Rozdział 24

„Zleca się komórkom wykonawczym opracowanie listy żądań, które zgłoszone być mogą przez zrewoltowane grupy w II Strefie Tcrei oraz przedstawienie ich właściwym zespołom specjalistycznym do zaopiniowania. Zgodnie z analizowanymi przez nas uwarunkowaniami, około 30% powyższych powinno zostać zaspokojone”.


(zapis z rejestracji wewnętrznej Centralnego Instytutu Rozwoju Społeczeństwa – ŚCIŚLE TAJNE)


Na drodze do Arpanu wyznaczyli sobie trzy punkty kontrolne, leżące dokładnie na kursie flajtera. Nad pierwszym – zaporą na rzece Misuriwe – przelecieli o siedem sekund za wcześnie. Hornen wprowadził do komputera pokładowego konieczne poprawki i nad szarym, długim pawilonem półautomatycznej kopalni przemknęli już zgodnie z planem, co do sekundy. Teraz powoli rósł przed nimi na horyzoncie przysadzisty budynek jakichś zakładów przetwórczych, ulokowanych na styku czterech ogromnych plantacji. Gdy gmach przesunął się pod brzuchem maszyny, Hornen dostrzegł na dziedzińcu malutką z tej wysokości sylwetkę człowieka. A może szedł tam tylko jakiś odziedziczony po Federacji, człekokształtny robot? Używano ich jeszcze czasem na plantacjach. Rzadko, bo wszelkie automatyzowanie produkcji już dawno definitywnie przestało się opłacać. Ludzie okazali się tańsi, nawet jeśli brać pod uwagę koszty kaptowania zaprzedanych specom skurwieli – bo przecież nikogo poza absolwentami swoich szkółek nie mogli posyłać na odpowiedzialne placówki w węzłowych punktach frontu produkcji.

– Czy tu w ogóle nie ma żadnych ludzi? – zastanawiał się na głos Kensicz, wpatrując się w poblask słońca, który wędrował równolegle do nich po lśniącej szynie pneumatycznej kolejki – Nie wiem, jak to właściwie jest, poza miastami. Przecież ktoś tu musi żyć?

– Są. Głównie nadzór techniczny, czasami podsyłają im zeków do łatania dziur. Nieciekawe towarzystwo. Nadzór składa się z zaufanych osób.

– Ciekawe, ilu ich jest? Tak w ogóle, ilu oni mają takich naprawdę swoich, niezastraszonych?

Hornen nie odpowiadał. Szli dobrym kursem, z prawidłową szybkością. Za dziesięć minut przekroczą na jednej trzeciej ciągu granicę Arpanu. Trzy minuty potem Hornen posadzi flajter pod koniczynką południowej przelotówki i estakady numer sześćdziesiąt siedem. Sayen dotrze w tym czasie na swój punkt.

W każdym razie powinien. Musi.

– Coś nie tak?

– Nie przeszkadzaj – mruknął Hornen, manipulując przy wzmacniaczu. Zgodnie z planem, Sayen powinien odezwać się do niego już przed dwoma minutami. Tymczasem nie wyczuwał go zupełnie. Nie wiedział, jak to rozumieć.

Sceny z dziwnego snu, z którego obudził się przed dwoma godzinami wracały uparcie, potęgując zamęt w jego głowie. Jakieś oderwane słowa, mgliste, niezrozumiałe obrazy… starał się je odpędzić podczas kilkudziesięciu minut spędzonych w tylnym przedziale flajtera, przy trenażerze. Tym bardziej rugował je ze świadomości teraz, gdy odzyskawszy sprawność mięśni i umysłu, przejął stery.

Kensicz siedział nieruchomo, zamyślony, z tym swoim nieprzytomnym, nie widzącym wzrokiem.

Powietrze gwizdało w uchylonym fletnerze. Otworzył skrytkę pod pulpitem i podłączył przewody wzmacniacza do amtexu. Trudno nazwać taki nastrój. On sam nie miał głowy, by szukać nazw dla własnych doznań. Normalne rozbieganie myśli, nerwowość, jak przed każdą robotą, nawet przed głupim rzuceniem flesza. Czuł jednak coś, czego dotąd nie znał. Jakiś nieokreślony lęk, dziwny niepokój wywołany tymi mglistymi, bladymi wspomnieniami sennych rojeń, które uparcie odsuwał od siebie, starał się o nich nie pamiętać. Milczenie Sayena potęgowało jeszcze ten niepokój. Plan się rypał. Kurwa, porządnemu fajterowi nic się nie ma prawa rypać.

Rząd wysokich na kilka metrów słupów. Dźwigają na sobie płaty gęstej, stalowej siatki, rozdzielające skupiska płaskich budynków stacji konserwacyjnych. Są już blisko. Bardzo blisko. Sayen, zgłoś się. Skurwielu, odezwij się wreszcie, bo jak nie… Bo jak nie, i tak robimy według planu. Jakby co, przewała będzie na twoim koncie. Marna pociecha, ale zawsze to miło, powiedzieć świętemu Piotrowi: „ja jestem w porządku”.

Znów skupisko długich, niskich magazynów. Bardzo blisko.

Nerwowo gmerał palcami przy wzmacniaczu, wprowadzając parametry fali Sayena. Drżącymi – lekko, prawie niezauważalnie – dłońmi podłączał rozłożone na kolanach przystawki do kostki fortexu, przyssanej do karku już od tylu godzin, że skóra dookoła piekła i swędziała jak sto nieszczęść.

– Siedź teraz cicho, poeto. Będę łapał Sayena.

Nie patrzył na niego. Zamknąć oczy. Skupić się.

To wcale nie jest takie proste, uspokoić się i skupić. Po prostu nie myśleć o niczym i skoncentrować się na własnej koncentracji. Włączony wzmacniacz powodował lekki, uparty szmer pod czaszką.

Zamknąć oczy i głęboko wciągać powietrze, potem przejść na ten wariacki wdecho-wydech. Tak to miało być, zdaje się. Teraz żałował, że na wszelki wypadek nie przećwiczył lepiej wywoływania. Według planu on miał tylko odbierać Sayena. Ale w planie wyraźnie coś się rypało.

Przez gasnącą świadomość przedarła się myśl, że znowu popełnia głupstwo. O nie, za dużo tego jak na jedną akcję. Trzymać się planu i tyle. Nie trzęś portkami, fajterze, rób swoje i nie próbuj być mądrzejszy od szefa! Jeżeli Sayen milczy, to znaczy, że ma po temu powody. Może coś się zmieniło, może wie, że są na nasłuchu bezpieczniaków? Ale niech nic nie przekazuje, niech tylko da poczuć przez ułamek sekundy, że jest, że wszystko w porządku, robimy. Daj się wyczuć, Sayen. Daj się tylko wyczuć, skurwielu.

Zdecydował się. Sięgnął ręką do wzmacniacza, żeby go odłączyć.

Nie zdążył.

To przyszło nagle, jak trafienie w łeb smugą udarowego miotacza. Aż zwinął się, lecąc głową na tablicę rozdzielczą. Kątem oka zobaczył, jak Kensicz szarpie się nagle w fotelu, wyciąga ku niemu ręce, chcąc chwycić go, nim rąbnie czołem w zegary.

Potężny strumień myśli, chwycony namiernikiem wzmacniacza, wdarł mu się nagle do głowy, rozsadzając ją niemal.

