Rozdział 12

„Wiem dobrze, jaki los mnie czeka. Wyrok wydaliśmy na siebie już dawno, stając do walki z waszym nieludzkim systemem. Swój los przyjmiemy z radością, ho chociaż w to nic wierzycie – tak naprawdę to my wygraliśmy. To nic, że zostaliśmy rozbici i zaszczuci, że zburzyliście wszystko, co zbudowaliśmy. Zwyciężyliśmy, bo wyrwaliśmy ludzi z bezmyślnej wiary w wasze słowa i idee. Pomogliśmy im zrozumieć, że są okłamywani i manipulowani, że nie są u siebie, że uczyniono z nich niewolników. I daliśmy im przykład, że trzeba walczyć, dopóki nie zostaniecie zniszczeni. Będą o tym pamiętać, prędzej czy później rzucone przez nas ziarno dojrzeje i wyda plon.”


Angel Kovsky, zapis komisji wymiaru sprawiedliwości – posiedzenie zamknięte nr S4/5699/18. (Archiwum Centralnego Instytutu Ro/woju Społeczeństwa)


Flajten wyrwawszy z dachu ponad estakady, ostrym łukiem skierował się ku północy. Sayen prowadził go delikatnymi poruszeniami opartych na wolancie dłoni, od czasu do czasu wybijając na klawiaturze komputera dane o wysokości i kierunku lotu. Nie było to trudne, skoro Kensicz zdołał opanować pilotaż maszyny w ciągu kilku godzin prób na symulatorze. Wieżowce Arpanu już po chwili zostały daleko za nimi. Przemknęli ponad pasmem slamsów, przez chwilę jeszcze pod brzuchem maszyny migały podmiejskie wille, otoczone zielenią traw i krzewów. Jeszcze parę minut i przed Kensiczem pojawił się monotonny obraz równych, ogromnych kwadratów Zakładów Produkcji Rolnej. Ciągnęły się po horyzont – regularne linie przeznaczonych dla ciężkiego sprzętu dróg, płachty jednostajnej zieleni, poprzecinane tu i ówdzie skupiskami niskich, szarych zabudowań.

– Nie ma się co przyglądać – mruknął Sayen. – Tak jest aż do Hynien.

Kensicz nigdy nie oglądał takiego widoku. Jak większość ludzi, mało się interesował, co jest poza granicami miasta. W szybkobieżnych pociągach rzadko odwracał twarz ku szybie, za którą migały wciąż te same, równo przystrzyżone pola, tu i ówdzie przegrodzone wąskimi pasami lasów. Jeśli te skrawki, pozostawione w czasie sławnej akcji „intensyfikacji upraw”, dawało się jeszcze nazywać lasami. Pędzone chemikaliami, regularnie nawożone i przerzedzane, stanowiły jeszcze jeden typ plantacji. Plantacji dostarczających surowca na drogie boazerie i szykowne barki dla wiadomo kogo. Z góry wyglądały zupełnie inaczej, niż pamiętał z filmów holo: żółtawe placki o nieostrych granicach.

– Schną – wyjaśnił krótko Sayen, gdy go o to spytał. – Wykończyło je, nie pamiętam nazwy… taka wielka ćma. Wszystkie drzewa są przeżarte na wylot, przy silniejszym wietrze wykłada całe hektary. No, a jak wycięli wielkie połacie lasów, to i wiatry hulają takie, jak nigdy. O, zobacz – wskazał palcem w dół. Z wysokości trudno było rozróżnić nierówne, ciemne plamy, dopiero po chwili Kensicz zrozumiał, że to całe połacie zwalonych, suchych drzew.

– O ile wiem, nie bardzo się starali je ratować – ciągnął Sayen. – Bądź co bądź, drzewa się nie żre. No, od tego się zaczęło. Deszcz spłukuje glebę, susze idą na przemian z powodziami. Musieli podwoić nawożenie, zmeliorować wszystko. Ale to nie dla nich robota, jak się już raz sypnęło, za nic nie załatasz. Wszystko, co mieli, poszło na ratowanie upraw. Może słyszałeś?

