Rozdział 25

„Nie wychodź synku na ulicę

Nic ty

Popłynie znów po bruku krew

I matek łzy

Psy już szarpią obroże

Łakną naszej krwi

Nic wychodź teraz na ulicę

Nic ty”


Gct Kensicz „Matka”, wyk. y.esp. „Spidcren” (Archiwum HTT; fragment koncertu zarejestrowanego 4.13.49 dla programu 3 HTT. Materiał odrzucony przez komisją kwalifikacyjną rady programowej z uwagi na brak walorów artystycznych.)


Był spokojny, tak spokojny, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Czegóż miał się bać? Pocisk przebiegł drogę. Stało się, co się musiało stać, prędzej czy później. Szarpnęło nim tylko, wtłaczając bezwładne ciało w fotel, a potem pozostał jedynie pęczniejący nagle wokół blask i dzwonienie w uszach, narastające aż do przeraźliwej ciszy.

I tylko trochę było mu żal. Potwornie żal tego niespełnienia, tych lat, nie zmarnowanych przecież, bo na pewno ich nie zmarnował, ale coś mu w życiu uciekło, coś stracił bezpowrotnie – i w ostatniej chwili, gdy ściągał do siebie z całej siły dźwignię startu, przyszło mu po raz pierwszy do głowy by zastanowić się jak żył. Bo był dobrym fajterem, i nic sobie nie miał do zarzucenia. Lecz czy był dobrym człowiekiem, czy w końcu naprawdę pozostał człowiekiem, czy może tylko zaszczutym zwierzęciem? Czy w dzikim pędzie nie zgubił czegoś najważniejszego, o co spytają go tam, po drugiej stronie – nie wiedział.

Czegoś żałował. Maszyna zerwała się na pełnych obrotach, podniosła się przeraźliwie powoli o metr, dwa, ku rosnącej w oczach ścianie Instytutu, ku oknom, za którymi dostrzegał twarze obserwujących go uważnie ludzi. Dlaczego to zgubił, dlaczego tego nie potrafił odnaleźć? Lżej by mu było umierać, gdyby nie spotkał Ronię, choć i teraz ręka mu nie drgnęła, ani serce nie zadrżało, gdy wyrosła przed nim ta ściana, przesłaniająca już całe niebo. Jakby czuł, co mogło się wydarzyć, gdyby losy potoczyły się inaczej albo gdyby dano mu jeszcze choć rok, choć miesiąc. Kobieta. Nie wiedział dotąd, co naprawdę oznacza to słowo. Kobieta, która mogła być z nim, mogła się stać doskonałym uzupełnieniem jego duszy, tym wszystkim, co stracił. Potrafiłaby spokojnie parzyć herbatę, gdy tamci bebeszą szuflady, rozrzucają po ziemi i depczą poduszki, w których tleni się jeszcze zapach pocałunków. Jednym spokojnym słowem gasić wrzask oficera, uparcie wydeptywać ścieżki po karty widzeń – i trwać przy nim w radości i w cierpieniu. Czuł wtedy od Ronię tę siłę, nie pęd, w którym upłynęło jego życie, ale siłę rosnącego na przekór burzom drzewa, spokój, który pozwalał ocalić w sobie miłość do ludzi zawsze, choćby się brodziło po szyję w rzece podłości, małości i pogardy.

Żałował, że ją spotkał, skoro nie dane im było spotkać się wcześniej, ale dłoń mu nie drgnęła, ściągał do siebie niepotrzebną już dźwignię, patrząc jak w ciągnących się przez całą wieczność ułamkach sekund rośnie przed nim przeszklona ściana – a potem ta ściana znikła nagle, w jednej chwili zniknęła góra i dół. W mgnieniu oka cały świat przestał istnieć, a wokół zamknęła się kurtyna ciszy, po zapadnięciu której nie miały zabrzmieć oklaski, i słyszał tylko szloch oraz niewyraźnie szepty patrząc pomiędzy plecami halabardników na cisnący się wokół szafotu milczący tłum. Patrzył na spracowane dłonie, wyciągnięte ku niemu w bezradnym geście. Patrzył w oczy, w których szkliły się łzy, w twarze, na których bezsilna rozpacz wyciskała swe nigdy już nie dające się zetrzeć piętno.

Wciągnął powietrze, czując na szyi chropawy ucisk pętli z konopnego sznura. Poruszył skrępowanymi rękami, jakby chciał sprawdzić, czy wciąż jeszcze tkwią za jego plecami. Halabardnicy stali nieporuszeni – tylko deski szafotu trzeszczały pod stopami kata, gdy spokojnie obchodził Hornena wokoło, dociskając pętlę na szyi i sprawdzając linę. Przez nacięcia w czerwonym kapturze spojrzało na niego dwoje łagodnych, błękitnych oczu.

– Już czas – powiedział kat, cofając się o krok, ku drewnianej dźwigni. Za chwilę zapadnie się pod nim ziemia, więc tylko jeszcze raz spojrzał na bezradne, współczujące twarze, chłonąc całym sobą zimny porywisty wiatr rozsypujący włosy i szarpiący białą, śmiertelną koszulę.

Już czas.

Ale w tej chwili tłum nagle zafalował, rozległ się tętent i na spienionym koniu stanął przed szafotem goniec w królewskich barwach. Słońce skrzyło się na złotym, zdobnym kitą barwnych piór hełmie, błyszczało w drogich kamieniach zdobiących dworski strój.

– Stać! W imieniu królowej, stać! – wołał już z daleka. Kat zawahał się, po czym wyprostowany zastygł w bezruchu. W tłumie zawrzało nagle, w zeszklonych oczach zalśniła nadzieja.

Goniec przy dźwięku fanfar wstąpił na deski szafotu, rozpościerając wielki zwój pergaminu.

– Miłościwie nam panująca – zawołał dźwięcznym głosem – Najjaśniejsza królowa Alicja ogłasza swą łaskę dla skazanego! Z jej najmiłościwszej woli zwraca mu się wolność i wybacza nie popełnione winy.


CHÓR

Al-leluja! Al-leluja! Alleluja! Alleluja! Alle-e-e-u-ja!


GONIEC

Królowa nadaje też skazanemu tytuł szlachecki i rozległe włości.


CHÓR

(jeszcze głośniej)

Al-leluja! Al-leluja! Alleluja! Alleluja! Alle-e-e-u-ja!!

W jednej chwili uwolniono mu ręce, chropawy powróz znikł z jego szyi.


CHÓR

Niech żyje! Najmiłościwsza nasza Pani! Nasz bohater! Niech żyją! Alleluja!

Królowa idzie! Królowa idzie! Rozstąpić się!

W tłumie otworzyło się przejście dla złotej karety. Królowa wstąpiła na podwyższenie i stanęła przed nim, szeleszcząc bielą sukni, od której bił blask nie mniejszy niż od złotej korony. Czyjeś dłonie zmusiły go, by przykląkł i skłonił głowę.


KRÓLOWA

(kładąc dłoń na włosach skazańca): Wstań młodzieńcze i chodź za mną. Zabiorę cię ze sobą do lepszego świata, gdzie nie sięga ich władza. Otwórzcie drzwi.

(Dworacy rozsuwają maleńkie drzwiczki, za którymi rozpościera się urzekający widok gwiezdnego nieba. Inni zaś, uchwyciwszy go za nogę zakuwają ją w stalową obręcz, od której biegnie łańcuch przytwierdzony do ziemi)


KRÓLOWA

Chodź ze mną i zabierz ich wszystkich ze sobą przez bramę łączącą dwa światy.


CHÓR

Hurra, bohater! Zabierze nas ze sobą do lepszego świata, gdzie nie sięga ich władza! (po chwili] No dalej, bohaterze! No, ciągnij!

Ruszył za królową ku otwartym drzwiom do raju, ale łańcuch ściągnął go ku ziemi, aż poleciał na pysk, na pysk poleciał


CHÓR

No ciągnij, bohaterze, do lepszego świata! No!

Więc znowu ruszył z całej siły, wyciągając bezradnie ręce za odchodzącą królową, ale go znowu ściągnęło na pysk, znowu go na pysk rzuciła ta kula u nogi, ogromna kula planety.


CHÓR

(zezłoszczony]

Ciągnij żesz, gnojku, bohaterze, co sobie myślisz, zasrańcu!


BABA

Patrzcie no, taki był chojrak, a do lepszego świata to co, sami mamy iść? A będziesz ty ciągnął, pokrako jedna?

Ciągnął i ciągnął, i jeszcze ciągnął, aż mu noga zdrętwiała, ale – nic. Królowa, szeleszcząc suknią, znikła już za drzwiami, dworacy podskoczyli za nią. Tłum zaczął się wściekać na dobre.

– Ciągnij, gówniarzu, bohaterze zasrany!

– Ciągnij, bo jak nie, to my cię tu, gnojku, zaraz pociągniemy!

– Ej, ludzie, kopnij go tam który w dupę, to i pociągnie!


CHÓR

Kopa! Kopa mu w dupę, to pociągnie, gówniarz zasrany, zasraniec, co nam tu bohatera udawał! Kopa w dupę, i w pysk!

(7 na pysk – ciągnij, gnojku!) DRZWI SIĘ ZAMKNĘŁY


CHÓR

Biada! Kopa mu i w mordę zasrańca co nas do lepszego świata nie zabrał, gdzie nie sięga ich władza! W mordę mu i kopa! W mordę! W mordę! W mordę!

– W mordę! – podchwycili wszyscy. Posypały się kamienie, szczapy smolnego drewna, poleciały płonące pochodnie. Stos zapłonął. Ogień.

Ogień. Las płonie. Żar bije z pękających, żywicznych pni. Płomienie liżą serca tysiącletnich dębów. Płonie las.

Gdzie jest? Gdzie się podział w tym żarze, pomiędzy płonącymi drzewami?

– Nie myślałem, że wam się uda – mówi Sayen. – Dziękuję ci, Hornen.

Sayen? Gdzie on jest? Skąd ten głos pomiędzy płomieniami, wśród pękających od gorąca żywicznych pni? Znów majaki – czy prawda? Przecież on tu jest, przyszedł tu wcześniej. Sayen!

– …nie wiedziałeś wszystkiego, nikt poza mną nie wiedział. Wynająłem cię. Kim innym byłeś, niż człowiekiem do wynajęcia? Człowiekiem, który nie pytał, kto go wynajmuje i po co? Gra się skończyła, moja gra, gra, którą zawsze uważałem za swoją. I wszystko potoczyło się samo, po swojemu… Zobacz – koło drgnęło. Ruszyło, obraca się coraz szybciej, już miażdży zewłoki na krwawą miazgę… Nic tak dobrze nie smaruje koła historii jak krew. Zobacz – wygrałem, Hornen…

– Sayen!