Ból

Stalowe kleszcze zaciskające się na żebrach trudno oddychać trudno poruszać lewa ręka zdrętwiała z bólu Nie teraz Jeszcze nie teraz muszę to zrobić a potem

Potem rób co chcesz ale daj mi jeszcze te kilka dni Choć godzinę pół piętnaście minut Tylko tyle żebym zdążył odciągnąć ochronę namieszać im w połączeniach

Jeśli ty jesteś jeśli mnie słyszysz Boże jeszcze chwilę Ja wiedziałem że to się może tak skończyć Nie wolno bezkarnie przeciążać mózgu Ale musiałem nie wahałem się warto zapłacić za taką rozgrywkę Tylko jeszcze nie teraz daj mi to dokończyć oni sami sobie nie poradzą nie znają nawet do końca planu nie wiedzą jak odciągnąć ochroniarzy z północnego skrzydła Oni sami nie dadzą rady stracę Kensicza Muszę ich poprowadzić Błagam cię Boże błagam Wielki Graczu jeszcze chwila życia potem Już choćby tylko samego Bordena niech to będzie potem daj mi tylko dokończyć

Potworny ból trudno się poruszyć flajter prześlizguje się nad dachami jeszcze tych kilkanaście minut

Jak ty grasz jak ty grasz Kto cię nazwał wszechmogącym i najmądrzejszym trzeba być wariatem kasować tak świetnie rozłożoną partię teraz właśnie teraz tuż przed ostatnim ruchem kiedy już wszystko gotowe do ciosu Ty chcesz zdjąć z planszy najważniejszą figurę

Pomyśl błagam zastanów się nie niszcz tego nie przeszkadzaj mi do cholery

To ja rozgrywam ten gambit Nie mieszaj się Wielki Graczu Nie psuj mi przecież ja muszę wygrać inaczej nikt już nie zbawi tego świata Nikt ich nie zbawi nie wyzwoli Daj mi ich ocalić Daj mi dokończyć grę nie bądź szaleńcem

Czy Ciebie nie obchodzi ten świat ten podobno twój świat ci ludzie których ukochałeś podobno Więc dlaczego każesz im cierpieć dlaczego dozwoliłeś żeby tym twoim światem zawładnęły przebiegłe skurwysyny nie próbowałeś im przeszkodzić tylko siedzisz gdzieś na tronie w swym majestacie nie zniżasz się wolisz przesypywać proch gwiazd w klepsydrze nieba Czy spałeś kiedy to swołoctwo się lęgło i rozpełzało po całym kosmosie czy spałeś kiedy Milen ze swoimi draniami brał ten świat za pysk nie strąciłeś go piorunem z tej piramidy ludzkich ciał A teraz zabierasz tylko najlepszych Którzy z nimi walczyli Czy ty spałeś czy może trzymasz z nimi

O Boże ten ból oddal ode mnie śmierć jeszcze na chwilę Słyszysz wołam cię Graczu odezwij się To moja partia ja sięgnąłem rękami poprzez ludzkość spętaną między betonem szkłem stalą elektrycznością krążącą w indukcyjnych pętlach Patrz jak rozstawiłem figury patrz jak je poprowadziłem lepiej od ciebie Ty nie umiałeś zbawić świata może nie chciałeś Ja to zrobię wiem jak to zrobić oczyścić ten śmietnik ludzki naprawić twoje sknocone dzieło Co ty możesz zrobić większego Boże Więc nie przeszkadzaj mi teraz skoro zostawiłeś ludzi swojemu losowi to nie wtrącaj się już bądź konsekwentny Słyszysz

Odezwij się do mnie Daj mi żyć ja muszę bo powiem bo krzyknę że wcale cię nie ma że wszystko jest tylko serią przypadków chaosem nad którym tylko przebiegły i zimny umysł wyprany z resztek uczciwości z wszelkich atawistycznych odczuć może zapanować że nie ma miłości ani prawości tylko reakcje chemiczne w komórkach mózgu gdzie też może sięgnąć lancet naukowca Odezwij się bo umrę widząc że to jednak Borden miał rację a nie ja To nie może nie może nie może tak być bo ten świat nie miałby krztyny sensu oszczędź mi takiej goryczy na koniec daj mi żyć zostaw mnie Jakim prawem psujesz mi grę pozwalasz zatrzymać im historię wtrącić świat w powolne konanie degenerację i rozpad

Przecież nawet jeśli Kensiczowi uda się dotrzeć do północnego skrzydła jeśli nie odciągnie ochrony nie wróci stamtąd i Hornen też zginie dlaczego ich zabijasz nawet jeśli Nie wystarczy tylko strącić głównej postaci ze szczytu tej krwawej wieży trzeba ją rozbić zburzyć aż do fundamentów Ja wiem jak to zrobić Czemu się wtrącasz czemu mi przeszkadzasz

Milczysz

Przyznajesz się tym milczeniem Wielki Graczu Ty nie chcesz dobra ludzi to ty stworzyłeś ten krwawy moloch od początku świata stworzyłeś łotrów by kłamali by zakuwali całe narody w kajdany Trzymasz z nimi

No odezwij się zaprzecz bo tak przecież nie może być Odezwij się daj mi żyć bo to trzeba dokończyć Boże umieram umieram co ty robisz Wielki Graczu jak ty grasz to wręcz się nie da pojąć jak można zrobić takie głupstwo tyle szans zmarnować za jednym zamachem zdjąć mnie z planszy zastanów się bo naprawdę powiem DAJ MI ŻYĆ że ty nie kochasz ludzi DAJ ŻYĆ nie chcesz ich szczęścia tylko patrzysz na nich ze swojego majestatu jak tamte łotry jak Borden patrzysz na ten ludzki proch jak na pierwotniaki na szkiełku skaningu że ty ich tylko badasz wstrzykujesz im pożywki by cierpieli DAJ ŻYĆ by ginęli że nie dasz im zaznać szczęścia na tym świecie że cię nic ich szczęście nie obchodzi

Boże ciemność się zbliża

Umieram „błagam nie to nie może tak nagle się skończyć Słyszysz

Słyszysz odezwij się bo powiem że nie jesteś ludziom ojcem że sterujesz ich rozwojem że

Boże

Strzelił czołem w pulpit, aż szkło wysokościomierza trzasnęło w kawałki. Od tego uderzenia kostki wzmacniacza posypały mu się z kolan na panoramiczną szybę pod stopami, wyrywając kable. Chwycił łapczywie powietrze, jakby wciąż jeszcze czuł te potworne, stalowe kleszcze zaciskające się bezlitośnie na piersi.

– Hornen? Co jest? – Kensicz, stojąc już między fotelami, podniósł go za ramiona i oparł na fotelu, miękkiego w przegubach, bezwładnego jak worek trocin. Przed oczami mignął mu punktowiec przepływający obok prawej burty.

Przymknął powieki, oddychając -głęboko. Teraz dopiero to do niego dotarło. Treść tego potwornego impulsu, strzału myśli wyrzuconego z konającego ciała. Poczuł zimny pot na czole i plecach.

Boże. To niemożliwe.

Niech to się okaże nieprawdą.

– Hornen? Coś nie tak?

Podniósł wzrok na ściągniętą, skupioną twarz Kensicza. Mięsień na szyi drgał mu ledwo dostrzegalnie, w oczach czaiło się przerażenie. Hornen znał to. Maksymalne naprężenie wszystkich nerwów, napompowanie adrenaliną po uszy. W takim stanie człowiek może zrobić wszystko.

– Sayen – szepnął, z trudem poruszając wargami.

– Co, Sayen? Mów żesz, do kurwy nędzy! Co jest?

– Nic… – opanował się. – Spiął mi się wzmacniacz, strzeliło po obwodach. Źle podłączyłem. To z nerwów…

Kensicz patrzył przez chwilę, jakby nie wierzył. W końcu opadł powoli na fotel, wypuszczając z ulgą powietrze z płuc.

– Ale żeś mnie… nastraszył – wyraźnie starał się opanować drżenie rąk. O nie, gówniarzu, ty jesteś za świeży w tej branży. Zesrałbyś się ze strachu, a ty musisz zrobić, co ci przeznaczone. – Wyczułeś go przynajmniej?

Skinął głową. Na oko – kamień, lód, zimna stal. Jesteś fajterem, Hornen, dobrym fajterem. Nie zawiedziesz.