Kensicz wzruszył ramionami. Kto by się tym interesował. Informacje o zażegnywaniu skutków nieurodzajów i klęsk żywiołowych stały się od bardzo dawna żelaznym punktem wszystkich możliwych programów oraz gazet i, na dobrą sprawę, nikt ich nie dostrzegał.

– Myśleli, idioci, że automatami i chemikaliami da się wszystko wyregulować. Do pewnego stopnia faktycznie. Póki było tak, jak zaplanowali specjaliści z Federacji, trzymało się kupy. Rosło prawie sto lat i mogłoby jeszcze drugie tyle. Dopiero ci kretyni rozstroili wszystko na amen. Widzisz wyrudziałe plamy, tam po lewej? Tak wygląda prawie połowa pól. U nas jest jeszcze nieźle, ale w pierwszej i trzeciej strefie w ogóle nie znajdziesz już zdrowego źdźbła. Dać coś takim do ręki. To było wszystko doskonale obmyślone. Lasy, plantacje, zwierzęta – wszystkiego przywieziono dokładnie tyle, ile potrzeba. Przed tą cholerną secesją ludzie potrafili myśleć. Mogłeś tylko stać na polu i patrzeć jak rośnie. A potem zbierać. Wiesz, że Terea żywiła wtedy cztery najbliższe planety Federacji? Tu jest dobra gleba i klimat, szkoda marnować tę ziemię na przemysł. Przemysł pchano na planety skaliste i nieurodzajne, stamtąd mogliśmy mieć wszystko, czego trzeba. Ci durnie nazwali to wyzyskiem.

Mówiąc to, podniósł do góry kąciki ust i krzywił twarz w gorzkim półuśmiechu. Puścił wolant i sięgnął znowu do klawiatury.

– No, dobrze – Sayen wyciągnął się, rozkładając fotel. – Mamy od cholery i trochę czasu.

– Skąd ty to wszystko wiesz? – mruknął Kensicz, wciąż wpatrując się w mknące pod flajterem pola.

– Nie marnowałem czasu. Tobie też nikt nie zabraniał się dowiedzieć.

– Kiedyś się nawet wybierałem do szkoły, zgredzi się uparli. Ale wiesz, jak to jest – tu podpisz, tam podpisz, tu bij brawo… Dałem spokój. Gram i piszę na własną odpowiedzialność, nikt mi się do tego nie może dopieprzyć. Ty chodziłeś? Myślałem, że ze szkół ludzi puszczają wypranych na czysto. Znałem jednego, po dwóch latach w ogóle się z nim nie dało rozmawiać.

– To nie jest takie proste. Chcesz powiedzieć, że wolisz być głupi, ale uczciwy?

– Właśnie.

– Gratulacje. W ten właśnie sposób wszyscy, którzy mogliby coś sensownego zdziałać, zostali kretynami i nie mają żadnych szans. Jak się nie da przeleźć, trzeba podleźć.

Kensicz, nie przekonany wzruszył ramionami. Nie miał ochoty się spierać.

– Pytałem cię o coś już kilka razy, ciągle mówiłeś „nie tutaj”. Czy teraz możemy rozmawiać?

– No.

– Wiesz, co ja tu robię?

– Podkładasz bombę pod Tereę. Wielką bombę.

– Dobra, to wiem. Ale dlaczego uznaliście, że akurat ja się nadaję?

– Jakby ci wyjaśnić, poeto. Od czego tu zacząć?

– Od początku.

– Dobra, niech będzie od początku – uniósł się na łokciu, przez chwilę jego dłoń błądziła po przyciskach umieszczonych ponad przednią szybą flajtera. Szyby zmętniały i zrobiły się ciemne. Chwilę potem na pulpitach rozjarzyły się blade, zielonkawe kontrolki, kojące wzrok fosforycznym blaskiem.

