jest w stanie niczego w nim zmienić. Toczy się, jak ma się toczyć i trzeba tylko znaleźć w nim swoje miejsce. Po prostu żyć, tak jak mówiłaś, żyć spokojnie i najlepiej, jak się da. Naprawdę się staram. Czego ci jeszcze brakuje?
– Ciebie.
Zsunęła się z fotela na puszysty dywan. Przytulił ją mocno, zaczęli się całować. No już, dobrze, już wreszcie iść do łóżka i spać. Chciałby to przyspieszyć, ale bał się, żeby czegoś nie zepsuć i żeby nie zaczęła od początku.
– Wytrzymaj jeszcze trochę – mówił. – Na kapitana czekałem bardzo krótko, szef mnie ceni, dał mi teraz nowe śledztwo. Muszę sobie z nim poradzić, wtedy to wszystko potrwa krócej. Zobaczysz… żebym tylko dostał majora, znajdę wtedy dużo czasu – uśmiechnęła się, wreszcie się uśmiechnęła. – I wiesz co? Jak tylko czegoś się dowiem, pomyślimy o małym, dość się już naczekał. Dobrze? Wezmę nowe mieszkanie i każdą wolną chwilę poświęcę domowi i wam. Będę go nosił na barana… i będziemy razem jeździć za miasto, do ogrodów… No, dobrze?
– Dobrze, panie przyszły majorze – wyraźnie jej przechodziło. Przytuliła się do niego. – Będę się modliła, żeby to było jak najszybciej.
Na parę sekund Tonkai zdrętwiał.
– Co ty powiedziałaś? – spytał wreszcie, odsuwając się lekko.
– Że będę się módl…
– Od kiedy, do ciężkiej cholery, zaczęłaś się modlić? Czy ty zwariowałaś?!
– Ja… o co ci chodzi, Ton? Chyba ci mówiłam, moi rodzice – patrzyła na niego, jakby nic nie rozumiała. – Byłam ochrzczona… Potem jakoś nie miałam na to czasu, ale teraz znowu się przekonałam. Przekonałam się, wiesz, że jak bardzo o coś proszę, Bóg mi pomaga. Wiem, że ty w ogóle tego nie rozumiesz, ale proszę, nie śmiej się…
– Bzdury! – Tonkai podniósł się, sięgnął po papierosy. Zapalił, przechadzając się po pokoju i z trudem usiłując się opanować. – Kto ci nakładł do głowy takich bzdur? Może jeszcze zaczęłaś chodzić do kościoła, co?
Oczywiście, że chodziła, no jasne!
– Dlaczego ty nigdy mnie o nic nie spytasz! Nie wiesz, do cholery, że rejestruje się wszystkich, którzy tam chodzą? Wariatko jedna, czy ty wiesz, co będzie, jak się dogrzebią, że moja żona lata po kościołach? Będziesz się mogła pożegnać z większym mieszkaniem. A ja z awansem!
– Nie krzycz, proszą – jej oczy znowu się zaszkliły. Szlag trafił wszystko, kurwa żesz, co za pieprzony dzień.
– Ja nie wiedziałam, że to dla ciebie takie niebezpieczne. Nie gniewaj się… Nie muszę tam chodzić, przecież mogę się modlić w domu.
Tonkai zatrzymał się nagle w swej wędrówce po salonie. Miał dość. Szlag go trafiał, cierpliwość się skończyła. Chwycił ze stołu wazon i z całej siły walnął nim o podłogę.
– Kurwa mać!!! – ryknął, aż szyby zadrżały. – Ty przeklęta idiotko, skąd ci to przyszło do tego pustego łba!
W tym momencie rozległ się buczek przy drzwiach. Co za cholera? Buczek powtórzył się, i jeszcze raz. Machinalnie obciągnął ubranie, poszedł do przedpokoju.
Za drzwiami stał mundurowy z przewieszonym przez pierś miotaczem.
– Kapitan Tonkai?
– Tak.