– Nie zdążyłem nic powiedzieć, bo od razu kopnęło mnie sprzężenie – powiedział spokojnie. – Ale wyczuliśmy się. Jest. Czeka na nas.

Gładko poszło. Widzisz, Hornen, czasem jednak trzeba kogoś okłamać, nawet człowieka, który robi z tobą. Niech ci to Bozia wybaczy.

– Skup się. Dolatujemy.

Oparł mokre od potu dłonie na krawędzi pulpitu. Poczuł coś lepkiego na wargach, starł wierzchem dłoni. Krew. Z nosa. Dziwne. Przecież uderzył w tablicę czołem. Nieważne.

Flajter zwalniał, schodząc pomiędzy estakadami w dół. Aż się nie chciało wierzyć w ten spokój, jaki panował dokoła. Rzędy rollerów, ludzie przechadzają się, gadają, gestykulują, słoneczko świeci jak gdyby nigdy nic.

– Hornen…

Obejrzał się na Kensicza. Siedział z przymkniętymi oczami, z brodą opartą na dłoniach, złożonych jak do modlitwy.

– Masz pewnie więcej doświadczenia ode mnie w takich sprawach, pewnie to dla ciebie nic nowego… Ale ja jestem świeży, wiesz. Może ona już mi siedzi na karku.

– Jaka ona? – zapytał powściągając podświadomą irytację.

– No wiesz, może to… już. Nie wiem, co się mówi w takich chwilach. Ach, o to mu chodzi.

– Nic się nie mówi. Szkoda gadania.

Trzy metry do ziemi. Dwa. Obłok kurzu, wzbity ciągiem dolnych dysz.

Boi się, gówniarz. Kto by się nie bał? Szkoda, że nie zdążyłeś się z nim zaprzyjaźnić, Hornen, pogadać – tak szczerze, o wszystkim, tak jak warto czasem w życiu pogadać. Tak jak chciałeś pogadać ze Szregim – wzdrygnął się na myśl o nim. Tak już jest w konspirze. Nie ma na takie sprawy czasu, nim kogo poznasz, już ci znika z horyzontu. Pędzisz, wilku, na złamanie karku, świat tylko miga ci w oczach. I nie wolno ci się zatrzymać, bo to śmierć.

Metr. Pół metra. Kensicz zgarnął lewą ręką miotacz, unosząc go na wysokość piersi, prawą otworzył drzwi. Tuman kurzu zawirował po kabinie, zazgrzytał w zębach.

Stęknęły amortyzatory.

– Powodzenia, poeto. Zobaczymy się jeszcze – zdążył zawołać za Kensiczem i klepnąć go na rozpęd w plecy. Chłopak wyskoczył z flajtera jak sprężyna i kilkoma susami dobiegł do potężnego, prostopadłościennego filaru, przy którym stał pojazd. Zatrzymał się przy wpuszczonych w beton szarych, stalowych drzwiczkach.

Hornen, trzymając broń w pogotowiu, omiótł jeszcze raz wzrokiem ulicę. Cisza, spokój, żadnego zaplątanego przypadkiem bezpieczniaka albo, co gorsza, przypadkowego przechodnia. Bogu dzięki.

W ręku Kensicza zalśnił na chwilę plazmowy nóż. Trzy dotknięcia do stalowej framugi, trzykrotny snop iskier w miejscu, gdzie znajdowały się rygle pokrywy. Drzwi odskoczyły. Wskoczył w ciemny otwór i zatrzasnął je za sobą. Nie obejrzał się.

Głęboki oddech. Sięgnął dłonią do dźwigni przy pulpicie. Mimo wszystko jeszcze nie wierzył. Trudno, fajterze, nie możesz już trzymać się kurczowo planu. Jeśli to prawda, musisz zastąpić Sayena. Czy umiesz, czy nie. Nikogo lepszego nie ma w pobliżu.

I wtedy właśnie, gdy podrywał flajter, stanęły mu przed oczami obrazy z jego dziwnego snu. Jakby czekały właśnie na tę chwilę. Jakby po to były, by przypomniał je sobie i zrozumiał właśnie teraz.

Miał wrażenie, że zaczyna rozumieć.

Podniósł flajter i łagodnym, szerokim łukiem okrążył budynek Instytutu, trzymając się odeń w sporej odległości, żeby nie wzbudzać podejrzeń ochroniarzy. Kątem oka rejestrował pojedyncze patrole gwardzistów i mundurowych, drepczące po wylotach estakad i krawędziach okalających wysoką na kilkadziesiąt metrów betonową koniczynkę parkingu.

Zostawił Instytut po prawej stronie, przeszedł nad przelotówką, zapełnioną prywatnymi i służbowymi rollerami. Na parkingu stały gwardyjskie pancerki. Przeskoczył jeszcze nad szeroką estakadą i pognał ku krawędzi miasta. Po kilku minutach usiadł miękko koło zielonego flajtera. Rzut oka na zegarek.

Flajter stał na niewielkim betonowym placyku, pod ograniczającą go z boku ścianą podstacji, mieszczącej automatykę kolejki podziemnej. Dokładnie na granicy miasta, tuż za blokadą. Barwą nie różnił się od wozów naprawczych trakcji, które często dokonywały postojów w tym miejscu, a stojąc na złożonych wspornikach wyglądał z daleka jak zwykły, półciężarowy roller. Nie rzucał się w oczy. Wzbity przy lądowaniu kurz opadł szarą warstwą na drzwi i przyciemnione szyby.

Widać było, że lądowanie przeprowadził komputer. Zabezpieczenie uniemożliwiało automatyczne prowadzenie w granicach aglomeracji. Jeżeli przed blokadą kierowca nie przejął sterów, komputer automatycznie sadzał flajter i wyłączał silnik.

Hornen przez chwilę mocował się z zamkiem drzwiczek po stronie kierowcy. Zablokowane. Wyciągnął kluczyki swego wozu, ale nie pasowały. Nie przewidział tego.

Pancerną szybę dałoby się wywalić tylko strzałem z miotacza, ale to musiałoby zwrócić czyjąś uwagę. Kątem oka dostrzegł o kilkadziesiąt kroków, po przeciwnej stronie blokady, dwóch zabłąkanych mundurowych, szli w jego kierunku, przyglądając się ciekawie. Spokojnie, jak gdyby nigdy nic, podszedł do drzwi bagażowych. Rozsunęły się bez trudu. Mundurowi patrzyli na niego jeszcze chwilę, w końcu dostrzegli znaki Instytutu na flajterze i wykonawszy natychmiastowy w tył zwrot zniknęli za jakimś płaskim budynkiem.

Powoli rozsunął przegrody pomiędzy częścią bagażową a kabiną. Ręce mu nie drżały, nie pociły się, nie zagryzał warg. Nigdy w życiu nie był tak spokojny, jak w tej chwili, gdy patrzył na ledwie widoczne w półmroku ciało Sayena, skulone na fotelu kierowcy. Było coś nieludzkiego w jego wykręconych, rozrzuconych na boki rękach i ułożeniu prawej nogi, przewieszonej bezwładnie przez dźwignie generatorów, aż pod drugi fotel. I, zwłaszcza, w wytrzeszczonych, szklistych oczach, wbitych ślepo w wyklejkę sufitu. Przez chwilę przyglądał się błogo uśmiechniętej twarzy. Na policzku błyszczał nie przyschnięty jeszcze strumyczek śliny zmieszanej z krwią z przegryzionej wargi.

Pochylił się nad nim i dotknął prawego przegubu, chociaż dobrze wiedział, że stoi nad trupem. Sayen nie zdążył jeszcze do końca ostygnąć. Co to było? Serce? Boże kochany, aż trudno uwierzyć, żeby coś równie głupiego mogło się przydarzyć naprawdę. A przecież sam mówił mu kiedyś, że telepatom, przynajmniej tym najlepszym, prędzej czy później, nawalają różne podroby. Ale akurat teraz…?

