Rozdział 2

„Dzieci chorego czasu

dzieci nędzy i głodu

dzieci paranoi dzieci ciężkiej wody

dzieci bez rodziców dzieci bez tradycji

dzieci przesłuchań i mordów dzieci nienawiści”


Dcrmot Kar/Get Kensicz, wyk. zesp. „Spideren” (Archiwum HTT; fragment koncertu zarejestrowanego 4.13.49 dla programu 3 HTT. Materiał odrzucony przez komisję kwalifikacyjną rady programowej z uwagi na brak wartości artystycznych.)


Trudno by było powiedzieć o Szregim, że jest kimś szczególnym. Ot, taka sobie robota w zakładach mechanicznych Hynien – ty udajesz, że robisz, oni udają, że płacą. Od czasu do czasu dawało się zarobić parę guldenów na lewo i wtedy trafiał się lepszy dzień.

Dziś właśnie trafił się lepszy dzień. Obok talerza z resztką niedojedzonego obiadu piętrzyła się kupka banknotów o drobnych nominałach. Dwie stówy. Naprawiał roller jakiemuś aparatczykowi z centrum. Musiał do tego ściągnąć parę części z taśmy, ale opłaciło się. Cholera, musiało się opłacić. Po to przecież, na mocy nie pisanej umowy, zostawia się na taśmie niedoróbki, żeby można było po godzinach trochę zarobić.

Wyciągnął się na wyrku, opierając plecy o ścianę i palił papierosa, wpatrując się w zaciek naprzeciwko. Gdyby to było jego mieszkanie, zamalowałby go już dawno. Cholera, przynajmniej by czymś zakleił, choćby gazetą. Ale nie należał do tych szczęśliwców, którzy mieli własną chatę. Dokwaterowali go do jakiejś starej, wrzaskliwej jędzy. Przed paru laty obaj jej synowie zapętali się, gdzie nie było trzeba, i zrobił się nadmetraż. Zrzędzenie tej baby przyprawiało go o ból głowy. Ani kogo zaprosić, ani się napić. Wyliczył kiedyś – chciało mu się – ile lat musiał by pooszczędzać na mieszkanie. A na przydział raczej nie mógł liczyć.

Przeniósł wzrok ze ściany na równy stos czarnych, plastikowych kartoników podziurkowanych w komputerowe wzorki. Trzeba się nacieszyć widokiem tych dwóch setek, zanim zrobi z nimi to, co zawsze robił z pieniędzmi. A już czuł, że urżnie się dzisiaj na amen, do zerwania filmu. Kiedy, jak kiedy, ale dzisiaj musiał. Wróciło do niego to jakieś dziwne przeczucie i męczyło jak zgaga. Wracało co jakiś czas, ale nigdy nie tak silne. A razem z nim wracały wspomnienia – bo wtedy, przed czterema laty, też miał od rana jakieś dziwne przeczucie.

Boże kochany, to już cztery lata? Cztery, jak w pysk. Cztery lata takiego życia. Wyjechał z Arpanu, tam co krok groziło mu spotkanie z którymś ze starych kumpli. Zaszył się tu, w Hynien, na ostatnim zadupiu, prawie na granicy zamieszkanych stref, żeby zacząć od nowa i jakoś sobie wszystko poukładać. Ale nie szło.

Podniósł się, hartując peta o podłogę. Popielniczka stała tuż obok, ale nic tej jędzy tak nie wściekało, jak rozdeptane niedopałki. Odliczył sobie cztery dziesiątki – na jeden raz aż nadto. Resztę schował w szafce. Wieczorem na ulicy zawsze łatwo spotkać nieprzyjemnych ludzi. Wtedy lepiej wywrócić kieszenie – nie ma sprawy, co się będziemy kłócić. Idźcie w swoją stronę. Zresztą, znał siebie. Nigdy jeszcze po pijaku nie przyniósł forsy z powrotem.

Porozkładał pieniądze po kieszeniach i dopiął kurtkę. Nie ma co, robi się późno. Lepiej wyssać, ile się da, w knajpie, na mecie zawsze drożej. Gorzała pocieszycielka, bracie, usrasz się i nie poradzisz, a jak już nie możesz – to do niej. Zafunduje ci parę godzin zapomnienia, z gębą wtuloną w opakowanie syntetyków. Powiesz jej, co chcesz, wysłucha, po policzku pogładzi. Tylko o jednym pamiętaj – prosto do źródełka i w gardło. Boże broń się nie rozglądaj, zanim nie łykniesz.