– Słyszałeś może kiedyś – podjął Sayen, opadając znów na fotel i podkładając sobie ręce pod głowę – jak ludzie czasem mówią, że zdarza im się coś takiego: widzą faceta pierwszy raz w życiu, a już go nienawidzą jak ostatniego skurwysyna. Sami nie wiedzą dlaczego, gość im nic nie zrobił, nawet nie zdążył otworzyć dzioba, ale drażni ich samą obecnością. Albo odwrotnie…

– No, jest coś takiego. – Kensiczowi nigdy się to nie zdarzało. On starał się do każdego podchodzić z sercem na dłoni, ale oczywiście nie powiedziałby o tym na głos. – Słyszałem.

– Zastanawiałeś się kiedyś, co to jest? Kensicz wzruszył ramionami.

– Paręnaście lat temu kilku facetów zaczęło się nad tym zastanawiać. To byli faceci z Instytutu. Sam zauważyłeś, że na tym świecie uczciwi wolą pozostać kretynami, żeby nie stracić cnoty. Tamci zabrali się do sprawy naukowo…

– Tfu, idź do cholery z tą całą nauką.

– …no i niestety, skutecznie. Mało kto o tym wie, Instytuty trzymają sprawę w tajemnicy. Nie wiadomo dlaczego tę zdolność mają tylko niektórzy, dokładnie mówiąc, około dziesięciu procent populacji. W każdym razie są tacy. Oczywiście, rozwija się ona w różnym stopniu. U większości nie ma żadnego praktycznego znaczenia, ich odczucia są zbyt niekonsekwentne i zwodnicze. Jest jednak pewna grupa ludzi, u których nie ujawnione zdolności telepatyczne są na tyle silne, że przy użyciu odpowiedniego sprzętu mogą oni odbierać emanację innych ludzi. Skonstruowano taki wzmacniający psychopole sprzęt. Malutka, lekka kostka umieszczona na karku, która poprzez rdzeń kręgowy współpracuje z mózgiem.

– Chcesz powiedzieć, że bezpieczniacy mogą mi czytać w myślach?

– Na razie jeszcze nie – uśmiechnął się Sayen. – Mogą odebrać twoje emocje, zresztą przez obserwowanie swojej własnej reakcji na twoją emanację. W jakiś sposób następuje więc czytanie w człowieku. Oczywiście, nie ma takich dużo. Instytut w Arpanie dysponuje dwudziestoma telepatami z klasą A i pół setką z B, w mniejszych miastach ma z połowę tego. Na masową skalę zaczęto ich szkolić stosunkowo niedawno. No i pamiętaj, że nad niczym nie pracuje się w tej chwili na Terei tak ostro, jak nad telepatią. Idzie na nią połowa wszystkich funduszy. W każdej strefie masz dwa, trzy ośrodki, na oko nie różniące się niczym od zwykłych zakładów rolnych. A w piwnicach zasuwa kilkudziesięciu nygusów w białych fartuchach i kombinuje nad takim wzmacniaczem, który pozwoliłby czytać w myśli.

Przy okazji wykombinowali kupę fajnych zabawek. Maszynkę, która pozwala dwóm przeszkolonym telepatom rozmawiać ze sobą ze łba do łba, nawet na duże odległości. Pozwala też zapisać rozmowę, coś w rodzaju nagrania magnetofonowego. Albo taką aparaturę, dzięki której facet może wyłapać ślady fal, które działały w danym pomieszczeniu jakiś czas temu. Rozumiesz, gość jakby wchodzi w mózgi ludzi, którzy byli tu przed kilkoma dniami. Widzi ich oczami, słyszy, co oni słyszeli. Normalna podróż w czasie. – Sayen milczał przez chwilę. – Jeden taki powiedział o tym, że potęga ludzkiego rozumu nie zna granic.

Nie dodał, że słyszał to na kursie policyjnych szperaczy.

Kensicz milczał.

– A w drugą stronę? To znaczy, w przyszłość?