Huk płonących drzew, żar potężniejący z każdą chwilą, spopielający nawet powietrze.

– Wracaj, Hornen. Wciąż jeszcze nie nadszedł twój czas. Wracaj!

– Sayen!

– Sayen.

Cisza.

Ciemność. I chłód. Zimno.

Otworzył oczy. Nadświat… tak to się nazywało? Gdzie teraz był, co go znowu czekało?

Płonący las zniknął bez śladu, zniknął szafot i wyjący tłum. Znowu wróciły góra i dół. Leżał na czymś zimnym i miękkim. Nad głową rozciągał się zielony, niski strop, słabo widoczny w półmroku.

Poruszył się. Tak, znowu miał ciało, ręce, nogi. Szkoda, że nie miał ubrania. Trudno. Podniósł się lekko i wyprostował, uderzając głową o miękki, gąbczasty sufit. Równie sprężysta była podłoga, na której stał. Znajdował się w niskiej, owalnej jamie, przypominającej dziurę w zielonym serze. Jednolicie zielone ściany, bez żadnych załamań, otworów ani narożników. Tylko naprzeciwko niego szkliło się coś owalnego, wilgotnego, przypominającego oko bez powiek.

Boże, czy człowiek nie może nawet spokojnie umrzeć? Uszczypnął się z całej siły w policzek. Bolało. Wszystko pozostało realne, aż za bardzo realne.

Stał chwilę z pochyloną głową, nim sufit uniósł się wyżej, pozwalając mu się wyprostować.

– Hej, jest tu kto? – zawołał.

– Nie odbierasz nas? – odezwał się głos. Rozejrzał się machinalnie. Nic, tylko ta ciemna, kartoflana jama. Kto to mówił?

– Mamy pewien kłopot z porozumiewaniem się z tobą sposobem fonicznym. Nie stosujemy tego na codzień – głos szeleścił niewyraźnie. – Musi jeszcze chwilę potrwać.

– My? Kto to mówi? Gdzie ja, do ciężkiej cholery, jestem?

– Uspokój się. Usiądź. Wszystkiego się dowiesz.

Usiądź? Ciekawe na czym… ze zdziwieniem spostrzegł, że z gąbczastej substancji wyrasta nagle zielony strąk, z którego strzelają na wysokości kolan grube, mięsiste liście, rozściełając się w kształt fotela. Usiadł ostrożnie – ugięły się lekko, sprężyście. Ten szklisty owal przed nim to chyba ekran. Ponad połowę obrazu zajmowała okrągła, czarna plama, z brzegu jarząca się zielonkawo, podobna do cienkiego sierpa. Zasłaniała ona lśniące ostro gwiazdy, którymi ponabijana była czerń ekranu.

– Gdzie ja jestem? – powtórzył bezwiednie.

– Na orbicie stacjonarnej wokół swojej planety. Widzisz ją właśnie na ekranie przed sobą.

– To znaczy…

– Statek patrolowo-badawczy Federacji Galaktycznej. Tak, domysł, który w tobie czujemy, jest słuszny – szeleścił głos, nabierając z wolna wyrazistości. – Dla swojego świata już nie istniejesz. Testy wskazują, że twój organizm funkcjonuje sprawnie, więc powinieneś to sobie przypomnieć. Dokonałeś aktu samobójczego, wchodząc gwałtownie w pole rażenia automatycznej ochrony budynku Instytutu Rozwoju Społeczeństwa w Arpanie.

Może to dalszy ciąg zwidów? Ale nie, w przeciwieństwie do nich, miało to wszystko jakiś sens.

– Spostrzeżenie, które w tobie czytamy jest trafne. Kontakt z warstwą hiperpsioniczną nieuchronnie spowoduje zakrzywienie psychopola, objawiające się szczególnym rodzajem halucynacji. Przejście przez warstwę masz już jednak za sobą, w chwili obecnej znajdujesz się w przestrzeni podstawowej z normalnym przesunięciem współrzędnych czasoprzestrzennych…

– Poczekaj – tarł dłonią czoło, usiłując to wszystko pojąć. – Jesteście z Federacji Galaktycznej…

– Statek, na pokładzie którego się znalazłeś należy do Federacji Galaktycznej.

– …więc jednak… Jednak o nas nie zapomnieliście…

– Wasz cykl podlega stałej obserwacji trzeciego stopnia.

Hornen przetarł oczy, rozglądając się wokoło. Dopiero teraz zastanowiło go słabe, fosforyczne światło. Nie dobywało się z żadnego konkretnego punktu, to tylko te zielone ściany jarzyły się delikatnie całą swą powierzchnią.

Czuł się tak, jakby znajdował się we wnętrzu jakiejś tajemniczej rośliny. Żywej rośliny, bo pod pośladkami czuł wyraźne, choć delikatne, pulsowanie łodygowatego fotela.

– W twoim zbiorze pojęciowym takie określenie wydaje się najtrafniejsze – odezwał się znowu głos.

– Czytasz… czytacie mi w myślach?

– Jesteśmy przystosowani do takiego sposobu komunikacji. Przykro nam, że wskutek zaburzonych warunków twojego kształtowania się nie możesz utrzymywać z nami pełnego kontaktu bezpośredniego. Nie odbieraj tego jako niestosowność z naszej strony. Po prostu nie możemy odłączyć się od twojej emisji.

– No, tak… w porządku. Sayen mówił, że prawdopodobnie wyprzedzacie nas o wiele lat…

– Kwestia trudna do precyzyjnego ustalenia. Wskutek zaburzeń historycznych wasza planeta poszła zupełnie inną drogą rozwojową niż reszta skolonizowanego kosmosu…

– Czy jest tu jakiś człowiek? – zapytał po chwili Hornen.

Kilkusekundowa cisza.

– Jesteśmy człowiekiem – odpowiedział głos.

– Gdzie jesteście, w takim razie? Czy któryś z was mógłby się pokazać? Trochę trudno mi w ten sposób rozmawiać…

– Rozumiemy, że trudno ci to dopasować do swojej struktury pojęciowej. Jesteśmy jednym człowiekiem. Znajdujesz się obecnie w naszej komorze centralnej. Jeśli chcesz zobaczyć inne części naszego wnętrza, możemy ci to umożliwić.

Światło wzmogło się gwałtownie, w kabinie zrobiło się jasno. Jedna ze ścian zaczęła się kurczyć i zwijać. Nie – to tylko okrywająca ją powłoka zwinęła się nagle w kilku miejscach jak liść powoju, odsłaniając okrągły korytarz pełen wybrzuszeń, wydrążony w tej samej substancji, co cała kabina. Nie wiedział, dlaczego ściany wydawały mu się śliskie i wilgotne – gdy dotykał ich palcami, czuł aksamitną, zupełnie suchą powierzchnię. Pokrywała ją cieniutka śliska warstwa, jakby polewa. To chyba ona wydawała z siebie to dziwne, chłodne światło.

Korytarz rozjarzał się miarowo tam, gdzie wchodził, podczas gdy przed nim- i za nim pozostawał ciemny. Hornen nie wiedział, dokąd szedł ani jak długo. Czasem z góry lub z boków wystawały jakieś dziwne, falujące wypustki. Omijał je ostrożnie. Niektóre plątały się ze sobą, tu i ówdzie łącząc się w tajemnicze twory, których sensu nie rozumiał ani za grosz. Nie rozumiał właściwie niczego, poza tym, że znalazł się w jelitach zielonego wieloryba.

Zatrzymał się w kabinie identycznej jak ta, w której się obudził, tyle tylko, że pozbawionej szklistego oka. Po obu stronach długiej, kiszkowatej jamy rozścielały się wielkie liście, jak gigantyczne kapusty, z których wycięto główki i pośród rozłożystej zieleni pozostało tylko miękkie, pulsujące miejsce, gotowe do przyjęcia… czego właściwie? Przyspieszył kroku. Trzy ostatnie miejsca po prawej stronie były zajęte. Przyklęknął. Serce zabiło mu mocniej.

Ludzie. Dwóch mężczyzn i kobieta. Leżeli nadzy, jakby uśpieni, otuleni półprzejrzystymi płatami zieleni owiniętymi szczelnie wokół ich ciał. Tworzyły one elastyczną i twardą skorupę, ale dostrzegł przez nią wyraźnie zarysy ludzkich kształtów. Przyglądał się uważnie. Pod tym pancerzem oplatały ich jeszcze grube jak jego ramię, podobne do zielonych żył pędy. Biegły od stóp, przylegając ciasno do piersi i ramion, zwężając się stopniowo. Ich końce wrastały w usta i nozdrza uśpionych ludzi.

– Co to jest? – zapytał wreszcie, gładząc twardą, szklistą skorupę pokrywającą przymknięte powieki kobiety.

– Przetrwalniki – wyjaśnił głos. – To niezbędne przy dużych przeskokach czasoprzestrzennych. Forma antropomorfa jest zbyt krucha, by znieść długie… podróże kosmiczne, tak chyba należałoby to nazwać w waszym języku.

– Więc ci ludzie to załoga statku, tak? Głos milczał chwilę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią.

– Nie rozumiemy pojęcia „załoga”. To nasze manipulatory. W chwili obecnej nie potrzebujemy ich, dlatego pozostały w stanie dezaktywacji.

– A reszta? Gdzie są inni?

– Wykonują zlecone programem zadania na Terei…

– Więc to prawda? Że wysłaliście do nas swoich… – cholera, przecież nie powie „agentów”, ale jakoś nie umiał znaleźć innego słowa.

– Nie rozumiemy pojęcia „agent” – głos był niewzruszenie spokojny.

– Czy możesz ich obudzić? Chociaż jednego? Chcę z kimś porozmawiać.

– Aktywowanie manipulatora uważamy za zbędność. Za zbędną czynność – poprawił się po chwili głos. – Nie widzimy różnicy, czy będziesz z nami rozmawiał bezpośrednio, czy poprzez manipulator.

Hornen usiadł na gąbczastej podłodze, obejmując kolana rękami. Fajterowi rzadko się zdarza, żeby nie wiedział co począć. Ale jeżeli już tak się zdarzy, to czuje się bardziej bezradny niż zabłąkane dziecko. Bezradność może boleć. Jego w tej chwili aż bolała. Boże, jak bardzo chciał teraz zobaczyć jakiegokolwiek człowieka, zwykłego człowieka, nie jakąś federacyjną roślinę! Móc z nim normalnie porozmawiać.

– Jesteśmy człowiekiem. Rozmawiasz z nami. Pytaj. Nie musisz tego robić dźwiękami, i tak ich nie słyszymy.

– Niech któryś z was tu wyjdzie. Chcę was zobaczyć.