Machinalnie roztrącił dłonią pudła aparatury rozłożonej na sąsiednim fotelu, starając się zrozumieć, co trzeba by do czego podłączyć. Nic z tego. Nie będzie umiał się tym posłużyć. Połowy z tych pudeł nie umiałby nawet nazwać. Wyobrażał sobie tylko mgliście, w jaki sposób Sayen przy użyciu tego szmelcu zamierzał zdezorganizować łączność pomiędzy telepatami Instytutu. To już zresztą nieważne.

Zdjął zaciemnienie z szyb i przyglądał się miastu. Wyglądało zupełnie normalnie… Nie, coś było nie tak. Te kilka czarnych punkcików nad centrum. Za duże na normalne flajtery. Pancerki? Czekał długą chwilę, widząc, że jedna z nich zbliża się wyraźnie, kreśląc na niebie szerokie zygzaki. Tak, na pewno gwardyjska pancerka. Niedobrze, musieli złapać jego ostatnią falę. Musiało to być coś potwornie silnego, bo nie zauważył, żeby Sayen podłączył się do wzmacniacza. A może zerwał kabel w przedśmiertnej konwulsji. W każdym razie musieli namierzyć, że poszukiwany osobnik, o parametrach fali mózgowej takich a takich, jest gdzieś w pobliżu miasta. Być może nawet zdołali obliczyć kierunek namiaru i prawdopodobne pole, w którym się znajdował. Kilkunastu frajerów wytężało teraz mózgi, starając się dostroić do tej fali, zlokalizować go, wyczuć.

Dziewięć i pół minuty. Kensicz musiał już zbliżać się do Instytutu. Nie ma co kombinować. Sayenowi nie pomoże. Trzeba teraz, na swój sposób, jak się uda, odciągnąć uwagę ochroniarzy od kanałów wentylacyjnych. Szarpnął pokrywę pulpitu, zrywając plomby. Ustawił detonator. Jeśli znajdą cię, Sayen i będą chcieli zakłócić twój spokój, tym gorzej dla nich.

Do zobaczenia – tam. Jeżeli całe to tam nie uroiło mi się po twoich prochach. Ale to chyba niemożliwe.

Przeskoczył do swojego flajtera i zatrzasnął drzwi. Maszyna chodziła cały czas na jałowym biegu, poderwanie jej w powietrze trwało ledwie chwilę. Obok przeleciały dwie pancerki – wolno, kołysząc się, zygzakując równolegle do siebie.

Powstrzymał się przed wyrwaniem prosto w górę. Dławiąc ciąg do minimum, wpadł pod najbliższą estakadę, jakby chciał przycisnąć się dachem do jej betonowego brzucha. Po bokach migały mu tylko parami potężne wsporniki.

Zwrócił pewnie w ten sposób ich uwagę na siebie. Pierwsze prawo każdego gliny – jeśli coś ucieka nie kombinuj, tylko łap. Dobrze. O to właśnie chodziło, żeby zwrócić uwagę na siebie, odciągnąć ich od Kensicza.

W centrum ochrony, ulokowanym w jednym z pokojów na dwunastym piętrze Instytutu w Arpanie, panował błogi spokój. Część sprzętu już poodłączano od zasilania, pozwijano przewody i przystawki, przygotowując się do odlotu. Delt Har siedział w fotelu, z nogami zarzuconymi na jeden z terminali i czytał najnowszy numer biuletynu, popijając od czasu do czasu z plastikowego kubka. Chwilowo został sam. Pierwszy odpowiedzialny wyskoczył gdzieś na chwilę, a kapitan gwardii rajcował z kimś pod drzwiami. W pokoju panowała cisza. Oba głośniki – ten nastawiony na ochroniarzy i ten, w którym odzywali się czasem gwardziści z pierścienia zewnętrznego, milczały. Ile razy można powtarzać w regulaminowych, pięciominutowych odstępach, że nic się nie dzieje? Jak coś się stanie, to powiedzą. Delt nie był formalistą.

Miał właśnie, po raz kolejny od początku swojego dyżuru ziewnąć i przeciągnąć się w fotelu, kiedy lewy głośnik zatrzeszczał nagle i odezwał się:

– Cztery siedem do centrali.

Uniósł leniwie górną część ciała, opierając się rękami o niski stół, na którym rozstawiono aparaturę.

– Drugi odpowiedzialny – powiedział.

– Łapiemy od kilku sekund sygnał, pobieżna charakterystyka fali zgodna z jedynką.

„Jedynka” – znaczyło: pierwsza z charakterystyk figurujących w rejestrze poszukiwanych.

To była jeszcze rutyna. Fala ogólna i słowa: „drugi odpowiedzialny do wszystkich szperaczy – nasłuch na fali pierwszej”.

Dwie sekundy potem zaczęły się potwierdzenia wraz z parametrami, i chwilę potem – informacja o wygaszeniu fali. Ale to wystarczyło.

– Trzy osiem, potwierdzam namiar. Echo dwa dwa cztery koma siedem trzy.

– Dwa pięć, potwierdzam, kąt…

Kapitan gwardii najpierw wsadził do pokoju przez uchylone drzwi głowę, a słysząc meldunki i widząc, że Delt wystukuje coś na klawiaturze, podszedł do niego szybkim krokiem.

Wprowadzenie namiarów do komputera zajęło Deltowi kilka sekund.

– Namiar Sayena potwierdzony, kąt dwieście do dwieście czterdzieści – rzucił przez ramię. – Rusz swoich.

Kapitan bez zbędnych pytań poderwał kilka pancerek, każąc im spatrolować wskazany kierunek aż do granic miasta.

– Sygnał wygaszony.

– Odczyt? – spytał Delt. Wciąż jeszcze była to rutyna, ale już wzbierała w niej gorączka.

– Prawdopodobnie fragment połączenia amtexu. Raczej wiązka kierunkowa.

– Trzymać nasłuch. Przygotować się do zapisu.

Kilka uderzeń w klawisze, potem przeskok do drugiego pulpitu. Delt nawet nie zauważył, kiedy zdążył wstać z fotela. Podniósł do ust bransoletkę.

– Drugi odpowiedzialny Delt Har – powiedział, wystukawszy cyfry kodu. – Panie Darmot, zdaje się, że mamy w pobliżu Sayena Meta. Tak. Nie. Sprawdzę. Właśnie ogłaszam.

– Wrzuć makietę – powiedział przez ramię, wciskając przycisk alarmowy. Znudzona, włócząca się sennie po korytarzach ochrona, zaczęła wracać na swoje miejsca, prostować się i rozglądać czujnie. Kilka sekund.

Delt w podnieceniu sięgnął po kubek i wysuszył go do dna. Znowu cisza, ale już nie cisza znudzona, tylko pełna napięcia.

– Fors 6, miasto czyste, podejrzanego ruchu brak – mówił tymczasem drugi głośnik. I chwilę potem: – Jakiś flajter stoi przy granicy miasta, tuż za blokadą.

– Sprawdzić – rzucił kapitan.

Znów cisza. W pół minuty po ogłoszeniu alarmu wparował do pokoju pierwszy odpowiedzialny. Stanął bezradnie za plecami Delta.

– Wrzuć makietę – powtórzył Delt. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że holoekran jest już spakowany. Znowu kilkanaście uderzeń w klawisze, żeby przerzucić szkic sytuacyjny na rezerwowy ekran. Szlag, rezerwowy też już odłączony i spakowany.

– Fors 8, tam stoi jakiś wóz z Instytutu. Podejść do nich?

Jaki znowu wóz, zdziwił się Delt.

– Numer – rzucił do kapitana.

– Fors 8, sprawdź numer.

Chwila ciszy, krótsza od poprzedniej.

– Nie oddaje sygnału. Prawdopodobnie wyłączony namiernik.