– Na szczęście nie. Przynajmniej na razie. Owszem, jest druga klasa zdolności specjalnych. Telepatyczne, jak mówiłem, naukowcy określają literami. Praktyczne znaczenie mają tylko typy B i A, około 1% populacji. Wiadomo, że ludzie z grupy A mogą czytać w myślach, jest to tylko kwestia odpowiedniego wzmacniacza. Z typu B w dalekosiężnych planach ma się rekrutować kapuchów i ochroniarzy.

– Jak to?

– Nie rozumiesz? Po prostu, gość stoi i czuje, że o ileś metrów od niego znajduje się mózg o charakterystycznym odczycie – trochę strachu, trochę desperacji i tak dalej. Mają opracowane całe tabele i wkuwają je na pamięć. Żaden zamachowiec nie podejdzie. Faceta, który coś knuje, albo nawet niesie jakieś trefne fanty, czuć na sto metrów.

– Kurwa…

– Druga klasa to jasnowidzenie. Prościej mówiąc – przeczucia. To nawet częstsze niż telepatia, tyle że w praktyce nie ma żadnego znaczenia. Przeczucie może się sprawdzić albo nie i nie ma w tym żadnej prawidłowości. Przynajmniej na razie jej nie odkryli. Dlatego tak zwane typy l i 2 nie są wykorzystywane. Ostatnio się ich nawet nie rejestruje.

– Rejestruje?

– Kensicz, możesz o socjonikach powiedzieć wiele złego, ale idiotami na pewno nie są. Wiedzą dobrze, że człowiek z takimi zdolnościami stanowi potencjalne zagrożenie. Trzeba go mieć na oku.

– Ale skąd wiedzą?

– Bada się przecież ludzi przy tylu okazjach. Nie przechodziłeś tego?

– Jakoś mi się pofarciło.

– No i Bogu dzięki. Ale 90% ludzi musi się badaniom poddawać. W każdej szkole, przy przyjmowaniu do pierwszej z brzegu roboty…

– No, czyli nie jest to aż taka tajemnica.

– Dobrze kojarzysz, jak na poetę. Ale faceci w przychodniach wcale nie muszą wiedzieć, co badają. Dostają z góry zestaw testów, których wyniki są kodowane. Jeżeli komputer stwierdzi zespół charakterystycznych reakcji, dane idą do centrum informatycznego Instytutu. I tylko tam – nikt poza Instytutem o tym nie wie, a najmniej sam zainteresowany. Sprawdzają delikwenta, jeśli wyda im się godny zaufania, proponują współpracę. Wielu się godzi, oni dobrze płacą. Biorą gościa w obroty, sprawdzają go kilkanaście razy i jeśli wszystkie testy na lojalność wyjdą pozytywnie, po jakimś czasie facet trafia na kurs telepatów.

– A ci, którzy się nie zgodzą? Co z nimi się robi?

– Nic. Oni po prostu nie wiedzą, że mają jakąś zdolność. Większości niczego nie proponują, jeśli od razu czują, że gość ich nie lubi. Rejestrują go po prostu w pamięci systemu ochronnego. Wiesz, co to jest system ochronny?

– No, wiem.

– Raz na jakiś czas robi się rutynowy przegląd tego rejestru. Sprawdza się uzdolnionych, dzień po dniu, co który robił, gdzie był, z kim, po co. Nie ma szans, żeby mógł ich czymś zaskoczyć. Chyba, że potrafi przechytrzyć komputery. Nic trudnego, sam to robiłeś. Dla systemu ochronnego od soboty przestałeś istnieć. Nic nie kupujesz, nie jesz, nie pijesz, nie korzystasz z komunikacji, nie wchodzisz do publicznych pomieszczeń i tak dalej. No i zarazem nie ma cię w rejestrze zgonów. System nie zauważy tego sam z siebie. Nie jest aż tak doskonały, a oni nie mają aż tyle forsy, surowców i mocy produkcyjnych, żeby zwiększyć jego stopień komplikacji. Kiedy go budowali – a jak chcesz wiedzieć, działo się to jeszcze grubo przed secesją – wiodło im się znacznie lepiej. Ale przy kontroli zauważają taką rzecz od razu. W przypadku zwykłego człowieka szansę, że się pokapują, są minimalne, ale jeżeli zniknie im z pola widzenia jakiś uzdolniony, staną na głowie, żeby go znaleźć.

