Rozdział 11

„Komisja karna w Amsterze, na wniosek Biura Ekonomicznego, podjęła decyzją o wymierzeniu surowych kar winnym zaniedbań w zaopatrywaniu służb agrotechnicznych w środki owadobójcze.”


(serwis informacyjny TTI)


Wonden wracał. Wracał z bardzo, bardzo daleka. Spoza końca świata. Zza tej granicy, za którą ludzie rozpływają się z wolna i pozostaje z nich tylko sam sens, sama istność ich życia. Ból. Wiara. Strach. Miłość. Tylko tyle i aż tyle. Odrobina, którą każdy nosi w sobie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Nie wiedział, jak długo tam pozostawał. Według miar świata, do którego wracał, nie minął nawet dzień. Ale tam, gdzie trwał w rozpłynięciu, w rozcierpieniu, w oraz wokół tego… Brakowało słów w ludzkim języku, skrojonym do nazywania faktów i rzeczy, nie było na to odpowiednich pojęć wśród tych, które przywykł żywić we własnej głowie. Przeszedł przez ogień, który wypalił go aż do głębi. Ale Wonden nie spłonął. Przetopił się. Stał się ogniem. Więc od chwili, gdy poczuł, że wraca, milczał. Ten świat nie należał już do niego. Nie należało już do niego ciało, okryte sterylną bielą i oplecione dziesiątkami kabli. I on nie należał już do tego świata. Ciągle znajdował się jeszcze tam. I zarazem leżał w przestronnym, antyseptycznym pomieszczeniu, otoczony dziesiątkami aparatów, pośród stalobetonowych ścian gmachu szpitala. Pozwalał się dotykać, faszerować zastrzykami, przekładać z łóżka na łóżko. Nie reagował. Czuł się teraz obco w zbyt małym ciele. Przeszedł przez granicę światów i, zawrócony z drogi, tkwił jeszcze na niej, pozostając równocześnie po obu stronach. Nabierał sił, by przejść znowu, ale tym razem już inaczej – nie przypadkiem, mocno, raz na zawsze. Dla tego tu świata już był w połowie umarły. W tamtym mógł jeszcze coś zrobić.

– Wonden? Wonden, to ja, Tonkai. Czy ty mnie słyszysz? Wonden, słyszysz mnie?

Nie można tego tak nazwać, kapitanie. Czuję cię, widzę cię na wylot. Wiele rzeczy widzę teraz ostro i wyraźnie. Gdybyś miał taki dar, na pewno wiedziałbyś jak go wykorzystać. Ale ja nie wiem. Otarłem się o światłość, o to coś, co trzyma jeszcze świat w karbach i nie pozwala mu znikczemnieć do końca, choć według wszelkiej ludzkiej mądrości znikczemnienie powinno nastąpić już tysiące lat temu. Ale nie dotarłem do światła, musiałem się cofnąć. I wiem teraz więcej, niż żywi, ale nie wiem nic. Nie widzę drogi. Nie widzę, czego mam się trzymać. Dlatego czuję się tym wszystkim przyciśnięty i obezwładniony, nie potrafię unieść daru. Gdybyś umiał dostrzec świat w taki sposób, jak ja go widzę… Może lepiej, że nie potrafisz.

– Wonden, słyszysz mnie?

– To na nic, panie kapitanie. Nie reaguje zupełnie. Organizm funkcjonuje prawidłowo, ale mózg…

– Tak?

– Trudno mi to wytłumaczyć. Najlepiej byłoby chyba powiedzieć, że jest wyłączony. Encefalogram rejestruje silną aktywność w ośrodkach podkorowych, z tym, że jest to aktywność dość dziwna. Zupełnie dla nas niezrozumiała.

Tak, w waszym języku można to i tak określić.

– Z naszego punktu widzenia ten człowiek jest rośliną.

– Ma jakieś szansę?

Lekarz bezradnie rozkłada ręce.

Stoisz nade mną, kapitanie i widzę każdą twoją myśl. Gdybym wiedział wcześniej, znienawidziłbym cię. Teraz już nie jestem zdolny do nienawiści. Może zbyt blisko byłem światła, a może tutejsze sprawy za mało mnie już obchodzą. Jeśli wmieszam się do nich, to ani z nienawiści, ani z rozsądku. Może dla tego światła, od którego mnie odrzucono. Może dzięki temu opuszczę moje ciało i ten świat.

To przecież proste, tak proste, że śmiałbyś się, gdybyś mógł pojąć. Tylko że nie pojmiesz. Religianci nazywają to pokutą. Niech każdy nazywa, jak chce, dla mnie bez znaczenia. Zbyt wiele przewaliło się przeze mnie bólu i cierpienia. Cierpienia, które dla was istnieje tylko jako kolumny cyfr na kartach naukowych prac, albo preparaty pod mikroskopem. Uzbroiliście swój świat w setki mądrych teorii, każda bardziej uczona od poprzedniej. Obudowaliście go stalą i betonem, wypełniliście kilometrami kabli i milionami bitów. Postawiliście pusty, wypalony gmach i tępicie resztki zielska, pieniącego się jeszcze w piwnicach. Ale kto przeszedł przez ból, ten już nigdy nie uwierzy cyfrom. Tam, za tą granicą, nic one nie znaczą, nie ma ich. I stamtąd zawsze wrócą nowe nasiona, żeby w waszym gmachu wyrosły rośliny. Możecie tępić je przez tysiąclecia, ale zawsze odbiją jeszcze raz, oplotą się powojem na pordzewiałych zbrojeniach. Tak musi być. Ale ty widzisz świat w proszku, chcesz go tylko obliczyć, wyrównać, podporządkować sobie. I może jeszcze zrozumieć. Ale nigdy nie zrozumiesz. I dlatego milczę, i będę już milczał do końca. Możecie to nazwać nietypową aktywnością w ośrodkach podkorowych. Zawsze przecież musicie znaleźć jakąś nazwę.