– Widzisz nas. Jesteś w naszym wnętrzu. Jesteśmy…

Tak, oni są człowiekiem, to już słyszał. Bezradność i niezrozumienie zamieniały się powoli we wściekłość. Ta znowu, naturalną koleją rzeczy, w agresję. Wzbierała w nim dzika chęć, by zerwać się i tłuc pięściami w ledwie dostrzegalnie falujące ściany. Starał się opanować, wytłumaczyć sobie rozsądnymi słowami, że nie ma się czemu dziwić, muszą mieć dziwne urządzenia… ale jakoś sam w to nie wierzył.

– Nie rób tego – jednostajne, monotonnie rzucane słowa, bez cienia intonacji. To też może człowieka doprowadzić do szału. – Z czasem dowiesz się wszystkiego. Realizujemy program.

Tak, najważniejsze, żeby pomogli. W porządku. Po co go tu ściągnęli? I jak?

– Przez nadwarstwę hiperpsioniczną, wykorzystując szczególny gradient twojej emanacji. Obawiamy się, że nie jesteś w stanie zrozumieć szczegółów technicznych. Czytamy w twoim zasobie pojęciowym termin „nad-świat”, którym określasz nadwarstwy hiperpsioniczne. Wasza wiedza na ten temat jest właściwie zerowa, mimo szczątkowego wykorzystania praktycznego właściwości przestrzeni psi dla potrzeb aparatu przymusu. Nie znajdujemy w twojej strukturze pojęciowej danych, które umożliwiłyby nam porozumienie w tej kwestii.

– Ale po co?

– Taki otrzymaliśmy program. Otrzymasz szczegółowe wyjaśnienia po przelocie. Na tę odległość nie jesteśmy w stanie zlać się z kadrą…

– Mówisz o porozumieniu się z waszym dowództwem?

– Tak, możesz to tak określić. Chwilowo musisz zadowolić się naszymi wyjaśnieniami. Nie programowano nas do udzielania ci szczegółowych informacji. Zostałeś wybrany, ponieważ właściwości twojego pola pozwalały na przeprowadzenie cię przez warstwy hiperpsioniczne, a okoliczności samobójcze pozwalały uchwycić współrzędne czasoprzestrzenne i przygotować przejście. Zejście Sayena było gwałtowne i próba przeprowadzenia nie powiodła się. Spotkałeś się z resztkami jego emanacji ulegającymi rozproszeniu w warstwie hiperpsionicznej. Niestety, nastąpił nieodwołalny zgon.

Wiedzieli o wszystkim co się TAM działo. I nic… Chryste, kim oni właściwie są? Komu pomagają?

– Plan pomocy jest nadal opracowywany, kadrze wciąż brak dostatecznych danych dla wymodelowania optymalnego scenariusza działań. Z tego powodu ograniczamy się do szczegółowej penetracji Terei…

– Ale tam ludzie cierpią, czekają na was jak na zbawienie! Przecież możecie nam pomóc!

– Tak, w tym celu tu przybyliśmy. Plan pomocy dla Terei, opracowany przez naszych specjalistów, miał zostać zapoczątkowany w najbliższym interwale. W tej chwili jest już nieaktualny, nie został spełniony jego najważniejszy warunek: proces reform Bordena. Nawiązanie kontaktu z waszym rządem stało się ponownie niemożliwe, na czas trudny do przewidzenia. Po raz kolejny musimy wracać z niczym. Teraz musimy wymodelować przewidywany rozwój wypadków, a samo zebranie danych przekracza nasze możliwości. Musimy opracować nowy plan kontaktów. Nie możemy interweniować, nie mając stuprocentowej pewności co do skutków tej interwencji.

– Z jakim „naszym” rządem?! Ludzie, zmiłujcie się! – Hornen poczuł, że jego cierpliwość się kończy. – Przecież tych skurwysynów nikt tu nie chce, powywieszać ich wszystkich! A wy chcecie podać im rękę, podtrzymać ich na stołkach, uznawać za legalną władzę? Boże, gdyby ci ludzie mogli o tym wiedzieć…

– Reagujesz emocjonalnie – oznajmił beznamiętny głos. – Dane, którymi dysponujesz, są dalece niewystarczające do przeprowadzenia analizy. Powstrzymaj się z wydawaniem sądów.

Milczał, chowając twarz w dłoniach.

– Nasi specjaliści badają uważnie problemy waszego społeczeństwa. Objaśnią ci wszystko. Nam brak dokładnego programowania na tę okoliczność. Od czasu odłączenia się Terei, Federacja uległa głębokim przeobrażeniom. Zbadanie i wykorzystanie możliwości psionicznych człowieka oraz poznanie struktur nadmaterialnych spowodowało diametralną zmianę obrazu ludzkości i mentalności współczesnego człowieka. W czasie waszej secesji i przez kilkanaście lat po niej struktury społeczne skolonizowanego kosmosu ulegały dynamicznym przekształceniom. Brak było w tym czasie zgodności, co do postępowania wobec Terei. Część planet nie zgadzała się na interwencję, inne nie mogły wydzielić odpowiednich środków… – Głos umilkł na krótką chwilę. – Skolonizowany kosmos zawsze stanowił wspólny organizm, którego centrum był Układ Słoneczny; inne planety pozostawały w mniejszym lub większym zapóźnieniu w stosunku do Ziemi. Trudności kolonizacyjne i transportowe oraz konieczność przestrzegania priorytetu celów uniemożliwiały wprowadzanie nowych rozwiązań we wszystkich dziedzinach życia. Dopiero nowe możliwości, które otworzyły się wkrótce po secesji Terei, umożliwiły pełniejszą integrację. Nie było czasu na zajmowanie się wami.

Niewiele z tego rozumiał. Mogli tak długo i namiętnie.

– Niestety, nie możemy się z tobą zlać. Twój białkowy mózg nie jest do tego przystosowany…

– Idź do jasnej cholery! – wrzasnął, zdając sobie niejasno sprawę, że robi się żałosny. Opanował się z trudem, wstał i ruszył bezmyślnie przed siebie. Może to on – ani myślał nazywać swego rozmówcy „oni”, niech się wypcha – tak pokierował jego krokami, że w końcu wrócił do tej samej kabiny, w której się obudził. Nie starał się tam dojść.

Trochę żal. Ale co w sumie wiedzieli o Federacji? Na czym opierali tę obłędną wiarę, że im pomoże, że pamięta, że żyją tam dobrzy, uczciwi ludzie… cholera wie, czy tam w ogóle jeszcze są jacyś ludzie…

– Jesteśmy człowiekiem – powtórzył po raz trzeci statek. – Ludzkość uległa daleko idącym zmianom. Dowiesz się wszystkiego i wszystko zrozumiesz. Zachowaj spokój. Jeżeli chcesz, możesz już zająć miejsce w przeznaczonym dla ciebie przetrwalniku. To i tak niezbędne przed dalszą podróżą…

Teraz był już spokojny. Ogarnęła go gwałtowna rezygnacja.

– Mogłeś mnie tam wsadzić od razu, oszczędzilibyśmy sobie tej głupiej rozmowy.

– Program przewidywał aktywację bezpośrednio po przejściu, dla złagodzenia szoku…

– Ale lepiej było mnie nie budzić.

– Program tak przewidywał. Nie rozumiemy cię. Machnął ręką.

– Po cholerę to wszystko? Dalibyście przynajmniej umrzeć w spokoju, jeśli nie chcecie pomóc…

– Twoje zachowanie jest alogiczne – oznajmił beznamiętnie głos. – Jesteś potrzebny naszym specjalistom właśnie po to, aby mogli szczegółowo opracować plan pomocy dla Terei. Same obserwacje zewnętrzne nie wystarczą, a bardzo trudno jest dokonać przerzutu nieprzygotowanej osoby z Terei.

– Jasne. Lecimy do was i będziecie mnie tam oglądać ze wszystkich stron. Dla was ten świat to tylko naukowa ciekawostka. Gówno was to wszystko wzrusza. Nad czym tu myśleć, co tu, kurwa, opracowywać? Jesteście takie same gnidy jak instytutowcy.

Nie wiedział, czy mówi te słowa na głos, czy nie. W każdym razie statek je usłyszał.

– Powstrzymaj się z wydawaniem sądów. Masz na to zdecydowanie zbyt mało danych. Kończymy już zbieranie informacji, ale po twojej śmierci sytuacja na Terei rozwinęła się w sposób całkowicie nieprzewidywalny. Spowoduje to nieuniknione komplikacje i trudną na razie do ustalenia zwłokę w realizacji planów pomocy.

Kurwa, nie bardzo wiedział, czy to jest taka pomoc, o jaką im chodziło. Po jego śmierci… no tak, już umarł. To prawda. Wolałby, żeby to było nieodwołalne. Wolałby pójść tam, gdzie iść musiał, tam, gdzie poszedł Sayen…

– Mylisz się, twoje wyobrażenie świata jest skażone płynącymi z niewiedzy przesądami. Struktury nadmaterialne nie są tożsame z dawnymi wyobrażeniami świata nadprzyrodzonego ani drogą do niego. To normalny element rzeczywistości, nie znany dotąd ludziom, tak jak niegdyś nie była im znana struktura atomu. Zetknąłeś się podczas przejścia z resztkami emanacji Sayena Meta, która w chwili śmierci uległa dezintegracji i powolnemu, ale bezpowrotnemu rozproszeniu w warstwach hiperpsionicznych. Analogicznie do rozkładu i rozproszenia, którym ulega ciało zmarłego w strukturach materialnych.

Starał się tego nie słuchać. Myślał o czym innym.

– Wiesz, co tam się stanie? Czy przez nadświat daje się zajrzeć w przyszłość?

– To absolutnie niemożliwe. Obserwujemy Tereę jedynie w wymiarze równoległym czasowo.

– Mówiłeś „po mojej śmierci”?

– Jednokierunkowe przesunięcie czasowe jest naturalnym elementem przejścia przestrzennego przez struktury nadmaterialne, zresztą uniemożliwiającym dokonywanie tą metodą przeskoków na odległości kosmiczne. Na Terei upłynęło około czterystu piętnastu hirtów…

– Mów po ludzku!

– Tłumacząc to na starą rachubę czasu, około pięciu dni.

Omal już o tym wszystkim zapomniał. Podszedł do ekranu, nie wiedział dlaczego akurat tam ulokował sobie źródło głosu, i wpatrując się w sam jego środek zapytał:

– I co się tam dzieje? Co się dzieje z nimi?

– Nie dysponujemy programem, według którego moglibyśmy dokonać dla ciebie selekcji naszych zapisów. To materiał przerastający twoje możliwości percepcyjne, opracowanie go potrwa kilka cykli i będzie wymagało zlania się kilkunastu grup badawczych.