Pierwszy odpowiedzialny złapał wreszcie, o co chodzi. Bez słowa zaczął sprawdzać na drugim pulpicie rozlokowanie wozów Instytutu.

– Powtórz dane.

– Granice miasta, dwieście trzydzieści siedem, sektor siedem dziewięć.

– Tam nie ma prawa być naszego wozu!

– Zatrzymać go i… zaczął Delt, ale w tym momencie głośnik kapitana odezwał się znowu:

– On ucieka! Idę za nim!

Pierwszy odpowiedzialny i kapitan mówili coś jednocześnie. Delt znowu wskoczył na falę szperaczy.

– Nasłuch na fali dwa! – cholera, powinien o tym wcześniej pomyśleć.

Ułamek sekundy, nim głośnik zaczął wyrzucać potwierdzenia namiaru. Sygnał zwykły, stały, szybka zmiana kąta echa. Ledwie nadążył z wpalcowywaniem danych. Fors 5 meldował o nagłej eksplozji flajtera przy blokadzie. Prawdopodobnie widząc lądującą pancerkę, jego kierowca wystartował zbyt nisko i zahaczył o barierę energetyczną.

Główny ekran pokazywał już szkic sytuacyjny. Nałożenie nań siatki namiarów zajęło kilka chwil. Wskazania z pancerki i z nasłuchu pokrywały się dokładnie, sunąc krwistą plamą w kierunku centrum miasta.

– Wskoczył pod estakadę – ciągnął z głośnika gwardzista. – Wywija się. Zdjąć go?

– To Hornen – powiedział Delt.

– Nie strzelać – krzyknął pierwszy odpowiedzialny. – Jest polecenie brać żywcem.

– Nie strzelać, dopóki nie zacznie, otoczyć i zmusić do lądowania.

– Wszystkie patrole w powietrze!

– Cztery siedem do centrum, fala 2, echo jeden dziewięć siedem…

Czerwony punkt wyraźnie zataczał krąg wokół Instytutu. Cisza nie wracała już ani na sekundę. Pokój wypełniał się powoli, podłączano w pośpiechu kolejne pulpity, uruchamiano ekrany; głosy gwardzistów i szperaczy rozbrzmiewały już z kilkunastu głośników. Na podłogę leciały strzępy pudeł i piankowej wyściółki.

Delt podbiegł do radia pod oknem. Teraz już nie było ani śladu rutyny, sama gorączka.

– Blokować go. Nie strzelać – mówił, ustawiając prawą ręką pokrętło strojenia i podnosząc lewą mikrofon do ust. Jego głos ginął jednak w rozległym rozgardiaszu, jaki zapanował nagle w spokojnym i sennym jeszcze przed chwilą pomieszczeniu, zajmowanym przez centrum ochrony.

Po kilku minutach estakada zaczęła wspinać się w górę, a przed maską flajtera wyrósł nagle wielki, przegradzający drogę gmach centralnego biura projektów czwartej strefy. Wytrzymał jeszcze kilkanaście metrów i na pełnym ciągu wyskoczył na prawą stronę, zawijając ciasną pętlę nad dachem. W prawo skos dostrzegł brzuch zawracającej pancerki. Nie powinno jej tutaj być. Zawrócił w ciasnym skręcie nad Instytut. Z dachu zrywały się parami potężne, szerokie flajtery gwardii. Tam siedzieli sukinsyny. Osaczali go z boków i z góry.

Dopiero teraz uświadomił sobie to dziwne, nieprzyjemne uczucie świdrowania pod czaszką. Czuł je już od dłuższej chwili, ale zginęło w natłoku wrażeń. Namierzyli go, sukinsyny. Wreszcie go namierzyli. Sześć flajterów zaciskało wokół niego krąg, dwa zawisły wysoko w górze. Nie strzelali.

Przez moment zamierzał nagłym zrywem rzucić się w wąską uliczkę, otwierającą się z tyłu – ale tylko zakołysał flajterem i ponownie zwolnił, wyrównując lot na trzydziestu metrach. Chodźcie bliżej, skurwiele, bliżej, pobawimy się.

Gdy znalazł się na wprost głównego wejścia do Instytutu, mijała właśnie dwudziesta minuta od momentu zejścia Kensicza do kanałów.

Blade, fosforyzujące światełko tarczy trzymanego w obu rękach namiernika. Od czasu do czasu ciche brzęczenie, sygnalizujące, że natężenie fali przestaje narastać. Wtedy cofał się tyłem, drąc spodnie na byle jak zanitowanych blachach tunelu. Kanał robił się coraz węższy i coraz wyraźniej opadał w dół. Z trudem obrócił się w nim i zaczął powoli schodzić, ślizgając się na omszałych blachach. Silny powiew szarpał go za włosy. Znowu brzęczenie, ale tym razem w porządku. Teraz ma prawo brzęczeć. Przecież schodzi w dół. Wszystko w porządku, Kensicz, wszystko w porządku, w porządku, to tylko kurtka zahaczyła się na jakimś nicie. Głęboki oddech.

Poruszał się teraz znacznie wolniej. Pierwsze kilkadziesiąt metrów niemal przebiegł przez szeroki, gładki tunel, w który zsunął się z pionowego wylotu wywietrznika. Byle się tylko nie pogubić za pierwszą kratą, gdzie zaczną się rozgałęzienia i coraz węższe szyby, wychodzące jedne z drugich.

Znowu krata. Ugięła się lekko pod jego stopami. Oderwał lewą rękę od namiernika, wyciągając z kieszeni nóż. Przycisnął kciuk do zimnego blaszanego krążka i z chropawej rękojeści wykwitła nagle płomienista klinga. Trzema cięciami rozchlastał kratę pod sobą. Huk, ciemność, nóż wypadł mu z ręki. Rąbnął ciężko w coś twardego kilka metrów poniżej. Rozpaczliwie macał dłonią dookoła, wreszcie znalazł nóż. Schylił się i wczołgał w wąską, ciemną sztolnię. Namiernik znowu zabrzęczał. Czyli idzie w dobrą stronę. Szybciej, na Boga! Szybciej. Dyszał ciężko, pot lał się na oczy. Jeszcze jakieś sto metrów poziomo, do głównego filtru, rozwalić go, i paręnaście pięter w górę. To nic. Wytrzyma, choćby się miał zesrać. Tamci otrzymali trudniejsze zadania i na pewno sobie poradzą.

Boże, ależ Sayen wymyślił z tym namiernikiem. Zabłądziłby bez tego, mimo wielokrotnego przejścia całej trasy na symulatorze. Pełznął długo, dysząc. Przytroczony do prawej nogi karabinek ciążył potwornie, wzbudzone nagle zwały wieloletniego kurzu drapały w gardle. Prawda, miał założyć na gębę tę maskę z pochłaniaczem. Zapomniał, została w kieszeni. Cholera z tym. Przelezie.

Na wysokości szesnastego piętra zawisł nieruchomo, dokładnie nad środkiem parkingu. Śledził ruchy przeciwników. Spokojnie, pewnie. Nadal otaczali go pierścieniem. Gdzieś, z daleka, na estakadach, balkonach, ulicach – drobne figurki, zastygłe z zadartymi głowami i dłońmi zwiniętymi wokół oczu. Dobrze, będą mieli zabawę.

– …nych szans! – zaskrzeczało w głośniku radia. – Wiem, że mnie słyszysz. Dajemy ci dziesięć sekund na zejście na parking. Inaczej zostaniesz zestrzelony.

Pewnie, co za problem. Niemal czuł na plecach wszystkie te lufy, które w tej chwili kierowały się w jego stronę.

– Spokojnie – rzucił, włączając radio. – Mam tutaj kupę ładunków wybuchowych. Nie radzę strzelać. Ze mnie zrobi proszek, ale was też poszczerbi.

Otaczające go flajtery odskoczyły, niemal jednocześnie, o kilkanaście metrów.