– Więc nas też w końcu zaczną szukać?

– Już zaczęli. Mamy przeciw sobie kilkuset ludzi, miliony ton stali i betonu, kilometry kabli, centrale komputerowe i pewnie ze dwie brygady gwardii. – Zaśmiał się. W zielonkawej poświacie Kensicz dostrzegł błysk jego oczu. – Czujesz, mały? To cię nie hecuje?

Kensicz w zamyśleniu wodził palcami po pudle leżącej obok niego gitary. Sam nie wiedział, po co ją ze sobą wlókł. Zwyczajnie przywykł, że zawsze z nim była. Odruch. Sayen nie protestował.

– I ja… jestem telepatą, tak? Przecież to szajba, nigdy nie miałem żadnych…

– Nie, poeto, spokojnie. Ja jestem telepatą. Hornen też, chociaż znacznie gorszym ode mnie. Podszkoliłem go trochę, ale, z braku czasu, po łebkach. Ty nie. Ty to coś zupełnie innego.

– To nic nie rozumiem.

– Jakbyś mi ciągle nie przerywał, już byś wiedział. Posłuchaj: są trzy typy zdolności specjalnych. Pierwsza – telepatia, druga – jasnowidzenie. Trzecia to tak zwana klasa zero. Sprawa ciągle mieści się w strefie domysłów i naukowcy żrą się między sobą, bo niektórzy uważają zero za bzdurę. Nigdy jeszcze nie udało im się znaleźć takiego zerowca, może dlatego, że stosowane obecnie testy nie są w stanie go ujawnić. Wśród miliona ludzi może być takich dziesięciu… no, zresztą nie wiadomo. Zero, rozumiesz, to facet, którego psychopole jest zamknięte. Nic nie idzie na zewnątrz. Dla telepaty taki człowiek po prostu nie istnieje.

– I myślisz, że ja…?

– Nie myślę. Wiem. Nie namierzę cię, choćbym się zesrał. Gdybym włączył wzmacniacz, to bym czuł, że jestem tu sam. Widzę cię i słyszę, ale emanacji nie odbieram. No, teraz kapujesz?

Kensicz usiadł, zwijając się niczym embrion i przyciskając policzki do kolan. Siedział tak przez długą chwilę milcząc.

– Ja? Jeden na milion? Ale… skąd, dlaczego akurat ja?

– Spytaj Pana Boga, jeśli w niego wierzysz. Pierwszy, jedyny gość, który ma taką zdolność. I to ja cię odkryłem. Zupełnie przypadkiem, fakt. Wlazła mi w rękę taka karta. Nie możesz tego zmarnować, rozumiesz? Prędzej czy później oni by cię znaleźli. Ty nie masz nic do gadania, po prostu masz taki niezwykły łeb. Podobnie jak ja. Jedziemy na tym samym wózku. Dano nam to. Nie wiem kto, powiedzmy, że opatrzność. I nie możemy tego roztrwonić, ja – mojego daru telepatii, a ty – swojego zera. Rozumiesz teraz, dlaczego, jak cię spotkałem, wykombinowałem wszystko? Długo się szykowałem, zadziałałbym i tak, a gdy jeszcze wpadłem na ciebie, zrozumiałem że ktoś tam na górze wyraźnie chce, żeby mi się udało. To jest szansa jedna na miliard, absolutnie niepowtarzalna. Nie wiem, ile lat trzeba czekać, żeby wszystkie okoliczności okazały się tak pomyślne. Pewnie już nigdy to się nie powtórzy.