Jędza stała w przedpokoju, grzebiąc w szafie. Odprowadziła go do drzwi złym wzrokiem.

– Posprzątałby po sobie, cholera ciężka…! – zaczęła. Trzasnął z całej siły drzwiami.

Zbiegł na dół, omijając dwa wykruszone stopnie. W dzień schody były normalne, tylko na noc czegoś się robiły strome. Nad ranem trudno czasem wleźć na piętro. Dla wracających z baru pomyślano kiedyś o windzie, ale odkąd tu mieszkał, czynna była wszystkiego dwa, może trzy tygodnie. Końcówki w kasecie sterującej dawało się wymienić na gorzałę, i zawsze ktoś się w końcu skusił. Dlatego od dawna nie naprawiano rozprutych skrzynek. „Założymy coś nowego, jak tylko przyjdzie”. Ale nie przychodziło. Ludeczkowie przyzwyczaili się, wyrobili sobie kondychę. Boże kochany, o tylu ważniejszych sprawach umieli zapomnieć, co tam winda.

Po chwili szedł już ulicą w kierunku baru. Ściemniało się. Z góry dobiegał go od czasu do czasu szum nielicznych, przejeżdżających szosą rollerów. Ech, mieć taki wózek dla siebie… Kiedyś mu tak odwaliło, kupił jakiś stary wrak i głaskał go prawie przez rok. Może by w końcu i wygłaskał, ale przy generatorze stracił cierpliwość. U nich, w Hynien, nie robiono takich, przychodziły z Mineken i brygadziści trzęśli się nad każdą sztuką. Magazynier zaśpiewał mu cztery koła. Po trzech miesiącach dał spokój. Z powrotem rozebrał roller na części, sprzedał, ile się dało i przepił sumiennie, co do grosza. Od tego czasu przestało mu się już merdać po głowie, żeby zajechać własnym roiłem do Ronię i gdzieś ją zabrać.

Nie bardzo wiedział, jak taka dziewczyna potrafiła wytrzymać na tym zadupiu. Przyjechała, bo odziedziczyła tu mieszkanie po jakiejś ciotce czy babce. Mieszkanie, cholera, ciasna klitka, ale przynajmniej bez żadnej staruchy. Roni znał jeszcze trochę z Arpanu, ale wyjechała stamtąd na dużo wcześniej, zanim go zwinęli. Pamiętała go. Nie złożyło się jej powiedzieć, jak to się wszystko potem poukładało. Nieraz zwalał się do niej narąbany jak bombowiec, w przypływie pijackiej czułości – i, dziwna sprawa, nawet wtedy nie zdarzało mu się puścić pary z gęby, choć zdawałoby się, że w takim stanie człowiek powie wszystko, co mu leży na wątrobie.

Dla niej nadal był taki, jak dawniej. Teatr jednego widza. Marnował talent, odgrywając przed nią starego fajtera, twardziela bez pudła który popija tylko dlatego, że mu ciężko wytrzymać w bezczynności. Powinien grać w holofilmach. Zarobiłby na chleb i na wódkę. No, ostatecznie, pieprzyć chleb.

Dotarł wreszcie do wtulonej pomiędzy bloki budy i prosto od drzwi ruszył do poidła. Zalać chandrę jak najszybciej, zapić to przeczucie czegoś, co się może stać. Gówno, nic się nie stanie, nawet kac zawsze ten sam. Zalać tę myśl gryzącą i cierpką, jak mogło by być, jaki on mógłby być, gdyby wytrzymał. Żeby coś się zdarzyło, żeby coś się zmieniło. Przeczucia go nigdy nie zawodziły – śmieszne, nikomu tego nie mówił, ale tak było.

Teraz nawet przeczucia go opuściły.

Wcisnął banknot w szczelinę dystrybutora, wpychając palec w otwór identyfikacyjny. Automat zaświergotał, zabrzęczał i otworzył plastikową przegródkę, za którą stał napełniony kieliszek. Jednocześnie poszła gdzieś w drugą stronę, w cholerę mać, informacja, że niejaki Szregi Odd, numer ewidencyjny 30987949995, pracownik zakładów mechanicznych Hynien II, wypił 100 gram wódki standard w placówce gastronomicznej numer 749. Szregi wiedział, że gdzieś tam w rejestrach systemu ochronnego zostało to zapisane i jeśli przypadkiem zainteresuje jakiegoś bezpiecznika, zostanie wyciągnięte na ekran czytnika. Inni też wiedzieli, ale chrzanili to. Przyzwyczaili się, że tak działo się od zawsze. On też już się powoli do wszystkiego przyzwyczajał. A kiedyś miał z tym takie trudności.