– Nie strzelajcie – powtórzył. – Schodzę do lądowania. Poddaję się. W porządku.

– Równo i spokojnie, na środku parkingu – oznajmił głośnik. – Twoi kumple zostali zestrzeleni, Hornen. Nie masz najmniejszych szans. Od początku nie miałeś.

– Dobra – wysyczał przez zęby. – Może byś się przynajmniej przedstawił, facet? Bo mnie, jak słyszę, znasz?

Mówiąc to, obejrzał się przez ramię. Zdawało mu się, że dostrzegł w oddali, na skraju miasta, cienki słupek smolistoczarnego dymu. Do rychłego zobaczenia, Sayen. Chyba za wcześnie, czy to już tyle czasu? Sukinsyny, może przypieprzyli po prostu z udarowca, ot, tak, na wszelki wypadek?

– Gadać będziemy, jak wyjdziesz z flajtera. Wolno, z rękami do góry.

Dwadzieścia minut. Może Kensicz już zdążył? Nie, nie da rady. Skąd tu wykręcić jeszcze te pięć minut, tylko tyle? Pośpiesz się, gówniarzu.

Stęknięcie amortyzatorów. Dookoła czysto, dopiero dalej, zza pancerzy wozów wystawione groźnie lufy miotaczy. Ciemne sylwetki w owadzich pancerzach. Zabrać ze sobą choć kilku…

– Wyłaź, prędzej. Mamy cię na celowniku.

– No to, kurwa, strzelajcie. Będzie dziura w ziemi na pięćdziesiąt metrów.

Powoli zaczął otwierać drzwi. W uszy uderzył go potworny ryk wiszących nad nim flajterów, aż musiał otworzyć usta. Jeszcze kilka minut… zatrzasnął drzwi gwałtownie.

– Posłuchaj, ty tam – powiedział, naciskając przycisk łączności. – Jakie ja mam właściwie gwarancje, że jak wysiądę nie rąbniecie do mnie jak do Sayena? Może lepiej, żebym się sam wysadził? Przynajmniej będzie zdrowy fajerwerk. Tu jest naprawdę ładna bomba. Miała wybuchnąć tam, w środku, ale i tu narobi wam kłopotu. Może się jakoś dogadamy?

Mówił szybko, wymyślając argumenty na poczekaniu. Jeszcze tych kilka minut. Tylko kilka minut. Był spokojny. Przeraźliwie spokojny, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Przez moment jego palce błądziły po klawiaturze wspomagania, zanim krótki modulowany brzęczyk nie zasygnalizował przyjęcia programu. Oparł się o zagłówek fotela, opierając obie dłonie na dźwigniach sterowania. Starczyło tylko ściągnąć lewą rękę ku sobie. Jeszcze nie teraz. Utarguje te dziesięć, może nawet piętnaście minut, zanim zbiorą na parkingu odpowiedni sprzęt. Pewnie będą mu chcieli zasunąć jakąś pigułę z obezwładniaczem, jak przed czterema laty. Ale teraz jest już mądrzejszy. Wie, że muszą najpierw rozstawić wokół niego w pierścień co najmniej trzy emitery. Jeżeli mają je pod ręką, szlag. Ale może nie byli przygotowani i zajmie im to parę chwil.

– Chcę rozmawiać z kimś, kto mi może zagwarantować, że nie rozwalicie mnie, jak wyjdę. I że poddanie zostanie mi policzone jako okoliczność łagodząca.

– Ja ci to mogę zagwarantować. Śmiech Hornena nie zabrzmiał zbyt szczerze, ale niewiele mu na tym zależało.

– Nie ma głupich. Chcę rozmawiać co najmniej z docentem Arpanu. I chcę go mieć na wizji.

– Zastanów się, Hornen. Chyba zwariowałeś. Myślisz, że będziemy dla ciebie ściągać docenta?

– Jak wolicie. Chwila ciszy.

– Dobrze. Poczekaj. Zobaczymy, co się da zrobić.

Milczeli, ale nie przerywali połączenia. Musieli teraz zdrowo pluć sobie w brodę, że pozwolili mu się tak zbliżyć do Instytutu. Sam tego nie rozumiał. Ale dobrze, ostatecznie lepiej dla niego. Czekał. Od czasu do czasu odpowiadał coś do mikrofonu, zwlekał, kręcił. Zaciskał prawą dłoń na dźwigni startu. Był spokojny jak nigdy, przygotowany. Myślał o Ronię. Strasznie mu się chciało myśleć właśnie o niej. Szkoda, że już nic z tego nie wyjdzie. A potem, chyba po całych latach czekania, kiedy już otaczający go pierścień zacisnął się i znieruchomiał, gwałtownie ściągnął dźwignię do siebie. To było wszystko.

Przelazł jakoś w końcu przez te filtry, szlag by ich skurwysynów. Pobudowali sobie ten cały kram jak na wojnę. Przez chwilę tarł oczy i pluł drobnymi ziarnkami czegoś, co wypełniało pochłaniacze. Maska i tak była do bani, ziarna dostały mu się do ust. Niechcący rozgryzł jedno i teraz paliło go w gardle jak sto sukinsynów. Całe szczęście, że te cztery warstwy białych granulek, rozdzielone półprzepuszczalnymi membranami, zatrzymywać miały jakieś tam świństwa, a nie desperata z plazmowym nożem w łapie.

Wyprostował się – tu, w awaryjnym kolektorze miał trochę miejsca. Przez główny byłoby krócej, ale tam nawiew szedł non stop, urwałoby mu chyba łeb. Otrzepał się z grubsza. Spodnie w strzępach, włosy, ręce i nogi wytytłane w tym syfie. Dalej powinno być już łatwiej. A przynajmniej w miarę czysto. Byle tylko cicho – gdzieś z boku musiał znajdować się właz dla konserwatorów, może tylko cienkie drzwiczki dzieliły go od jakiegoś przyczajonego bezpieczniaka. Bo znalazł się już za pierwszą linią ochrony, tak jak to tłumaczył w Trumnie Sayen. Teraz kilkadziesiąt metrów prosto i w górę, i w prawo, z powrotem do kanałów wentylacyjnych, obsługujących nadziemną część budowli. I w studnię. Wszystko dobrze, tylko ta studnia…

Wyciszył namiar do zera, na wszelki wypadek. W razie czego zawsze mógł popatrzeć na skalę. Zresztą tutaj, za drugim filtrem, plątanina stawała się bardziej przejrzysta, a może po prostu lepiej ją zapamiętał z symulatora. Bez trudu znalazł właściwe odgałęzienie. Po kilkudziesięciu krokach, schylając się z każdym coraz bardziej, musiał klęknąć i poruszać się na czworakach. Od czasu do czasu mijał schodzące w dół i w lewo kratki wywietrzników – z niektórych sączyła się delikatna poświata. Sunął po chropawej, starej blasze, uważając, żeby nie hałasować. W ciszy zdawało mu się, że jego tętno rozbrzmiewa po całym szybie echem gigantycznego kafara. W dodatku potwornie wierciło go w nosie. Jasna cholera, dlaczego nie włożyłeś tej maski od razu, cymbale! W desperacji zsunął maskę na policzek i chwycił się za nos. Mało go sobie nie urwał, zaciskając aż do potwornego bólu. Pomogło, tylko oczy zaszły łzami.

Nie liczył kroków ani uderzeń serca, znajdował się już w środku, może jakieś parę metrów powyżej poziomu ziemi – chociaż poziom ziemi był w tereańskich miastach pojęciem dość względnym. Oni tam, na zewnątrz, na pewno zaczęli. Szybciej, zasrany poeto, szybciej… Stuknął lekko głową w zamykającą tunel przegrodę. Upewnił się jeszcze, spoglądając przez chwilę na fosforyzujący wyświetlacz trasera.