Nie zauważył nawet, że Sayen również usiadł i spogląda na niego.

– Kiedy trenowałeś na komputerze, dziwiłeś się pewnie, że to wszystko jest takie proste, co?

– Trochę, no ale… ja się na tym nie znam.

– Obstawa tego faceta opiera się właśnie na telepatach. Uważają, że to ochrona najpewniejsza z możliwych. Nawet mysz się nie prześlizgnie, bo kiedy jeden odpoczywa, to inny pilnuje jego sektora. A ty przejdziesz o parę metrów od nich, jakby tam w ogóle nie było żadnej obstawy. Byłeś im nie wlazł w oczy, nie zauważą cię. No, i co ty na to?

– Boże… – Kensicz pokręcił głową, wyraźnie nie mogąc przetrawić nowej informacji. – Nie udźwignę! Dlaczego nie jakiś, twardziel, fajter, choćby Hornen. On by tego na pewno nie zmarnował… – pochylił się jeszcze bardziej, zanurzając dłonie w swoich brudnych kudłach. – Boże, ja mam być odpowiedzialny za cały świat? To jest… ponad moje siły…

– Nie pierdol, poeto – zirytował się Sayen. – Masz po prostu skasować tego gościa. Cała reszta należy do mnie i do Hornena. Nie zawracaj sobie głowy, zrób tylko co do ciebie należy, a później czekaj na ciąg dalszy.

Znowu długa cisza.

– Zdaje się, że i tak nikt mnie nie pytał o zdanie – mruknął wreszcie Kensicz.

„Dlaczego? Ten szczeniak chce wiedzieć dlaczego” – myślał Sayen, przyglądając mu się spode łba. On też chciałby wiedzieć. Akurat się nadaje do takiej akcji, natchniony palant, cholera.

Kensicz tymczasem sięgnął po gitarę i sprawnymi ruchami wyciągnął ją z pokrowca, dołączając kable do słuchawek, które założył sobie na głowę. Z otaczającej ich ciszy dobiegł Sayena delikatny, ledwie słyszalny dźwięk trącanych palcami strun, blady i pozbawiony wzmocnienia.

Najsłabsze ogniwo całego łańcucha – właśnie to, którego za żadną cholerę nie da się wymienić i bez którego cała akcja bierze w łeb. Cholera, świat jest ułożony bez sensu, co do tego Sayen nie miał wątpliwości. Wszystkim rządzą ślepe, bezsensowne przypadki. Gdyby zero miał Hornen albo ktoś taki, jak on… tak, gdyby.

Sayen wyciągnął się znowu na fotelu. Nie trzeba teraz o tym myśleć. Odkładał tę rozmowę ile się dało. Gówniarz wie już, ile powinien wiedzieć, może nawet za dużo. Całe szczęście, że nie pytał ostrzej. Będzie to trawił przez parę godzin, a potem nie starczy już czasu na kłopotliwe pytania.

Sayen spróbował odprężyć się, wykorzystać na wypoczynek czas, który mieli przed sobą. Po przylocie trzeba się będzie równo nagimnastykować. To już przedostatni raz, potem spokój, przynajmniej w porównaniu z bliską przyszłością. Załatwi się wszystko niemal od niechcenia.

Cichy, natrętny brzęk strun, wybijający się ponad miarowy gwizd silników nie pozwalał mu się jednak zrelaksować. Cholera, przecież nie zabierze mu tej gitary. Przynajmniej dzieciak ma co robić.

W końcu Sayen podniósł się, ściągając Kensiczowi słuchawki z głowy.

– Zrób głośniej – powiedział. – Albo się wyłącz.

Kensicz spojrzał na niego nieprzytomnie. Było w tym spojrzeniu coś niesamowitego, jakiś obłęd, aż Sayen zamarł na chwilę. Jakby wszystko, co nie mogło wydostać się z mózgu chłopaka, zawarło się właśnie w jego spojrzeniu.