Żadne kiedyś. Łapczywie wlał standardowe w gardło i zawinszował następną, rozkoszując się wypełniającym go powoli ciepłem.

– Ej, młody, odpierdol się od źródełka – usłyszał za sobą. – Weź se to do stolika i nie blokuj, sam jesteś, czy co?

Coś tam odpysknął, zabrał jeszcze dwie standardowy, wybrał ze zwrotu bilon i podszedł do automatu z meduzami, bo były najtańsze. Z kieliszkami w jednej, a galaretkami w drugiej ręce skierował się w kąt sali i przysiadł w półmroku, ćmiąc papierosa.

Ale go dzisiaj naszło. Chryste Panie, to już cztery lata. I kto ty jesteś, Szregi? Nie dasz sobie sam po ryju? To tak wracało, tak jak odbijająca od brzegu fala. Skąd mu przyszła do głowy ta fala? Morze widział tylko raz w życiu. Za to śniło mu się często. Przez granice strefy nie przejdziesz, zresztą mróz i pustynia, śmierć na miejscu. A na morzu były podobno pozastrefowe wyspy. Znaleźć taką, zaszyć się i… i w cholerę mać, na zdrowie. Powoli wysuszył obie sety. Standardowa to jednak paskudztwo, trzeba ją czymkolwiek zagryźć. Choćby tą parszywą galaretką, z czort znajet czego. Inaczej nie szła.

Odstawił puste kieliszki, poszedł po następne.

Bar napełniał się powoli, jak zwykle o tej porze. Diabli wiedzą, dlaczego dziadka przyniosło akurat tutaj. Właśnie teraz, kiedy chciał być sam i kiedy standardowa zaczynała działać. Dziadek rozsiadł się przy nim bezceremonialnie i wyciągnął swój kieliszek…

– Zdrowie, młody – zabulgotał. Szregi stuknął się z nim od niechcenia, mrucząc „uhm”, co dziadek uznał za zaproszenie do rozmowy.

– Widzisz, kurwa – zaszeleścił, zwieszając ciężki łeb nad blatem. – Załatwili nas skurwysyny. Bez pudła nas załatwili. Do czego to, kurwa, dojdzie, jak już nawet żarła mało… A ty co, siedzisz i chlasz, nie wpierdolisz im? A może ty ich lubisz, co?

– Odwal się, dziadek.

Dziadek uśmiechnął się nagle i poklepał go pieszczotliwie po plecach.

– Słusznie, młody. A może ja jestem prowokator? Bardzo słusznie, młody. Nie reaguj…

Pochylił się znów nad stołem, wyraźnie zabierając się do opowiadania swojej historii. Wszyscy mieli jej już po uszy. Chciał być za mądry, więc wsadzili go kiedyś w takie miejsce, skąd wychodzili tylko najwięksi twardziele. Więc wyrobił się na twardziela. Po jakimś czasie okazało się, że to nie wystarczy. Że stamtąd wychodzą tylko najcwańsi spośród twardzieli. No, więc wycwanił się. Bóg jeden wie, ilu innych poszło do piachu, a ilu sam tam wysłał, żeby się jakoś wykręcić. Więc go w końcu puścili. Wycwaniony twardziel już im nie szkodził. Mógł się szwendać po Rynien, przesiadywać przy poidle i gadać. Kto tam słucha gadania pijaka, oprócz innych pijaków.

– Patrz – dziadek szarpnął nagle koszulę, odsłaniając długą, białą bliznę. Postukał w nią palcem. – Widzisz? I ja już nic więcej nie powiem…

Dobrze by było. Albo żeby przynajmniej gadał to samo, co zwykle. Ale nic z tego. Może dziadek miał gorszy dzień, a może standardowa trzymała przypadkiem przepisowy procent, w każdym razie ni stąd, ni zowąd, w połowie nawijki, dziadek złapał Szregiego za koszulę i trzęsąc nim jak workiem, ryczał:

– A ty, kurwo, dlaczego chlasz? No, dlaczego ty chlasz? Ty nie chlej, ty młody jesteś! Ty idź, kurwa, zrób coś ze sobą!

– Spokój, kurwa, dziadek! – poderwali się, co trzeźwiejsi, od innych stolików. – Chcesz, kurwa, zadymę zrobić? Spokój, bo wylecisz!

Oderwali go od milczącego Szregiego i usadzili na powrót przy stole. Dziadek oparł łeb na splecionych rękach.