– Przyjdę tu jeszcze – mówisz, choć wcale nie masz takiego zamiaru.

– Jak pan chce, kapitanie. Ja nie widzę nadziei.

– On nie miał rodziny, a ja, wie pan, czuję się trochę odpowiedzialny za to, co się stało. Powinienem to przewidzieć. Daliśmy się podejść skurwysynom.

– No cóż, taka służba.

Chcesz powiedzieć jeszcze coś w tym stylu, ale bransoleta na twoim ręku rozjarza się, wydaje wysoki, przenikliwy dźwięk. Przepraszasz doktora i wychodzisz na korytarz, żeby nie słyszał rozmowy. Boisz się tego, co możesz za chwilę usłyszeć. Nie wiesz nawet, czego naprawdę powinieneś się bać. Odbierz, kapitanie, dobre nowiny. Zaraz będziesz miał chwilę radości, małej, śmiesznej radości, w sam raz na twoją miarę.

– Panie kapitanie, tu Draun.

– Tak.

– Dogrzebaliśmy się wreszcie do czegoś. Jeden z nich, zdaje się, siedzi w tej chwili w Hynien. Wie pan, gdzie to jest?

– Chyba tak. Północna granica obszarów strefowych.

– Owszem, tyle że mieści się tam główna baza wojskowa w strefie i jeden z większych garnizonów na całej Terei.

– Skąd wiecie?

– Z rejestracji. Wczoraj jechał ekspresem do Hynien facet używający żetonu Puika Reta, pracownika Inspektoratu Produkcji Rolnej. Nic szczególnego, bo Puiko Ret z racji swych czynności służbowych stale podróżuje po całej strefie. Tyle, że pół godziny przedtem i godzinę potem rejestrowano go w Talbot i był tam rejestrowany cały czas, aż do dziś. Po południu wsiadł w ekspres do Arkon.

– Fałszywy żeton?

– Co najmniej kilka, bo Puiko w rejestrach z Hynien się więcej nie pojawił. Myślę, że ich mamy, ten Hornen to stary rociak, a oni mieli właśnie taki system – sześć, dziesięć fałszywych żetonów i nakładki, za każdym razem używać innej pary.

– Wiem.

– Poza tym Sayen przez ostatnie pół roku dwa razy wyjeżdżał do Hynien podczas urlopów. Skontaktowałem się z tamtejszą policją, aha, podrzuciłem im jednego starego znajomego Hornena, który tam jest teraz meldowany. Może to coś da, w każdym razie facet powinien być chętny do uczciwej współpracy. No, ale tak w ogóle, wie pan, od pospolitniaków trudno za dużo wymagać. Zwłaszcza na takim zadupiu…

– Dobrze. Niewykluczone, że trzeba będzie tam podskoczyć. Zaklep wstępnie ekipę na rano. Sprawdź rozrzut wszystkich rejestracji od czasu ich zniknięcia, może znajdziemy inne ich żetony.

– To jest robota na całą noc. Byłaby na tydzień, ale właśnie dostaliśmy od Mokarahna hasło pierwszeństwa i możemy wziąć główną centralę Instytutu…

– Od Mokarahna? Kiedy?

– Łączył się z nami kilkanaście minut temu. Mówił, że w świetle najnowszych wydarzeń sprawa nabiera dużej wagi.

– Coś jeszcze mówił?

– Chciał z panem rozmawiać. Zaproponowałem, że go przełączę na bransoletę, ale nie chciał. Powiedział, że w stosownej chwili wezwie pana do siebie, są podobno jakieś nowe okoliczności.

– To wszystko? – pytasz po dłuższej chwili. Jak niewiele ci potrzeba do szczęścia, Tonkai.

– Tak.

– Pracujcie dalej. Jadę teraz do domu, odpocznę trochę. Zajrzę do was rano.

– Panie kapitanie, chcielibyśmy z Boleyem… no, nie mógłby teraz potyrać ktoś inny?

– Cholera jasna, to naszej grupie zlecono tę sprawę, jasne? Żeby mi się nikt nie ważył wyjść z roboty, póki wszystkiego nie przegrzebiecie. Łby pourywam!

– Tak jest, panie kapitanie.

Bransoleta milknie. Ulga, aż nogi się uginają. Oddychasz parę razy głęboko, przebierając palcami włosy. Nie potrafiłbym cię nienawidzieć, kapitanie. Żal mi ciebie. Żal mi was wszystkich.

Загрузка...