Sztywno, jak kukła, sięgnął ku wąskiej desce gitary lśniącej chropawym plastikiem. Palce przebiegły po przełącznikach, a dźwięki, płynące ze słuchawek, które odwiesił na poręczy fotela, zyskały nagle moc i głębię.

Pochylił głowę i wrócił do gry. Sayen wyprężył się na fotelu, przymykając oczy.

Pochylony nad gitarą, ze zwieszoną głową, Kensicz siedział tyłem do Sayena, poruszając bezgłośnie wargami. Słowa, które śpiewał szeptem do wtóru gitarowych tonów, ginęły w muzyce. Czasami tylko dochodziły Sayena strzępy fraz, podciągnięte aż do falsetu, łamane intonacją i oddechem. Zdawało mu się, że słyszał tę melodię – kiedyś, dawno, gdy pierwszy raz widział Kensicza płonącego na estradzie w blasku kolorowych lamp. Ale wtedy brzmiało to zupełnie inaczej – bez obecnej siły, bez obecnej głębokości tonów. Teraz głos Kensicza nabierał mocy, twardniał gdzieś od dolnych rejestrów, stawał się ostry jak klinga miecza. Niesione czystą melodią słowa refrenu wyraźnie odbijały od miarowego, niskiego riffu, zamienionego w zwojach przystawek w ponury harkot: „Nie zatrzymuj się w miejscu / bo tam, gdzie stoisz, jest środek tarczy / i lufy śledzą każdy twój krok / nie zatrzymuj się / trudniej jest trafić w ruchomy cel”.

Tak, to właśnie wtedy śpiewał. Teraz brzmiało to tak, jakby wreszcie zrozumiał sens swojej pieśni, którą ułożył przed laty. Jakby dopiero teraz nabrała siły, którą chciał w niej zawrzeć. Sayen przypomniał sobie zadymione wnętrze klubu, Kensicza na estradzie i zrozumiał, że wtedy, chociaż głos tamtego szedł na kilkusetwatowe wzmocnienie, Kensicz śpiewał przede wszystkim dla siebie.

Sayen rozchylił leniwie powieki, przyglądając się nieruchomej, pochylonej sylwetce chłopaka. W bladym, zielonkawym blasku podświetlaczy Kensicz wyglądał jak wykuty z czarnego kamienia posąg. Sayen, obserwując koncerty „Spideren” już wówczas dostrzegł posągowość Kensicza. W przeciwieństwie do swych kolegów, Kensicz zawsze tkwił nieruchomo przy mikrofonie. Jakby zdawał sobie sprawę, że to co śpiewa wystarczy, że nie trzeba już żadnych gwałtownych ruchów, ani malowniczego wywijania gryfem gitary, zapożyczonego od gwiazdorów z holo.

Melodia załamała się nagle, pękła, bas przycichł, najcieńsze struny wpadły na chwilę w raniący uszy skowyt. Sayena aż przeszedł dreszcz, przez moment myślał, że Kensicz się pomylił albo gitara się rozstroiła. Lecz nie – przeleciał tylko dłonią po gryfie, jakby chciał sprawdzić, czy instrument pozwala wydobyć z siebie dość dźwięków, czy warto zaczynać grę. Jazgot wyhamował na najwyższych progach i zamilkł, jak ucięty nożem. Nagła, gwałtowna cisza dzwoniła w uszach Sayena, ale teraz już, zaraz, wyłoniły się z niej nowe dźwięki. Ciche i chłodne, igrające bladością błękitu, ostre, dalekie światła, powbijane w czerń nieba. Dzwoniły rytmicznie, jednostajnie, miarowo, ich niezmienność stawała się ostoją porządku całego świata. Z wolna uchodziły się na dalszy plan, bo już gdzieś spomiędzy nich przedzierało się coś nowego, jakby ognisty punkt. Jeden, drugi, setny, rosnący szybko rozbłyskiem płomienia na mroźnym, czarnym tle. Melodia rozgorzała, rozwijała się w setki i tysiące tonów, każdy inny, każdy odmienny, ale przecież wszystkie zbiegały się razem, w jedno, choć w każdej chwili dziesiątki brzmień gasły, a na ich miejsce pojawiały się nowe, choć wydawało się, że w tym tłumie niknie gdzieś melodia i rytm, że zaraz zostanie tylko bezładny jazgot.