Znowu blask noża, oślepiający aż do bólu przywykłe do mroku oczy. Wytopił przejście już w trzech czwartych, kiedy gwałtowny świst drącego się na postrzępionej grodzi wichru przypomniał mu o przylgach. Baran. Skleroza cholerna, cymbał! Założył przylgę na prawą rękę, dopiął pasek i zacisnął palce na rękojeści, szukając włącznika magnesu. Jest. Przybiło mu łapę do grodzi, aż łoskot poszedł. Ostrożnie, palancie. Lewą ręką dokończył wycinanie przegrody, po czym ostrożnie przeniósł postrzępiony płat grubej blachy za siebie i ułożył na płask, żeby znowu nie narobić hałasu. Wystawił rękę – dęło jak cholera. Teraz, zdaje się, będzie tak już do końca. To nic – do sztolni jeszcze parę metrów.

Ściągnął buty i skarpety, żeby założyć przylgi do nogi. Dłuższą chwilę mocował się z nimi, sprawdził jeszcze, czy duży palec trafia na włącznik magnesu – trafiał, dobra, teraz łapy.

Wczołgał się w porywisty nurt zimnego jak lód powietrza i przepełzł jeszcze tych kilka metrów do ostatniej kratki, oddzielającej go od sztolni. Musiał trzymać się na magnesach, inaczej przecisnęłoby go przez nią w plasterkach. Nóż, cztery cięcia, ponowne założenie przylgi na prawą rękę – parę sekund. Swołocka kratka wyśliznęła mu się z ręki i poleciała gdzieś w dół, w czeluść szybu. Nie usłyszał odgłosu upadku – może za daleko, a może po prostu pęd powietrza, urywający mu uszy, zagłuszał wszystko.

Dobra, Kensicz, tu się zaczyna gimnastyka. Żeby sięgnąć uzbrojonymi w magnesy dłońmi przeciwległej ściany musiał wychylić się niemal do pół uda. Poleciałby w dół, gdyby nie ściągnęły go przylgi, ale i tak rozpięło go jak pająka nad bezdenną przepaścią, z głową dobre pół metra niżej dupy. Opanował z trudem panikę. Spokojnie. Lewa ręka dziesięć centymetrów w górę. Teraz prawa. Lewa. Prawa. Lewa na bok. Teraz uwaga, noga… O kur… uff. Dobra.

Dyszał ciężko, pot zalewał mu oczy, rzeźbiąc głębokie bruzdy w pokrywającej twarz pyłowej skorupie. Duszno, cholera, zrzucić tę pieprzoną maskę… trudno, znowu zapomniał. Obrócił się bokiem do dziury, przez którą wpełzł do szybu. Tak było łatwiej – szyb miał przekrój prostokąta, jakieś metr dwadzieścia na sześćdziesiąt centymetrów. Podciągnął nogi wyżej, przylegając plecami do zimnej blachy. Dyszał. Zaraz płuca wyrzyga. Jeszcze ten wiatr prosto w dupę, zadzierający kurtkę na głowę, tak silny, że niemal można by na nim usiąść, Dobrze. Na spocone ciało pewnie niezbyt zdrowy, ale pomoże przy wchodzeniu. Kurwa mać, Boże święty, ze trzydzieści metrów. Ostatnia prosta. Serce wali jak zwariowane.

Spokojnie. Wszystko idzie dobrze. Czuł, jak mu włosy siwieją. Przepraszam, chłopcy, wysapię się przez chwilę. Muszę tu odrobinę ochłonąć, bo spuchnę przy wchodzeniu. Boże, żeby to już. Boże, pomóż, kurwa, pomóż, błagam cię, ja cię nigdy nie proszę o nic. Przymknął oczy.

Ruszył jednak wcześniej, gdy tylko oddech wyrównał mu się jako tako. Szybko chwycił odpowiedni rytm – lewa ręka, wyłączyć, w górę, włączyć, prawa, wyłączyć, w górę, włączyć, lewa noga, prawa noga ręka noga ręka noga włączyć wyłączyć – drapał się jak prusak po ścianie kuchennego zlewu. Czuł tylko, pod sobą i nad sobą, te kilkadziesiąt metrów tonące w mroku i starał się nie myśleć, co by z niego zostało, gdyby odpadł. Równo, ciągle do góry, Boże, co my innego robimy przez całe życie, tylko zapierdalać i zapierdalać coraz wyżej, aż na sam top, aż do Ciebie, chociaż łapy bolą, jakby obdzierane z ciała, ołów w udach, kręgosłup trzeszczy, serce wyrywa się z piersi, a dupa ciągnie w dół jak narzutowy głaz. I nie ma zmiłuj, nie ma dziwne. Boli? Musi boleć. Rzęzisz? Płucami rzygasz, oczy wypadają z orbit i dyndają na niteczkach nerwów? Tak musi być. Pchaj się do góry, na przekór wszystkim, na przekór sobie, a jak nie, spierdolisz się cholera wie jak głęboko. Nie ma co stawać, robić sobie pikników – tu jest kanał, zasrana sztolnia aż do nieba, tu się nie siedzi po to, żeby było dobrze, tylko żeby doleźć na górę.

Jak każdy niezbyt zamożny Tereańczyk miał względnie dobrą kondycję, wyrobioną nieustannym wspinaniem się po schodach, nieraz na ciężkiej bani, na wysokie piętra, gdzie rzucił łaskawy przydział kwaterunku. Mimo to już w połowie drogi zaczął puchnąć. Chciało mu się rzygać, krew rozsadzała skronie. Zatrzymał się jednak tylko raz, kiedy drogę zagrodziła mu rozpięta w poprzek sztolni siatka. Nie było jej na symulatorze. Parę minut ekwilibrystyki z wycinaniem otworu, wisząc na trzech punktach podparcia, z paskiem przylgi w zębach. I potem znowu do góry. Zaczął liczyć, żeby czymś zająć mózg, tonący powoli w lepkiej, gęstej mazi strachu. Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery. Masze – rują – ofi – cery. – A za – nimi – kurdu – pelki – powpa – dały – do bu – telki. Idiotyzm, kurwa. Do góry. Obudź się, spasiony skurwysynu. Byłoby mądrze z twojej strony, gdybyś się obudził. Idę cię zabić.

Jak przez mgłę dostrzegł, że fosforyzujące światełko zawieszonego u szyi trasera zaczyna nagle migać. Zatrzymał się, opierając zlaną potem twarz o stal. Więc już. Machinalnie cofnął się o dwa kroki, aż wyczuł za plecami pustkę. Opadł bezsilnie w otwierający się za nim wylot poziomego kanału. Jeszcze odkleić stopy, przewrócić się na brzuch i pełznąć, pełznąć, znacząc ślad kroplami potu i krwią z rozdrapanych na dobre kolan, ślizgać się po własnych wydalinach jak ślimak, w rozsadzającym uszy huku bijącego serca, uzupełnionym rzężeniem rwących się płuc.

Opadł ciężko i znieruchomiał.

Kiedy podniósł głowę, uświadomił sobie, że zemdlał. Że może leżał tam parę godzin, może całą dobę. Rozpaczliwie przerzucił dłoń naprzód, przegubem ręki przed oczy. Dwadzieścia dwie minuty. Jeśli zemdlał, to najwyżej na parę minut. Boże, już nie mógł. Mięśnie z ołowiu, nie chciały go słuchać. Łeb bolał przy każdym ruchu, jakby coś rozsadzało go od wewnątrz. Paw w gardle. Mógłby go rzucić i ślizgać się po nim, gdyby nerwy nie założyły na gardło bolesnej klemy, uniemożliwiającej przełknięcie śliny, uniemożliwiającej nawet złapanie głębokiego oddechu.

Pełzł dalej. Jeszcze jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów. Bladozielona wskazówka trasera dochodziła już do końca skali.