– Pokaż mi te twoje zapisy. Chcę wiedzieć.

– Powstrzymaj się na razie. Nie jesteś w stanie dokonać logicznej selekcji, uzyskałbyś dane bardzo powierzchowne i wyrywkowe.

– Poradzę sobie. Długa cisza.

– Dobrze. Nasz harmonogram i tak uległ znacznemu opóźnieniu wskutek nieprzewidywanych zaburzeń na Terei. Udostępnimy ci zapisy. Musisz chwilę poczekać. Nie sądź, że coś ci to da. Twoje sprzężenie z naszym systemem pamięciowym będzie siłą rzeczy obciążone wysokim stopniem przypadkowości, co czyni selektywność reprojekcji praktycznie rzecz biorąc bezwartościową.

Nie pierdol. Milczał, wpatrując się w szkliste oko ekranu, na którym sierp Terei rozszerzał się coraz bardziej. Poczuł łaskoczący, miękki dotyk – wyrastające z podłogi łodygi oplatały go sprężystym splotem, sięgając ku głowie. Powstrzymał się przed odruchowym szarpnięciem, gdy pulsujące, różowe kłącze owijało się ciasno wokół jego czoła, przysysając się do karku. Zapiekło, by po chwili dać o sobie znać przejmującym chłodem promieniującym wzdłuż kręgosłupa na całe ciało.

– Jesteśmy przygotowani do sprzężenia. Rozluźnij się.

Odruchowo przeszedł na ten wariacki wdecho-wydech, jak przy posługiwaniu się wzmacniaczem. Chyba o to właśnie chodziło, gdyż uczuł nagle, że rozpływa się, znika, a wokół niego wyostrza się gwałtownie ciemność.

Kensicz siedział w pustawym barze, zagubiony i zdezorientowany. Siedział sam, przy pustym stoliku, bo nie miał przy sobie ani grosza. Zresztą i tak nie odważyłby się posłużyć żetonem, zwinęliby go natychmiast. A dużo by dał za łyk tej wstrętnej, cuchnącej gorzały, której nigdy nie pijał. I jeszcze więcej za to, żeby cokolwiek zrozumieć.

Kilku facetów siedzących przy innych stolikach przyglądało mu się z nieukrywaną niechęcią. Rozmawiali o nim. Nie musieli się z tym kryć, czując swą przewagę fizyczną nad śmiesznym obdartusem. Bawił ich. Może w innej sytuacji, Kensicz sam by się dziwił i śmiał z siebie. Uświniony jak nieboskie stworzenie, obdarty, z pokrwawionymi dłońmi i kolanami, a w dodatku bosy. Śmieszne.

Jego to nie śmieszyło. Gdy okazało się, że wszystko poszło jak z płatka, gdy przemógł się, zrobił to i wracał pełen obrzydzenia do siebie samego i radości, że nie zawiódł – okazało się, że nikt na niego nie czekał przy wyjściu.

Nie myślał o niczym. Nic nie wiedział, nic nie rozumiał, skrył się bezradnie w kącie pierwszej z brzegu knajpy i drżał. Autentycznie, drżał. Było mu zimno, zwłaszcza w stopy. Nie potrafił się opanować. Wszystko się nagle rozsypało w kawałki. Może zostawili go, może po prostu już nie był im potrzebny? Ale nie, przecież to jeszcze nie był koniec, powinni teraz ukryć się na kilka dni w magazynie jednej z plantacji o sto kilometrów od Arpanu i miał jeszcze raz ruszyć do akcji. Więc to znaczy, że nie udało im się, że coś się z nimi stało. A jeśli tak – to prędzej czy później bezpieczniki dopadną i jego, a wtedy zapłacą mu za śmierć tego garbusa, o którym nie wiedział nawet, kim jest. Nie umiał się ukrywać, rany boskie, nic w ogóle nie umiał, zupełnie nie wiedział, co teraz zrobić, przecież mieli go tylko wozić ze sobą, nie spuszczać go z oka. A teraz nagle został sam i był przerażony tym, co się mogło stać, a co nie bardzo sobie nawet potrafił wyobrazić.

Gdyby to się stało tam, wtedy – nie bałby się. Ale teraz, kiedy najgorsze miał już za sobą i kiedy zdarzyło się coś, czego najmniej się spodziewał – nie potrafił nad sobą zapanować. Drżał. Nie był już Kensiczem-poetą, gitara przepadła gdzieś, a on sam spalił się wewnętrznie na popiół, nie umiałby teraz złożyć dwóch słów do sensu. I nie był już nieuchwytnym dla telepatów, bezlitosnym posłańcem chłodnej pani, niosącym możnym tego świata jej pocałunek. Nikim już nie był, tylko połciem dygocącego mięsa, połciem, który najpierw długo obserwował niezrozumiałą dla niego krzątaninę wokół Instytutu, a potem, dostrzegłszy, że wszyscy się za nim oglądają, zaszył się w kącie pierwszej z brzegu knajpy i trząsł się, nie mogąc dojść do ładu z samym sobą. I bał się. Chryste, jak strasznie się bał, już sam nawet nie wiedział, czego. Bał się każdego z tych snujących się dookoła ludzi, każdego szelestu, każdego ruchu powietrza, a zwłaszcza każdego trzasku drzwi, które mogły wpuścić przychodzących po niego tajniaków.

I nic w nim nie zostało oprócz strachu, kiedy dostrzegł sylwetkę wielkiego, barczystego faceta w rozchełstanej koszuli, który najpierw rozglądał się po knajpie, a potem nagle ruszył w jego stronę. Kensicz zamarł, z sercem łomoczącym w gardle, zamykając oczy i modląc się żeby to nie byli oni, żeby ten facet minął go i poszedł sobie gdzieś do diabła. Ale nie – poczuł, że tamten zatrzymuje się i pochyla właśnie nad nim. Owionął go ciężki, niedopity oddech. Kensicz otworzył oczy, a pochylony nad nim barczysty cień wyciągnął nagle zaciśniętą pieść przed jego twarz i w milczeniu rozwinął mu ją przed nosem. Na dłoni zalśniła okrągła blacha…

I cały jego strach zamienił się nagle w rozpaczliwą przedśmiertną wściekłość, i nim pomyślał rzucił się na faceta z pięściami, z pazurami, przewrócił go zaskoczonego i, wrzeszcząc piskliwie, zaczął okładać leżącego kułakami, gdzie popadło.

Jeszcze to do niego nie dotarło. Ludzie pozrywali się od stołów. Krzyk, rumor przewracanych krzeseł, rzucili się w jego stronę, więc wciąż jeszcze pełen strachu i wściekłości runął ku wyjściu, potrącając kogoś wchodzącego i, wciąż krzycząc, rzucił się na oślep w ulicę, drąc stopy na szorstkim betonie. Biegł na oślep przez tłum, byle naprzód, ścigany wściekłymi okrzykami, zdawało mu się że już siedzą mu na karku, że już go łapią za kurtkę – ale nie, dopiero po kilkudziesięciu metrach zrozumiał, że ten krągły, lśniący kształt to nie była blacha bezpiecznika tylko srebrny medalik, surowo zakazany symbol dziecinnej wiary, który doprowadzony do desperacji pijaczek chciał pewnie sprzedać za parę kielonków standardowy, że przez ten strach, który odebrał mu rozum, popełnił straszliwe, niewybaczalne głupstwo.

Ale było już za późno, żeby się zatrzymać. „Stać! stać!” – słyszał za sobą, kątem oka dostrzegł biegnących ku niemu mundurowych z patrolu. Przechodnie – jakoś ich trzeba nazwać – rozpierzchli się na boki, do bram i podjazdów, został nagle sam na sam z równie nic nie rozumiejącymi mundurowymi, których zwabiły odgłosy zamieszania i którzy gonili go z pierwotnym policyjnym tropizmem – bo uciekał. A on pędził coraz szybciej, gnany przerażeniem, do którego dołączył się jeszcze wszczepiany każdemu Tereańczykowi od dziecka instynkt, nakazujący wiać na widok najdrobniejszego nawet skrawka munduru.

Krzyki policjantów ściągnęły kilku następnych, dwóch wypadło na niego z boku, wywinął im się pędząc szaleńczo, przed oczyma wirowały mu ciemne kręgi, wskoczył na pusty chodnik estakady i biegł, leciał przed siebie z rozpaczą Boże, Boże…

Stój! Stać, bo strzelam! – słyszał za sobą i biegł jeszcze szybciej, jeśli to było w ogóle możliwe, zostawiając na betonie ślady krwawiących stóp, oślepły, przerażony myślą, co oni z nim zrobią, gdy wreszcie dopadną, a jednocześnie zdający sobie gdzieś w głębi ducha sprawę z całego tego bezsensu i gdy już był na wysokim łuku rozległ się syk policyjnego obezwładniacza, rzucił się na bok, ku barierce, nie trafili go, tylko nogi splątały się nagle zahaczone skrajem porażającego snopu – więc już tylko siłą rozpędu wpadł na barierkę i chwycił się jej rękami, osuwając się i te krzyki tupot zbliżający się już o krok o włos Boże co oni teraz z nim zrobią więc rozpaczliwie zdając sobie sprawę z całego tego bezsensu przewinął się resztką sił przez poręcz i runął w dół jak kamień ścigany ostrzegawczym krzykiem runął na dół przez to miasto spokojne i gwarne jak zawsze jak gdyby nigdy nic zupełnie Tylko kilka twarzy zdumionych czyjaś głowa zadarta do góry Leciał ku czarnej lśniącej gładzi szosy gęstej od pędzących rollerów coraz bliżej czarna gładka szosa miasto przewrócone nagle do góry nogami wybałuszone ślepia reflektorów pisk syk hamulców krzyk na dół rozpaczliwie bez sensu na beton pod pędzący coraz bliżej Eloi Eloi lammah są

Automat wezwania zaświergotał cicho. Sięgnął po mikrofon. Ale to nie było wywołanie dla niego. Fala ogólna. Zagryzł wargi, oddychając ciężko dusznym powietrzem pancerki.

Ekran rozjarzył się kombinacją cyfr potwierdzając tajny kod mówiącego. Sześciu żandarmów wpatrywało się w skupieniu w ekrany przy swoich stanowiskach. Wszyscy oprócz Czenga Prosta, który zdawał się nie widzieć niczego poza wskazówkami własnego zegarka. On wiedział dobrze co usłyszy i był spokojny.

„Generał Warnoff do wszystkich podwładnych” – zagrzechotał głośnik, a za panoramicznym szkłem ukazała się twarz generała.