– Funkcjonariusze – zabulgotało w nim, po czym na chwilę zamilkł. Szregi rejestrował to wszystko kątem oka, ale myślami był gdzie indziej.

– Trzeba go wynieść – upierał się Serdel. – Ma już dość. Chodź no tu który.

– Daj mu spokój, będzie spał.

– Takiego wała. Urżnął się na smutno, zrobi zadymę, jak nie teraz, to później. Ja go znam. Ty, młody – złapał Szregiego za rękę.

Fakt, zadyma to nic przyjemnego. Widział to nieraz – jak tylko robiła się awantura, albo jak tylko towarzystwo zaczynało śpiewać nieodpowiednie piosenki czy coś w tym stylu, automat blokował znienacka drzwi i otwierał je dopiero mundurowym. Wpadali i pałowali równo, jak leciało. Czasem, kiedy im się nudziło, zabierali co trzeźwiejszych do siebie. Ale rzadko.

Zresztą nie to było najgorsze. Te sukinsyny wcale nie musiały się śpieszyć, przecież i tak nikt im nie mógł uciec. Siedziało się więc godzinami przy zakręconym kraniku i czekało, aż raczą przyjechać i dać po mordzie. Czasem całą noc. Od tego czekania o suchym pysku można było dostać szału.

Chwycili zwłoki dziadka pod pachy i wynieśli na trawnik przed lokalem.

– Funkcjonariusze, kurwa wasza… – bełkotał z krzaków, kiedy wracali.

Jakiś zdesperowany człowiek walczył ciężko z dystrybutorem, rozpaczliwie usiłując trafić palcem we właściwy otwór. Szregi, panując z trudem nad gwałtownymi przechyłami, posterował do poidła i w niezrozumiałym przypływie miłosierdzia postawił mu setę. Facet przyssał się do niej natychmiast. Nawet nie podziękował.

– Siadaj tu, młody – usłyszał od stolika. – Co się tam czaisz po kątach?

– Odwalcie się! – zrobiło mu się smutno, że tamten mu nie podziękował. A wraz ze smutkiem wróciła do niego chandra, którą chciał zapić.

Były dwa sposoby zapijania chandry. Pierwszy kazał przysiąść się do najgęstszego stołu i gadać. Zawsze, prędzej czy później, schodziło na ten sam temat, a wtedy Szregi sięgał pamięcią do lepszych lat i opowiadał, opowiadał, wzrok mu się rozpłomieniał, radosne uniesienie wypełniało go nie mniej niż gorzała, towarzystwo kiwało sennie łbami i wyrażało pomrukami aprobatę. Powracał z przeszłości dopiero rano.

Sposób ten miał swoje minusy – towarzystwo czasem uciszało go, bo wiadomo, że obsługa filuje zza ścian i słucha, więc może zrobić się z tego zadyma. Poza tym trzeba było najpierw samemu przełamać ogarniający człowieka nastrój, żeby zmusić się do rozmowy.

Dlatego też tym razem Szregi wybrał drugi sposób. Usiadł w najdalszym kącie, plecami do sali i wpatrując się tępo w szarą, cementową ścianę, milcząco lał w siebie gorzałę, po prostu żeby się zgłuszyć. O czym tu gadać? Wszystko już zostało powiedziane. Nie miał ochoty na nic, tylko na gorzałę, na to kilkugodzinne zgłuszenie. Cztery lata, Chryste, i nic nie pomaga, tylko z dnia na dzień coraz gorzej. Boże, dlaczego on tak pękł? Szmata jesteś, Szregi. Odrzut. Wybrakowany śmieć. Ktoś na końcu taśmy weźmie ten rozchrzaniony detal w dwa palce i pieprznie go do fajansu. Rób, co chcesz, a wielki brakarz tam stoi i czeka, aż do niego podjedziesz. Chryste, gdyby to się dało cofnąć, spróbować jeszcze raz. Już wszystko wie. Dokładnie wie, co by zrobił, co by powiedział, wtedy wszystko było zbyt nagle, ale przecież rozgrywał to w myślach setki razy, całą tę nieszczęsną rozmowę, kołował bezpieczników tak, że musieli się odwalić.

Teraz można walić w cementową ścianę kieliszkiem albo pięścią, można i łbem. Przejdzie, popuści na jakiś czas, a potem znowu wróci, i daj Boże, żeby było wtedy za co pić.