W bok, w lewo zobaczył długie na grubość muru – niezły kawał betonu, obliczony chyba na ciężkie bombardowanie – zakończone kratami wywietrzniki kanału. Poruszające się leniwie wiatraczki mieliły jaskrawe światło lamp z korytarza. Bo to był korytarz. To musiał być korytarz. Liczył wywietrzniki. Przy piętnastym opadł nosem na cementową szlichtę i dyszał. Wyczuł przed twarzą jakiś wąski biały skrawek. Podniósł go do oczu. Cieniutki biały plastik, ciężki jak ołów. Na nim, wypisane równymi literami: GRATULACJE, POETO. DO ROBOTY. SAYEN.

Musiał zatkać sobie pięścią gębę, żeby nie wybuchnąć wariackim, histerycznym śmiechem. Wiedziałeś, że dojdę, sukinsynu. Wiedziałeś, kogo wysyłasz. Niech cię szlag. Kiedy on to tutaj rzucił, i jak?

Zatrzymał palcami kręcący się leniwie wiatraczek. Znowu nóż, przygaszony do minimum. Miotacz na udzie, podciągnąć pod pachę. Wypruć te całe bebechy spod kratki, położyć na bok. Odczekał, aż oczy się przyzwyczają, i ostrożnie przylgnął policzkiem do splecionych drutów. Ten sam cholerny fragment korytarza, w którym tyle razy spotykał Ją, chłodną panią, wtedy, przy trenażerze. Pusty. Boże, niech to będzie prawda. Pusty. Puściutki. Cztery dotknięcia płomiennym ostrzem – jeszcze chwila spokoju, skupienia, zebrać się w kupę i – teraz, wypchnąć to świństwo i naprzód, przytrzymać się rękami metalowych kasetonów zawieszonych nieco niżej pod sufitem, prześliznąć się między nimi – i skok na puszysty dywan korytarza.

Już!

– To jakiś wariat – oznajmił spokojnie Delt Har, spoglądając przez szybę na malutki flajter, stojący na samym środku opustoszałego parkingu Instytutu.

– Wiem dobrze, że grasz na czas, Hornen. To już nie ma sensu. Nie masz na co liczyć. Wyjdź z wozu z podniesionymi rękami. Masz moje gwarancje i musi ci to wystarczyć, bo stracę cierpliwość.

– Trać.

Har pokręcił głową i wyłączył mikrofon.

– Cholera, ja bym go trzasnął. Nie wierzę w tę bombę, to blef – mruknął siedzący obok niego ochroniarz – w dodatku głupi. Gość nie ma pojęcia, co to jest zabezpieczenie Instytutu.

– Nie chrzań – powiedział ktoś z tyłu. – Jest rozkaz, żeby brać żywcem. Krzywdy już i tak nam nie zrobi.

– Szesnaście piętnaście, gotowy.

– Ile do zblokowania emiterów? – rzucił za siebie Har.

– Z pół minuty.

Odetchnął ciężko. Dobra, siedzi w sieci. Nie wyjdzie. Zasuną mu pigułę i zabiorą, spokój, czysta sprawa. Odwrócił się. Wnętrze pokoiku, który gościł centralę ochroniarzy było gęsto wypełnione.

– A wy tu na cholerę? Jazda, ale już – sięgnął po odstawiony na monitor kubek. Ruszyli się powoli, ale zanim którykolwiek wyszedł, drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł Dermot. Podszedł do szyby, poprawiając nerwowo okulary.

– Coś nowego?

Har powtórzył zwięźle to samo, co wcześniej meldował przez bransoletkę.

– Stoi – dodał. – Za chwilę go zdejmiemy.

Dermot otworzył usta, żeby coś powiedzieć.

Nie zdążył. Ni stąd, ni z owad nieruchomy dotąd flajter poderwał się nagle do góry z maksymalną prędkością i zostawiając za sobą smużkę dymu z dopalaczy runął wprost na nich, na ścianę budynku. Nie doleciał. W ułamku sekundy rozległ się huk i pojazd rozerwany został na strzępy kilkoma jednoczesnymi trafieniami z działek udarowych, ustawionych na rogach dachu obydwu najbliższych skrzydeł. To zadziałały automaty. Jeszcze przez chwilę trwała palba do frunących w stronę Instytutu części.

Zrozumieli to dopiero po chwili. Jedna z szyb rozsypała się w drobny proszek, na chwilę oślepił ich potworny błysk. I to wszystko. Flajter zniknął. Tylko w dół, na wybetonowane podjazdy Instytutu, posypało się trochę szczątków.

– Blefował, swołocz – wydusił z siebie Dermot po dłuższym milczeniu, dłubiąc palcem w lewym uchu.

– Wariat – rzucił ktoś, wzruszając ramionami. Pół minuty potem Har stał na dole, zadumany, oglądając na wpół stopione szczątki flajtera.

– Panie Dermot, czy senator… już wie? – spytał unosząc do ust bransoletkę.

– Nie twoja sprawa – odpowiedział Dermot, spoglądając na niego z wysokości kilkunastu pięter. Nie uważał za stosowne udzielać informacji, że senator kategorycznie zabronił się budzić. Chyba, że dostaną któregoś żywcem. Źle. Jeden wysadził się w powietrze, drugi wpakował na blokady… Dermot nic z tego nie rozumiał. To było żałosne. Trzeba wiedzieć, kiedy się przegrało, i umieć się z tym pogodzić.

Rozejrzał się po zatłoczonym korytarzu. Przy każdym oknie tkwiło po kilku gapiów. Zlecieli się z całego Instytutu. Senator pewnie śpi dalej. Ma twardy sen, no i zatyczki w uszach.

Spokojnie kazał im wracać na swoje miejsca. Słuchali niechętnie, z wyraźnym ociąganiem.

– Panie Dermot – odezwała się bransoletka głosem pierwszego odpowiedzialnego. – Jest połączenie z Hynien, kapitan Tonkai. Twierdzi, że to bardzo pilne. Przełączyć?

– Przełącz.

Kensicz zeskoczył na puszysty chodnik w korytarzu. Lustro. Szybkim krokiem podbiegł do drzwi, trzymając odbezpieczoną broń w pogotowiu. Drzwi były otwarte. Wślizgnął się bezszelestnie.

Ten sam pokój, dokładnie ten sam. Tylko już nie wyrysowany na granacie ekranu złotymi liniami, ale prawdziwy. Skąd ty go tak dobrze znasz, Sayen? Skąd?

Serce waliło mu w piersi. W oczach się mgliło. Spokojnie. Pusto. Kątem oka spostrzegł kamienną wazę. Zawieszony na szyi namiernik zwariował. Wyłączył go. Przeszedł przez pierwszy pokój, szarpnięciem otworzył drzwi następnego. Nogi mu drżały. W kolanach miał watę.

Boże, niech to się uda. Błagam, Boże.

Jak automat, jakby poruszała go cudza ręka, wszedł do następnego pokoju. Człowiek leżał na szerokim tapczanie, w koszuli i spodniach, nakryty kocem. Przed tapczanem stały jego buty. Kensicz dostrzegł jeszcze, że na uszach miał założone jakieś słuchawki, a oczy zasłonięte czarną przepaską.

Podniósł lufę. Nie mógł. Nie mógł. Chryste Panie, nie mógł mu tak wygarnąć w plecy.

Boże.

Wlokąc po dywanie ciężkie jak z kamienia nogi, podszedł do leżącego i z całej siły szturchnął go lufą pod żebra.

– Obudź się – wychrypiał, ledwie słysząc swój głos – Przyszedłem cię zabić.

Był mały, jakoś cudacznie pokręcony… Kensiczowi przeleciało przez głowę, że morduje bezbronnego i jeszcze w dodatku inwalidę. Poruszył się gwałtownie, sięgając do twarzy. Nie! Nie chciał widzieć jego oczu. Za żadne skarby świata!

Zacisnął mocno powieki i ściągnął spust.

Загрузка...