„Żołnierze! Przed chwilą doszło do przerażającego aktu…”

Lekko, spokojnie trącił w ramię kierowcę, uchylając górny właz i opierając kolbę miotacza o udo. Pancerka uniosła się w górę i wyliczonym dokładnie już parędziesiąt minut temu skokiem usiadła ze zgrzytem w poprzek zejścia z estakady, skąd rozściełał się widok na plac przed pałacem miejskim. Zanim jeszcze znieruchomiała, Czeng siedział już na pancerzu, z nastawionym miotaczem i rozglądał się zbaraniałym wzrokiem.

Zamachowca nie było. Nie było. NIE BYŁO. Estakada – pusta. Miejsce, skąd miał strzelać – puste. Droga, którą miał uciekać – pusta. Tylko gdzieś dalej biegnący ku niemu człowiek w marynarce, jeden z punktów dalekiej obstawy prezydenta, który w otoczeniu czterech ludzi wchodził właśnie po majestatycznych, wielkich schodach pałacu.

„…sytuacji, wobec rozkładu władz wolnej Terei na nas, żołnierze spoczął obowiązek…”

Widział dokładnie odległą o kilkaset metrów grupkę i siwą głowę Ouentina w samym jej środku.

– Panie kapitanie…?

Ochroniarz krzyczy coś, nagle wyciąga broń – Frost machinalnie kieruje ku niemu lufę odbezpieczonego miotacza i ściąga spust.

Zamachu nie było. Prezydent żył.

„…Ofiarność i poświęcenie, a zwłaszcza posłuszeństwo przełożonym…”

Prezydent żył. Ale Warnoff nie mógł o tym wiedzieć. Przeklęci socjonicy, zmarnowali wszystko. To on odpowiadał przed Warnoffem za socjoników.

– Panie kapitanie!!!

„…najwyższej racji stanu…”

Koniec. Wszystko na darmo. Bunt nic nie da, inne jednostki rozniosą ich, Ouentin zrobi swoje, nie dziś to jutro. Rozejrzał się jeszcze raz bezradnie, niemal ze łzami w oczach. Na dole, na schodach pałacu wyraźne ożywienie, czyjeś wyciągnięte ramię – mało ochroniarzy, i chyba tylko telepaci. Gwardziści, których tylu kręciło się po Hynien przez cały dzień, zniknęli.

„…honoru i sumienia…”

Na podjęcie rozpaczliwej decyzji pozostały mu już tylko ułamki sekund. Zresztą decyzja była tylko jedna. Waliło się wszystko, w co gorąco wierzył, przyszłość i krwawo okupiona wolność Terei. I jego własna. Bunt rozpędzał się, Warnoff, nieświadom niczego ciągnął swoje przemówienie – ale prezydent żył. Czeng Frost nie miał czasu na zastanowienie.

Rzucił się do wnętrza pancerki, odepchnął kierowcę i wpadając za stery, kopnął akcelerator, aż wgniotło wszystkich w fotele. Pancerz zadudnił ciężko pod uderzeniami udarowych miotaczy.

Obstawa prezydenta nie jest przeznaczona do zatrzymywania wozów opancerzonych. Składa się z ludzi o doskonałym refleksie i orientacji, niezawodnych w strzelaniu i walce wręcz, ale uzbrojonych w lekką broń. W historii Terei tylko trzy razy zdarzyły się próby zamachu na dostojników, nie do końca zresztą wiadomo, czy nie sfingowane. Ochroniarzy było zaledwie kilku, a zewnętrzny pierścień gwardii nie istniał. Toteż pancerka żandarmerii przeszła bez najmniejszego trudu aż do schodów pałacu i ze zgrzytem rąbnęła ciężko o kamienne stopnie, przechylając się na lewą stronę.

„…wolności…”

Czeng w chwili uderzenia pancerki trzymał się już rękami za krawędzie otwartego włazu; podciągnął się i wychylił przez pochylony luk, ściskając w dłoni miotacz.

Ułamek sekundy potem pancerz rozjarzył się nagle i lewa ręka Prosta zwisła bezwładnie. Chwilę potem doszedł go drugi strzał, celniejszy. Ale ta chwila wystarczyła mu, by skierować lufę miotacza ku rozpierzchniętej nagle grupie oficjeli. Charakterystyczna, sprężysta sylwetka Ouentina padająca właśnie na ziemię, zasłaniana przez dwóch ochroniarzy. Jeden z nich podcinał mu nogi, drugi wczepiony w jego kark, starał się upchnąć prezydenta pod sobą, tak, żeby nic nie wystawało. Jęki i krzyk potłuczonych żołnierzy. Spust. Długa seria z ciężkiego wojskowego miotacza tnie całą trójkę na pół razem ze schowanymi pod marynarkami kamizelkami ochronnymi. Długa, bardzo długa seria, zanim kolejna eksplozja i rosnący wkoło żar nie wyrwały mu z ręki rozpalonej broni i nie wtrąciły go w pozbawioną dna studnię ciemności.

Mokarahn patrzył na niego spokojnie, z kamienną twarzą. Sala posiedzeń na dwudziestym piętrze Instytutu była pełna.

– Hm, tak, kapitanie Tonkai – powiedział Mokarahn. – Kolejna sprawa na porządku dziennym, to właśnie wasza sprawa.

Tonkai podniósł się sztywno, przyglądając się w milczeniu twarzom zebranych wokół stołu pułkowników. Po raz drugi w ciągu kilku dni stawał przed nimi, ale od tego czasu trochę się zmieniło. Wtedy to on mówił. Teraz mógł już tylko słuchać. Słuchać i milczeć.

– Prowadzenie przez pana sprawy Sayena Meta spotkało się z zarzutami, które zapewne są panu znane…

Tonkai milczał. Od chwili, gdy dowiedział się, że nowo zaprzysiężony prezydent Blom zatwierdził nominację Mokarahna na dyrektora Instytutu IV Strefy łudził się jeszcze nadzieją. Ale teraz nadzieja opuściła go ostatecznie. Czuł wbite w siebie nienawistne spojrzenia Lindena, Mogavero i innych pułkowników. Mokarahn nie będzie go bronił. O nie, sam musiał się czuć zbyt niepewnie. Zatańczy teraz na tylnych łapkach. Jako szef operacyjnego był nie do ugryzienia. Na dyrektora mieli dość haków, żeby nie martwić się o jego lojalność.

Nie, nie było na co liczyć. Boże, jak te skurwysyny mogły do tego dopuścić? I jak on mógł tak się spóźnić, tak nie pomyśleć? Ot, poszło w pizdu…

Mokarahn mówił swoim normalnym głosem i nie unikał spojrzenia Tonkaia. Nie czuł się zmieszany. Niby dlaczego miałby się czuć?

– Nie zdołaliście rozszyfrować prawdziwych pobudek Sayena Meta, mimo iż jego psychopatyczne skłonności wyraźnie odznaczały się w charakterystyce psychologicznej, którą opracowywał pan ze swoją ekipą…

– Moi chłopcy… – zaczai wbrew sobie.

– Za błędy personelu technicznego odpowiada oficer nadzorujący pracę. Niech pan nie przerywa, kapitanie – zgasił go natychmiast Mokarahn. – Oczywiście, wszyscy odruchowo doszukiwaliśmy się politycznego tła działalności Meta. Nawet nieodżałowanej pamięci senator Borden nie docenił obsesyjnej nienawiści, jaką żywił do niego bratanek, co nawet doprowadziło przejściowo do tragicznych nieporozumień pomiędzy zmarłym a obecnym prezydentem…

Ciekawe, pracował pod Mokarahnem tyle lat i nigdy by nie przypuszczał, że to aż taki sukinsyn. Każdy ma prawo być świnią, ale przecież, kurwa, muszą istnieć jakieś granice, myślał Tonkai. Ale milczał.

Mokarahn tymczasem zasypywał go stertą zarzutów. Trumna. Oczywiście. Utrata Wodena. Przeoczenie roli Geta Kensicza. Jak pan mógł, kapitanie, nie wpaść na to, że Kensicz to zerowiec, skoro nikomu innemu to nawet nie przyszło do głowy? Przecież hipotezy o istnieniu tak zwanej zdolności zerowej, nigdy nie udowodniono w praktyce… Rażące uchybienia proceduralne, o tak, tym zawsze można każdemu przypieprzyć, jak już nie wiadomo, co wymyślić.

Słowa Mokarahna padały w ciszy sali narad jak kamienie. Nawet ich nie słuchał. Przepadło, myślał z goryczą, wciąż nie umiejąc się z tym pogodzić. Jak to się mogło stać? Gdzie popełnił błąd? Ten świat jest jednak stertą złośliwych idiotyzmów, nikt i nic sobie z nimi nie poradzi…

– Czy ma pan coś na swoją obronę?

Zaśmiał się gorzko w duchu. Ma, oczywiście. Że to wszystko gówno, że nowa wersja wydarzeń nie trzyma się kupy. Sayen przekupił Faetnera, opanowany psychopatyczną nienawiścią do senatora. Akurat. Gówno, gówno i gówno. Wszyscy doskonale wiecie, że to Blom go zamordował, i prezydenta także. I wszystkich świadków. I co chcecie ode mnie usłyszeć? Może to, że Blom nie nacieszy się fotelem? Borden umiałby sobie poradzić, ale nikt inny. Zresztą, jakie to ma znaczenie!

– Uznaję słuszność przedstawionych mi zarzutów, panie nadpułkowniku – powiedział spokojnie, podnosząc głowę. – Jestem wstrząśnięty, że wskutek mojej niekompetencji i braku doświadczenia doszło do tak tragicznych następstw – głos mu zadrżał. Powinien jeszcze uronić łzę. – Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.

I już wszystko jasne. To jego wina. Wszystko jest jego winą. Pozostali mogą odetchnąć z ulgą. Patrz, kurwa, Tonkai, na co ci przyszło…

– Oczywiście, nie oskarżamy pana, kapitanie, o złą wolę – odezwał się pułkownik Linden. – Wierzymy, że sprawa waszej żony to niedopatrzenie, które mogło się przytrafić każdemu… no, ale fakty są faktami i jak to się mówi, trzeba z nich wyciągać wnioski. Nie powinniśmy ukrywać, że wszyscy popełniliśmy błąd, dopuszczając do zbyt pochopnej habilitacji naszego młodego kolegi – kiwaj, kiwaj tym łbem, akurat uwierzę w twój smutek.

– Nie pozostaje mi nic innego – podjął po chwili Mokarahn – jak postawić oficjalny wniosek o weryfikację połączoną z przeniesieniem służbowym…

Ronię! Ronię! Gdzie jesteś?! Ronię!