Trzykrotny, wysoki dźwięk rozległ się jak zwykle w chwili, gdy poczuł, że trzeba koniecznie zarepetować, choćby raz. Źródełko wyschło, do jutra. Kiedy ten czas minął? Towarzystwo posłusznie zaczęło się zbierać, niosąc do wyjścia swoich poległych. Nie chcieli zostawiać ich na łup obsługi. Każdemu zdarzyło się kiedyś przespać zamknięcie, i zawsze budził się wyczesany co do grosza.

– Pójdę sam – szarpnął się, gdy ktoś chciał mu pomóc. Podniósł się ciężko. We łbie szumiało, ale pion trzymał. Musiał się jeszcze czegoś napić. Wylazł z baru i łapczywie wciągał w pierś zimne, nocne powietrze.

– Chodź, młody – ktoś ciągnął go za ramię, ale on wyrwał się, poszedł w swoją stronę. Chciał być sam.

Mozolnie zaczął przedzierać się przez trawniki w kierunku meliny Brabeca. Trudno by mu było powiedzieć, dlaczego akurat tam. Tak to jakoś przyszło do głowy.

Nagle, wysoko nad nim, przewalił się ryk idącego na pełnych obrotach flajtera. Szregiego aż posadziło na ziemi. Łoskot przetoczył się nad dachami, zadudnił w wysokich kanionach pomiędzy blokami. Zadań do góry głowę. Znowu. Ponad dachami i rozpiętą nad nimi pajęczyną przelotowych dróg przesunął się wojskowy flajter, tym razem cicho, na wolnych obrotach. Światła pozycyjne jarzyły się na nocnym niebie. O, tam dalej jeszcze jeden.

Stał, przyglądając się długo. Powariowali? Wojna, czy co? Raz, dwa… nie, to chyba ten pierwszy wraca. A może nie.

Jaka znowu wojna, Szregi. Zgłupiałeś od holo, tylko tam w kółko to pokazują. Do diabła z nimi, niech sobie latają, jak im się chce. Idziemy, psiakrew. Prosto, potem skręcić w drugą ulicę i pod przelotową w prawo. Trafi.

Szedł, wyciągając nogi i starając się zignorować przelatujące co i raz flajtery. Myślał ciężko. Może być wpół do, góra jedenasta. Bary zamykali o dziesiątej, żeby siła robocza zdążyła się wyspać. O tej porze miasto stawało się ciche, uśpione, przynajmniej tu, z dala od centrum. Skąd ten nagły ruch? Dalej, w grupie wieżowców wybijających się ponad bloki dzielnic mieszkalnych, dostrzegał światła w oknach. Z trudem przypomniał sobie, że to bloki garnizonu…

Niech ich szlag. Co by się nie działo, on musi się jeszcze napić. Trzeba się spieszyć. Idzie wojna, flajtery latają, na metach znowu podskoczą ceny.

Dotarł wreszcie do najbliższej bramy i ruszył po schodach na górę, kurczowo trzymając się poręczy. Księżycowa Brabeca była chyba jeszcze gorsza od standardowy, ale gradus trzymała jak cholera. Zdzierał z nich, stary skurwiel, ale walili do niego drzwiami i oknami. Wiedział, że mu klientów nie zabraknie. Załatwił sobie, pierdziel, chatę prawie na samym parterze. Jako inwalida, ze specjalnego przydziału. Cholera wie, jak to zrobił, pewno wybulił niezły gulden, ale już dawno odbił to sobie z nawiązką. Na wyższych metach było taniej, tylko że po paru głębszych trudno tam dojść.

Zatrzymał się na półpiętrze. Zza brudnego okna dobiegał syk silników lądującego pod bramą flajtera, ale nie zwrócił na to uwagi. Wpatrywał się w drzwi Brabeca, dostrzegalne w świetle ocalałych jakimś cudem żarówek. Uśmiechnął się do siebie i pełen błogości miał już wyjść z półmroku, kiedy nagle rozległ się zgrzyt rygli, a drzwi otworzyły się. Wysoki, barczysty facet przebiegł koło niego i znikł, waląc w schody podkutymi buciorami. Szregi zastygł w bezruchu. Dziwny facet, dziwnie ubrany – ten płaszcz z postawionym kołnierzem oraz ciężkie buciory. W dodatku trzeźwiutki. Już samo to było podejrzane.

Znowu, z nagłą siłą, tknęło go jakieś tajemnicze, dziwne przeczucie. Przez moment miał ochotę zawrócić i wyjść. Ale, oczywiście, opanował się po chwili. Co tam kombinować, każde stworzenie boże ma prawo sobie łyknąć. No, jeszcze kilka schodków…

Zanim się jednak poruszył, drzwi Barbeca otworzyły się po raz drugi.

Загрузка...