Policjant zasalutował sprężyście i podał mu zapieczętowaną kopertę. Wewnątrz Tonkai wyczuł sztywną, plastikową kartę. Nie musiał jej wyjmować. Wiedział, co to jest.
– Natychmiastowe wezwanie, kapitanie. Mamy obowiązek…
– Co tam? – dobiegł go zza pleców głos Onny. – Znowu się gdzieś wybierasz?
Obrócił się. To już nie była ta wypłakująca mu się w mankiet histeryczka. To była Onny-gotowa-przegryźć-gardło-i-wydrapać-oczy.
– Nigdzie nie pójdziesz, rozumiesz! Mam tego dość! Mam w dupie ten twój Instytut i tego twojego…
– Zamknij się! – ryknął, wpychając ją do salonu i zamykając drzwi. Wrzeszczała za nimi waląc pięściami i kopiąc. – Zaczekajcie pod blokiem, kapralu. Zaraz tam zejdę – zatrzasnął drzwi przed nosem zdumionego policjanta i rzucił się na Onny. Zatkał jej usta ręką.
– Opanuj się, idiotko! Co ty robisz? Zastanów się, cholero – cedził jej do ucha, ciągnąc ją do pokoju. Nie wytrzymał przy tym i parę razy strzelił ją z otwartej ręki w głowę. Upadła na dywan obok stołu, zanosząc się płaczem.
Tonkai wrócił do przedpokoju. Buty, kurtka… dopiero teraz poczuł swąd spalenizny. No, jasne. Z wściekłością walnął pięścią w wyłącznik piecyka.
– Ja już… nie mogę… – łkała Onny w pokoju, z trudem łapiąc oddech. – Takie życie… ja już… Boże, niech to się wreszcie skończy!
– Przestań, uspokój się – powiedział, stając nad nią, gotowy do wyjścia. Silił się na spokój. Tarzała się po dywanie, gryząc własne ręce, prawie naga, bo szlafrok zsunął się na bok. Poczuł potworną ochotę, żeby ją sprać z całej siły, aż do krwi. Ta myśl aż go podnieciła. – Uspokój się i wyszoruj piecyk. Będziesz miała robotę, to ci się odechce głupich pomysłów.
– Idź już stąd! – wrzasnęła. – Idź do cholery! O Boże, ja nie wytrzymam!
– Pogadamy, jak wrócę – rzucił jeszcze przez ramię i zatrzasnął drzwi. Stał przy nich chwilę, nasłuchując. Na szczęście gruba, dźwiękochłonna wykładzina skutecznie tłumiła wrzaski Onny.
Dopiero gdy winda zatrzymała się w garażu, uświadomił sobie, że wcisnął zły przycisk. Wrócił na parter i wyszedł z klatki schodowej na ulicę. Parę razy odetchnął głęboko chłodnym powietrzem, starając się uspokoić. Przed blokiem czekał służbowy flajter z dwoma mundurowymi. Wsiadł.
Flajter wystartował ostro i ponad szosami pomknął w kierunku centrum.
Tonkai sięgnął do kieszeni. Na dodatek zapomniał jeszcze papierosów. Żołądek znowu dał o sobie znać ostrym, przenikliwym bólem.
– Macie papierosa, kapralu?
Mundurowy wyciągnął ku niemu otwartą paczkę. Tonkai zaciągnął się głęboko.
– Nic nie widzieliście, kapralu. Moja żona bywa czasem trochę… niezrównoważona. Jasne?
Wyjął z kieszeni kopertę i wyciągnął z niej dwie karty. Przepustka do Instytutu? Co za cudactwo, powariowali? Sięgnął po drugą, „…nadzwyczajne posiedzenie komisji śledczej A. Stawić się natychmiast”. Co się stało, u diabła?
Dopiero po chwili zauważył, że w prawym dolnym rogu, w miejscu na podpis przewodniczącego komisji, stało jak byk: „Osobisty doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa – senator Nils Borden”
Tonkai gwizdnął cicho przez zęby.