Historia na pewno będzie pisała o wydarzeniach, które miary miejsce w Rotterze kilka dni po śmierci senatora Bordena. Bo Rotter to miejsce, które Historia polubiła szczególnie. Będzie się potem długo, na wielu ciężkich stronicach analizować przyczyny i tło zajść, rozrysowywać ogromne wykresy, grzebać się w stertach faktów i dopasowywać je do obowiązujących teorii socjonicznych, wyginając je przy tym w karkołomne zygzaki.

Jednak nie zawsze. Historia pisana przez moralistów, historia mówiona i historia zakazana wskażą konspiracyjnym szeptem na szefa Instytutu drugiej strefy, na docenta Rotteru, na kierownictwo biura zakładów dystrybucji komunalnej, będą przebąkiwać o jakichś nieoficjalnych poleceniach dyrektora Instytutu, o tajemniczym rozpłynięciu się zapotrzebowań dystrybucyjnych w biurach ZDK, o tym, że w przeddzień zajść, gdy wszystkie magazyny miasta ziały przejmującą pustką, oficjalne raporty stwierdzały, że żywności jest w nich jak zwykle w bród i skromne dostawy ominęły starannie stolicę strefy. Może ktoś tak poufnie nakazał, a może był to efekt zwykłego, powszedniego burdelu, dla którego nie trzeba wcale szukać dodatkowych uzasadnień?

Zostawmy te sprawy w spokoju. Ważne jest tylko, że żadna historia, ani ta oficjalna, ani ta szeptana, nie wspomni nigdy ani słowa o Hogu Belskym. Bo i w zasadzie nie bardzo ma o kim wspominać. Podobnych Belskemu pijaczków, kiwających przy taśmie od pierwszego do pierwszego, można by na całej Terei, nie tylko w II strefie, liczyć na setki tysięcy. I naprawdę Hog nie wyróżniałby się zupełnie, gdyby nie fakt, że tego dnia przyszedł do roboty skacowany i wściekły – a historia kocha ludzi wkurwionych i darzy ich szczególnymi względami. Tak więc Hog z miejsca wpadł jej w oko.

Kac Hoga był naturalnym skutkiem nadużycia napojów wyskokowych w postaci wódki standard, co od czasu do czasu zdarza się każdemu, i nikt się z tym nie kryje. Nadużycie wynikło z frustracji, która wzbierała w Hogu od wielu dni, co zdarza się każdemu. Ta z kolei wynikała z pewnych problemów natury fizjologicznej, które również zdarzają się każdemu, aczkolwiek nikt się do nich nigdy nie przyznaje.

Los – czytaj „Historia” – chciała, aby żona Hoga nie odwzajemniała jego niemocy, wręcz przeciwnie, z dnia na dzień czuła się coraz bardziej zirytowana i dawała temu wyraz, co wprawdzie nie rozładowywało jej frustracji, ale znakomicie pogłębiało frustrację jej męża i skłaniało go do zwiększenia spożycia wódki standard, co z kolei potęgowało jego kłopoty fizjologiczne – i o to właśnie chodziło.

W każdym razie, krytycznego dnia Hog Belsky przekroczył bramę kombinatu produkcyjnego Rotter AF-VI wściekły i skacowany, nie przypuszczając wcale, że jest wybrańcem Historii. Był tak skacowany i tak wściekły, że w ogóle się do nikogo nie odzywał i absolutnie nie obchodziło go niczyje gadanie. Ludzie bowiem gadali w Rotterze już od rana, i nie było to zwykłe gadanie, ale Gadanie – Gadanie znakomicie znane, swojskie, dające ulgę i będące samo w sobie przyczyną, celem i skutkiem. Wskutek swego stanu ducha Hog nie brał w Gadaniu udziału, przez co nie dowiedział się o wczorajszym wystąpieniu w holo docenta strefy i jego zapewnieniach, że absolutnie niczego nie zabraknie. Dzięki kacowi więc jego skumulowana wściekłość nie rozpłynęła się w Gadaniu.

Tak więc Hog Belsky milczał przez cały dzień, siedząc przy taśmie i z ponurą miną szarpiąc na przemian cztery obsługiwane przez siebie wajchy – co wcale nie rozpraszało jego wściekłości, przeciwnie, potęgowało ją, podobnie jak pragnienie oraz pojawiający się po pewnym czasie głód.

Głód zresztą narastał stopniowo w całej hali, aż do punktu kulminacyjnego, kiedy to taśmy zatrzymywały się na piętnaście minut i całe zgłodniałe stado ruszało do stołówek, gdzie każdy wchłaniał standardową porcję standardowych syntetycznych ekstraktów białkowych, sztucznie barwionych, witaminizowanych oraz doprawianych – podobno do smaku. Po czym syte już stado wracało do hali, każdy stawał przy taśmie i dalej w skupieniu przekładał wajchy.

Krytycznego dnia hala, na której robił (nie pracował, ale robił – co ważne, gdyż na Terei nigdy się nie pracowało, a tylko robiło się na lub w) Hog, ruszała do zbiorowej stołówki w czwartej kolejności. Sześć innych hal wróciło już do przekładania wajch, aczkolwiek nie czuło się syte i Gadało ponad zwykłą miarę, kiedy milczący Hog wraz z innymi dowiedział się, że ze względów obiektywnych i przejściowych, których wyszczególnienie zajęło Zaufanemu kilka cennych minut, że – krótko mówiąc – wyjątkowo otrzymają dziś po jednej trzeciej standardowej racji i że powinni być wdzięczni, bo niełatwo przyszło ten luksus im zapewnić.

Po czym milczący Hog wrócił wraz z innymi do hali, zajął swoje miejsce przy nieruchomej jeszcze taśmie – i w tym właśnie momencie okazało się, że Hog został oblubieńcem historii.

Oto nagromadzona wściekłość, spotęgowana głodem, rozjątrzonym jedną trzecią porcji, i nie osłabiona Gadaniem wezbrała w nim nagle, przerywając tamy rozsądku. Ni stąd, ni zowąd Belsky stwierdził nagle, że naprawdę, ale to naprawdę ma tego wszystkiego dosyć i że w ogóle pierdoli. Po czym demonstracyjnie rozsiadł się na skrzyni sterującej i opierając nogi o wajchę po raz pierwszy tego dnia otworzył usta, wypowiadając głośno i dobitnie swoje historyczne słowa: „Kurwa mać, nie robię!”

(Powtórzmy to jeszcze raz, bo nikt tego za nas nie zrobi: „kurwa mać, nie robię!”)

Historyczne słowa rozeszły się po hali, w której zapadła nagle pełna przerażenia i napięcia cisza. Po kilku sekundach przerwał ją zgrzyt i szelest ruszających taśm. Wszystkich, z wyjątkiem tej jednej przy której robił, a w tej chwili właśnie nie robił, Hog. Milczenie trwało.

– Belsky, kurwa, rusz dupę, bo zakłócasz rytm pracy – zawołał groźnie majster wychylając głowę z oszklonej kabiny.

– Pierdolę rytm pracy! – wrzasnął Hog, – Pierdolę! Nie robię, kurwa, i już. Pierdolę – powtórzył i jeszcze bardziej demonstracyjnie obrócił się na skrzyni sterowniczej plecami do taśmy.

Cisza trwała. Przyjaciele i znajomi Belsky'ego prze-stępowali niepewnie z nogi na nogę, spoglądając po sobie ze zmieszaniem i nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

– Belsky, kurwa, rusz dupę, bo cię stąd wypierdolę – ponownie odezwał się majster.

– To wypierdol – doradził mu Belsky i stwierdziwszy, że powiedział, co miał do powiedzenia, zapalił papierosa.

Po chwili namysłu majster opuścił swoją budkę i udał się przenieść konsternację w środowisko nadzoru technicznego. Jego nieobecność w hali wpłynęła jednak na niezdecydowanych dotąd pracowników na tyle skutecznie, że zanim wrócił w towarzystwie inżyniera, stały już wszystkie cztery taśmy, chociaż ich obsługa jeszcze odczuwała lekkie drżenie rąk i nóg. Mimo to, kiedy inżynier usiłował z marszu załatać popękane tamy rozsądku, w hali wszczęto zgiełk, z którego na dobrą sprawę dało się zrozumieć tylko dwa słowa: „kurwa” i „żarcie”.

Widząc bezskuteczność swych wysiłków inżynier popędził po kogoś o większym darze przekonywania, przenosząc tym samym konsternację w sfery dyrektorskie. Tymczasem tamy rozsądku, raz naruszone, rozsypywały się w sposób lawinowy. Wieść o tym, że cała hala nie robi, rozeszła się w niewiadomy sposób po kombinacie i zaowocowała zgrzytem zatrzymywanych taśm. Toteż emerytowany major Instytutu Rozwoju Społeczeństwa, odstawiony przez Bordena na stanowisko dyrektora kombinatu produkcyjnego Rotter AF-VI, po krótkim namyśle zrezygnował z osobistego spotkania ze swoimi pracownikami. W zastępstwie wygłosił do nich mowę przez głośnik, informując ich, zgodnie ze swą wiedzą fachową, kim są, na czyim żołdzie pozostają i jak sobie władza z takimi poradzi. Bezpośrednim skutkiem tej mowy było zatrzymanie ostatnich jeszcze pracujących w kombinacie taśm. Do nierobiących zaczęli przyłączać się majstrowie oraz inżynierowie.

W związku z tym dyrektor uznał za stosowne opuścić na pewien czas teren kombinatu i przenieść konsternację do miejscowej docentury, skąd rozpłynęła się ona kablami po biurach i komendach całego miasta. Hog tymczasem palił kolejnego papierosa i nie odzywał się, skutkiem czego powoli o nim zapomniano. W kilka godzin później nie-robienie w kombinacie okrzepło i zinstytucjonalizowało się, a także przestało być nie-robieniem. Ktoś – nie bardzo wiadomo kto – wygrzebał z zakamarków pamięci słowo „strajk”.

Czas płynął, Hog palił papierosy, strajk rozszerzał się na kolejne obiekty, a przez biura i komendy płynęły do coraz wyższych instancji rozpaczliwe błagania o dyrektywy i decyzje, aż dotarły do samej góry. „Żadnych dyskusji ze zdrajcami” – oświadczył prezydent. – „Kombinat możemy odbudować w kilka miesięcy, a zarazą trzeba wypalić”.

Do Rotteru zaczęły ściągać posiłki, i wcale nie stały bezczynnie. Ale nie mogły być wszędzie, a gdzie ich nie było, szerzyła się, jak to nazwał prezydent, zaraza. W każdym razie posiłkom nie brakowało roboty, przy której nieodpowiedzialny wybryk Hoga Belsky'ego zblakł i szybko zniknął w ludzkiej niepamięci.

Historia będzie zresztą o tych sprawach pisać i szeptać bardzo obszernie. Nie wspomni natomiast o Hogu Belskym, który szybko jej się znudził. Jakoś tak się złożyło, że bardzo długo nie pojawiał się w domu, aczkolwiek krócej, niż to pierwotnie zakładano. Prowadził przez ten czas bardzo uregulowany tryb życia, zerwał z nałogami, tak, że kiedy wreszcie wrócił, wszystkie jego frustracje stały się nieaktualne.

Tymczasem ludzie przez długi czas mieli lepsze tematy do Gadania niż roztrząsanie, jak to się wszystko zaczęło. W końcu nawet ci, którzy byli wtedy w tej właśnie hali, nie bardzo umieli sobie przypomnieć, jak właściwie nazywał się facet, który pierwszy stwierdził, że nie robi. Sam Hog także jakoś nie wyleczył się z małomówności, a nawet można powiedzieć, że uregulowany tryb życia pogłębił w nim tę cechę. Bardzo rzadko opowiadał komuś o swoich historycznych słowach – i tylko przy źródełku, przy kieliszku standardowy, wśród innych porzuconych kochanków historii. I gdyby przyszło mu do głowy zastanawiać się nad tym kiedykolwiek, na pewno nie umiałby powiedzieć, co takiego właściwie ta historia w nim zobaczyła.

Miasto wylewa się na ulicę.

– Sześć dwa siedem do czterdzieści, potrzebuję posiłków.

– Cztery dwa jeden, mam kolumnę około tysiąca z trzeciej estakady na kierunek dziesiąty.

– Czterdzieści do cztery dwa jeden, podrzucam ci sześć pancerek, blokuj ich.

– Czterdzieści, potrzebuję jeszcze dwa razy tyle!

– Kurwa, nie mam! Blokuj tym, co masz!

Miasto wrze. Z ulic, podjazdów, estakad przesiąka tłum. Filtry policyjnych patroli i blokad nie mogą zapobiec jego zbieraniu się na placach i rozwęźleniach przelotówek. W tych miejscach, rozrzuconych symetrycznie wokół centralnych gmachów miasta, formują się rosnące coraz szybciej jeziora ognistej lawy. Tłum, nie wiadomo skąd przybyły, tłum zawsze dotąd spokojny i posłuszny, wykipiał nagle z mieszkań, biur oraz fabryk i kotłuje się na ulicach.

Ale prawo nie śpi. Prawo jest zdecydowane bronić miasta. Ma czym. Jest przygotowane. Gniew nie mógł wykipieć nagle. Instytut zdążył wymodelować sytuację z prawdopodobieństwem sięgającym osiemdziesięciu procent, rozstawić piony na planszy miasta, ściągnąć dodatkowe jednostki gwardii i rozlokować je tuż za blokadami energetycznymi. Wystarczy tylko ogłosić ustalone od dawna hasła, włączyć zasilanie przygotowanych do pracy urządzeń centrum. Dopalając papierosy, przegryzając w pośpiechu ostatnie kęsy śniadania, sympatyczni panowie w nienagannych garniturach zajmują swoje miejsca za pulpitami.

Tłum ich nie widzi, zresztą do wnętrza budynku nie doleci żaden kamień ani butelka. Tłum widzi przed sobą tylko opancerzonych pałkarzy i ku nim kieruje całą swą furię. Ze wszystkich stron wyrusza ku środkowi miasta, tratując kordony. Wezbrana fala, powoli nabierając siły przetacza się ulicą jak lawina, zwalając po drodze pomniki poległych-za-was, co skrupulatnie rejestrują kamery holo z krążących bezustannie nad miastem flajterów. W zamieszaniu lecą szyby, słupy i inne drobne elementy miejskiego pejzażu, tu i ówdzie pojawiają się płomienie. W kilku miejscach drobniejsze oddziały porządkowe stają nagle przed przeważającym liczebnie tłumem. Nie zawsze udaje im się w porę wycofać.

Holomakieta centrum operacyjnego jest tego dnia urozmaicona, jak jeszcze nigdy. Żółte, zielone i czerwone kulki, prostopadłościany i czworościany krążą po niej, uwijając się w tę i we w tę wokół gęstniejącej w centrum masy. Makieta wygląda znacznie ciekawiej, niż samo miasto – pokazuje czystą sytuację taktyczną, nie śmierdzi gazem, nie czuć z niej potu, nie słychać spazmatycznego krzyku ani trzasku gruchotanych kości. Cieszy oko.

Sympatyczni panowie z namysłem przekazują kolorowym kulkom i prostopadłościanom rozważne, przemyślane polecenia.

– Trzy siedem cztery, odblokuj wlot szesnastej przecznicy, przepuść połowę, potem odetnij na jakiś czas, przesyłam ci ciężki sprzęt.

– Siedem dwa dwa, wspierasz zgrupowanie na szóstym węźle, dojście estakadą trzydzieści siedem od strony placu Milena, wykonać.

Krople wrzącej lawy są już blisko centrum i docentury strefy, zalewają główny plac miasta. Ale nie dotrą, droga jest dobrze broniona. Osłonięte plexonem twarze pełne są woli zwycięstwa. Rozkaz – i bez uprzedzenia potężna kolumna uderza dokładnie w środek tłumu, wchodzi w niego głębokim klinem. Wzmaga się krzyk, gęstnieje grad kamieni, plac w kilka chwil pokrywa się siwą mgłą. Rycerze Prawa działają sprawnie, posłuszni przemyślanym komendom. Tłum nie myśli. Tłum pierzcha, gdzie go biją i bije, gdzie przed nim pierzchają. To pozwala Stróżom Porządku panować nad sytuacją.

Ale – co poniewczasie stwierdzają panowie w centrum – dowódca zgrupowania popełnił w zamieszaniu błąd, kierując szarżę wprost w środek tłumu. Do pewnego momentu tłum ustępuje – potem zepchnięci w kupę, pozbawieni możliwości ucieczki, napierani ze wszystkich stron, bici i ogłuszeni petardami ludzie dostają szału. Padają gęsto pod ciosami elektrycznych pałek, ale ich furii nikt i nic nie może się oprzeć, jeszcze chwila i szyk pęka, hełmy i tarcze znikają pod nogami. Tłum faluje, w uniesieniu rusza naprzód jak burza, niosąc ze sobą ciężej poturbowanych.

Ale to oczywiście nie koniec. W zasadzie koniec, tak czy owak, może być tylko jeden, tłum może najwyżej starać się wyeliminować z zabawy jak największą ilość Rycerzy Prawa. Ma na tym polu duże osiągnięcia, ale nie jest w stanie wyeliminować ich wystarczająco wielu, żeby panowie w centrum stracili nad poczynaniami tłumu kontrolę.

Tak więc, po kilkuset metrach, nabija się tłum na kolejne uderzenie, tym razem silniejsze. To jadą opancerzone wozy, uzbrojone w granatniki i miotacze, nieczułe na kamienie, butelki z benzyną i tym podobne pociski. Za nimi ustawiono promienniki podczerwieni na naczepach. Kolumna, która spóźniła się na węzeł, teraz z trzech stron atakuje koncentrycznie tłum, podczas gdy dwa z jego boków pilnowane są przez silne kordony.

Dość tego. Dość.

W powietrzu jest gęsto, gęsto też jest na ulicach. Pierwsze zadanie już wykonano, tłum został unieszkodliwiony, rozproszony po ciasnych kanionach. Nic już nie zagraża gmachom władz. Pozostaje teraz oczyścić ulice. Podzielić ludzką masę na jak najdrobniejsze kawałki, powygniatać je w ulicach i zaułkach, zmiażdżyć, połamać ręce. Ma być spokój.

Jakiś oderwany od ludzkiego lodowca jęzor wpełza na osiemnastą estakadę i z jej wysokości zarzuca oddziały porządkowe gradem wyrwanych z nawierzchni, rozłupywanych w pośpiechu betonowych płyt, miażdżących bez trudu nawet gąsienicowe wozy. Estakada zamienia się powoli w ogołocony z betonowego runa stalowy szkielet, górujący nad zadymionym placem i wciąż sypiący nań gradem pocisków.

Tymczasem w zaułkach, pod betonowymi wstęgami, planowa akcja zamienia się w szereg drobnych gonitw i potyczek. Tu nikt nie patrzy, nikt się nie upomni. Nie ma litości. Kto dał się złapać, sam sobie jest winien.

– Nie! – Hornen wije się w oplocie łodyg. Nie tak! Gdyby mógł pokierować tym tłumem, o, inaczej by to wszystko wyglądało. Ale cały problem w tym, że tłumem absolutnie nikt nie może kierować. Zresztą, gdyby mógł, starczyłoby zamknąć kierującego.

Dym zasnuwa miasto. Na jednej z ulic szpaler potwornych, nieproporcjonalnych Rycerzy Prawa, zakutych od stóp do głów w stal i plexon. Aż miło patrzeć na ich pracę. Chrupią tylko łamane kości, bluzga na beton krew. Wprawdzie tłum, rozpędzony w jednym miejscu, po jakimś czasie zbiera się w trzech innych, ale bobasów wystarcza na oczyszczenie więcej niż jednej ulicy. No i nie są sami. Prawo jest już wszędzie. Na głowy sypią się zrzucane z flajterów granaty gazowe, w obłokach gryzącej mgły ludzie potykają się i przewracają, niektórzy wiją się w drgawach. Ulice na Terei to wąskie, głębokie wąwozy pomiędzy standardowymi blokami, wkrótce czerwona, gęsta mgła wypełnia je grubą warstwą. Gdzie się pojawi, tam robi się cicho i spokojnie. Trudniej jest na placach i estakadach; gaz niewiele tam pomaga, Rycerze Prawa muszą z trudem, krok po kroku wdeptywać opornych w ziemię. Szczególnie ciężko idzie na Osiemnastej Estakadzie. I jeszcze raz ogromne usługi oddają nieocenione bobasy. Nie znając strachu potrafią, choć z wielkimi stratami, sforsować rozpaczliwą obronę osaczonych na estakadzie bandytów. Wkrótce bandyci przestają stanowić problem.

Z dachów, zakuci w stal i plexon gwardziści zrzucają ludzi kopniakami, w ośmiopiętrową przepaść. Szukając rozpaczliwie schronienia, dobiegli klatkami schodowymi aż tu. Jednemu udaje się zabrać ze sobą w ostatni lot swego prześladowcę.

Holomakieta nie oddaje całego bogactwa zmysłowych wrażeń, jakie dostrzec można z patrolowych flajterów. Krajobraz po bitwie. Krwawe plamy, wyprute wnętrzności miasta, wypalone zgliszcza. Tu i ówdzie trup, z zastygłą w szklistych oczach wściekłością. Decyzja o bombardowaniu była może drastyczna, ale obrońcy prawa nie boją się trudnych decyzji. Żadnej litości dla zdrajców, jak powiedział prezydent Blom.

Więc miasto uspokaja się powoli. Jeszcze tylko w zaułkach, podziemnych garażach, tunelach kolejki miejskiej i setkach innych miejsc trwa polowanie. Po dwóch, po trzech na jednego. Zdyszani, zaszczuci, otumanieni gazem, z rozpaczą w sercach zbierają się w małe grupki, Rycerze Prawa rozbijają je, ganiają zdyszanych, żeby ich zabić – czasem sami obrywają, jeśli natkną się na przewagę liczebną. Mimo wszelkich wysiłków sporo sprzętu trafiło do niepowołanych rąk. Tak więc zabawa trwa i potrwa jeszcze długo. Łowy.

Hornen nie może już na to patrzeć. Chciałby uciec, ale nie może wyrwać się z pajęczego uścisku. Nie może się poruszyć, nie może nawet zamknąć powiek. Sprzężenie nie da się przerwać, musi dojść do końca sekwencji. Więc patrzy. Musi patrzeć. Jest tam. Widzi rozciągniętą na ziemi dziewczynę, z którą zabawiają się podochoceni gwardziści o czerwonych twarzach i narkotycznym wzroku – Chryste, ona ma takie same włosy jak Ronię – widzi chłopaka trafionego w potylicę gazowym granatem, z głowy pozostały jedynie jakieś strzępy na karku, widzi staruszkę, którą udusiły w jej własnym mieszkaniu gazy obezwładniające. Resztki trupa gwardzisty, rozerwanego przez tłum na strzępy. Szuka rozpaczliwie trupów gwardzistów, liczy je. Jest ich mało, przerażająco mało, Hornen aż dławi się własną bezsilnością, czuje potworny, ściskający ból gdzieś w środku, zaciska pięści i poci się. Ale może tylko patrzeć. Czuje, że nie wytrzyma już tego dłużej – i nagle obraz rozmywa się na ułamek sekundy i przeskakuje, jakby przełożono gwałtownie czytnik na holopłycie. Jest już zmierzch. Dym rozwiał się, tłum zniknął, gniew ostygł. Pozostała tylko bezsilna rozpacz, łzy i zapiekła na wieki dzikość w oczach tych, co zdołali się zgubić w labiryntach ulic, pobunkrować w piwnicach i na schodach, tych, których ktoś litościwie wpuścił do mieszkania (ale lepiej nie ryzykować). Miasto w zasadzie nie ucierpiało – tylko okolice Placu Centralnego wymagają gruntownego remontu. Więc, chociaż już ciemno, wyrwani z łóżek, odciągnięci od źródełek pracownicy służb miejskich ruszają na ulice, aby pod okiem przechadzających się gwardzistów czyścić nawierzchnie, rozrzucać usypane prowizorycznie barykady, wstawiać nowe szyby, ustawiać nowe słupy trakcyjne, wywozić pogruchotane wraki rollerów – i kląć przy tym z całej duszy tych rozwydrzonych bandytów, którzy narobili im, kurwa, tyle roboty. Klną ich też pracownicy szpitala i służb funebralnych, chociaż tym ostatnim, stanowczo zbyt nielicznym w stosunku do zwiększonego gwałtownie zapotrzebowania, pomagają ofiarnie wydzielone oddziały gwardii.

W centrum operacyjnym eleganccy panowie gaszą papierosy, podają sobie ręce i poprawiają marynarki. W koszarach zadowoleni z siebie gwardziści odsypiają zaległości, zanim rzucą ich do następnego miasta, gdzie wykresy Instytutu wejdą w zakreślone na czerwono pasy przy górnym skraju papierowych taśm. W zamkniętych na głucho domach jarzą się długo grube tafle szkła, za którymi dziki, oszalały tłum pali, gwałci, morduje i kradnie, nie dając żyć spokojnym obywatelom. Po pustych ulicach snują się ostatnie patrole, wyłapując niedobitków, usiłujących się przedrzeć przez otaczający centrum miasta krąg.

Niektórym się udaje. Korzystając z mroku przemykają pod ścianami, kryjąc się czujnie, gdy potłuczone szkło zachrzęści pod podkutymi buciorami. Pojedynczo, po dwóch, trzech. Przeskakują chyłkiem parkany, przekradają się przez podwójne bramy, wsiąkają w mrok spokojnych, nie zdeptanych przez Rycerzy Prawa ulic. Do domów. Leżeć i jęczeć ciężko, lizać rany, zaciskać zęby – i marzyć, marzyć, śnić o gruchotaniu karków, o podrzynaniu gardeł, o powolnym, okrutnym wypruwaniu wnętrzności. I żyć odtąd z tym marzeniem. Do domów.

Idźcie.

Ofiara spełniona.

Powoli, z trudem otworzył oczy. Szklista powierzchnia ekranu. Sierp Terei przekształcił się już w półkole. Pulsujące lekko różowe kłącze wrośnięte w załamanie ręki. Zamknął powieki. Boże, czemuś nas opuścił. Czemuś o nas zapomniał. I czemu pozwoliłeś nam, żebyśmy o tobie zapomnieli.

– Popełniliśmy błąd – odezwał się głos. – Nie ruszaj się na razie. To powinno cię postawić na nogi. Nie byliśmy programowani tak szczegółowo na twoją okoliczność. Wykazujesz traumatyczne reakcje emocjonalno-wegetatywne.

– Nic mi nie jest.

– Tak. Teraz już tak.

Różowe kłącze oderwało się z klaśnięciem od skóry, pozostawiając po sobie miękką, świeżutką bliznę.

Boże, co tam się dzieje, co tam się będzie działo… A on został tutaj, niepotrzebny, bezsilny…

– Selekcja, której podświadomie dokonałeś, okazała się bardziej tendencyjna, niż się spodziewaliśmy, stąd objaw szoku. Istotnie, doszło do ostrych przesileń społecznych, zgodnie ze scenariuszem Bordena. Wypadki wymknęły się spod kontroli Instytutu, zwłaszcza w drugiej strefie… Zgodnie ze scenariuszem Sayena. Sytuacja jest teraz bardzo złożona. Każda decyzja, każde pozornie błahe zdarzenie może zmienić obraz Terei. A ty żądasz od nas, żebyśmy w tak nieprzewidywalnych warunkach interweniowali w rozwój wypadków.

Hornen usiadł ciężko, pochylił głowę na podciągnięte kolana. Dlaczego nie dałeś mi umrzeć, Boże? Czy ty tam byłeś, czy widziałeś to? I milczysz, pozwalasz ludziom na wszystko?

– Zachowujesz się alogicznie – stwierdził głos. – Mamy kłopoty ze stymulowaniem twojej równowagi. Wasz plan się powiódł. Powinieneś się cieszyć.

Tak, powiodło się. Czuł w ustach potworną gorycz. I wiedział, że ona nie minie. Dokąd w tym wszystkim ty szedłeś, fajterze? Nie pytałeś o to. Nie musiałeś o nic pytać, miałeś swoją robotę. Czułeś się w porządku. I, kurwa, jesteś w porządku. Taki jest ten zasrany świat. Ty przynajmniej możesz spojrzeć w lustro bez obrzydzenia. Zrobiłeś swoje. Powinieneś się cieszyć. Udało się.

Tak, teraz dopiero zrozumiał Sayena. Piekielne kolisko historii drgnęło. Nabiera prędkości, ociekając posoką. Wahadło ruszyło, pchnięte przez nich…

– Co chcecie ze mną zrobić? – spytał.

– Nic. Chcemy, żebyś nam pomógł – chwila ciszy. – Powinieneś udać się do przetrwalnika.

Pomóc. W czym? Co on tu robi? Boże, są takie chwile, że już tak trudno człowiekowi żyć, że tylko o jedno chce prosić: żebyś odebrał mu wzrok i słuch, i żebyś odebrał mu rozum, bo oszaleje. I żebyś zabrał serce, bo go zabije.

Zniszczą ich. Stłamszą. A Federacja będzie to badać. I nikt nie zostanie zbawiony.

Ale przeklęte kolisko drgnęło i gdzieś się toczy. I może jednak – naprzód. Może jednak do przodu. Może coś się z tego wykluje. Jakiś lepszy świat, bez Instytutów, bez socjoników, bez morderców i bez dziwacznych człowieko-roślin z przerośniętymi mózgami. Świat w którym nic nie będzie racjonalnie planowane i sterowane, tylko ludzie będą tam po prostu żyli. Wierzył w to, że kiedyś będzie taki świat. Musiał w to wierzyć. Skoro nie zabrano mu oczu ani uszu, ani serca, ani rozumu, to musiał mieć wiarę, bo inaczej życie stałoby się najpotworniejszym piekłem, jakie może istnieć.

Przeciągnął dłońmi po mokrej twarzy, odpychając gwałtownie wyrastające z podłogi kłącze.

– Nie rób tego. To ci pomoże. Kłącze przyrosło do jego piersi, szarpnął je oburącz, podrywając się.

– Nie macie prawa! Ja muszę tam wrócić! Muszę… – rzucił się rozpaczliwie do ekranu, ale dziesiątki łodyg, które wyprysnęły nie wiadomo skąd oplotło go ze wszystkich stron i zacisnęły się mocno, unieruchamiając ręce i nogi. Szarpał się chwilę, potem nagle zwiotczał w ich uścisku.

– Nie macie prawa – szepnął.

– Nie rozumiemy cię – powiedział głos, spokojny i beznamiętny, w którym nie drgały żadne uczucia, w którym nie było absolutnie niczego, prócz szmeru powietrza. – Nie chcemy używać wobec ciebie przemocy. Musisz nam pomóc. Nasi specjaliści potrzebują kogoś o takiej właśnie emanacji, jak twoja.

Uniósł pusty wzrok na ekran, wpatrując się w błękitny owal Terei.

– Muszę tam wrócić – powtórzył, czując nagle ogromną, niemożliwą do pokonania senność. Jak przez mgłę docierało do niego, że zaciśnięty powój układa go i ciągnie do odsłaniającego się korytarza. Różowe kłącze przyrosło do jego skroni.

Potem widział jeszcze, jak łodygi wloką go przez zielone jelita do komory przetrwalników. Płat liścia nasunął się na oczy, zmuszając do zamknięcia powiek. Ogarnął go błogi spokój i bezwład, zniknęło ciało, potem, jedna po drugiej, zgasły myśli.

– Muszę tam wrócić – powtórzył jeszcze bezgłośnie, gdy aksamitne łodygi układały go w pulsującym, ciepłym gnieździe przetrwalnika.


Warszawa 1985-1988

Загрузка...