I wtedy Sayen zobaczył nagle tę melodię, zobaczył pod zaciśniętymi powiekami ów pejzaż rozedrganych tonów, rozsnuwający się przed jego twarzą niczym szeroki lity pas, spleciony z setek barwnych nici w regularne wzory. Zrozumiał tę melodię, może inaczej – wydawało mu się, że ją zrozumiał, odczuł, jakby wyrwano ją z jego myśli, z jego fenomenalnego mózgu. W regularnym, ciężkim riffie pod powiekami Sayena rosły żelazobetonowe góry, okrywały się lśniącymi taflami szkła, oplatały pajęczymi nićmi dróg i estakad, podziemnych linii energetycznych, zatopionych w kolorowe izolacje kabli, kryjących się wstydliwie w ścianach i głęboko pod ziemią. Świat cały spiętrzał się i rósł, rozściełał w równe, odmierzone dokładnie pola, wypuszczając pąki zimnych, regularnych brył betonu i stali, podziemnych fabryk i sztolni, rozległych koszarowych domów. Równo i planowo, z nieba spływały frachtowce wiozące w swych trzewiach zamrożonych ludzi – skądś, z końca wszechświata, na żyzną, pachnącą świeżością nową ziemię. Szeregi dźwięków nachodziły na siebie, rosły, nabierały barwy. Nabierały życia.

I nagle coś znowu w melodii pękło, zerwały się jakieś spinające ją, niewidzialne linie, zaczęła się rozlewać powoli pęczniejącą falą, poza wytyczone harmonią i planami brzegi. Huknęły salwy, zamilkły ogniste dysze statków, żeby więcej się już nie odezwać. Pękły stalowe nici, wiążące ten świat z setkami innych, rozrzuconych po bezkresnej pustce. Tłum zawył, zafalował gniewem i uniesieniem. Dość już spłacania kontrybucji za przygotowanie planety do zamieszkania, dość uzależnienia od innych, dość wyzysku! Będziemy wolni! – ryczy gubernator z tysięcy jarzących się po domach tafli ekranów. – Przybyliśmy tu dla wolności. Za nami wyzysk i oszustwo, za nami pozostały nierówności. Sami będziemy decydować o własnym losie i o planecie, którą podbiliśmy. Urządzimy ją tak, by każdy tu znalazł to, czego mu trzeba i na co zasłużył!

Sayen, nie zdając sobie z tego sprawy, zacisnął pięści. Jakże to dobrze znał. Ileż razy wracała do niego ta przeklęta chwila! Obłęd i uniesienie pierwszych dni secesji, ludzie rzucający się w szaleństwie w wir tego, co uważali za wolność, aż do pozrywania ścięgien, do zaharowania się na śmierć. Obłęd… zresztą, kto dziś dojdzie, jak to naprawdę było?

Ale z głębokich rejestrów basu wyłoniły się nagle nowe tony, chropawe i przenikliwe, aż serce krzepło od nich w lodowatą bryłę. Rozproszyły się po oktawach, tłumiąc melodię czarnym, coraz gęstszym całunem. Strach. Na strachu zbudują się zręby nowego świata. Czarny, basowy kir, spowijający nową wolność każe spoglądać w niebo z lękiem, jakby w każdej sekundzie miały spłynąć z niego ogniste potwory, plujące śmiercią i zniszczeniem. Na fali strachu stronnictwo socjoników przejmuje prym i coraz bardziej podsyca strach. Strach każe topić stal na lufy miotaczy i kadłuby niszczycieli. Każe patrzeć w twarze przechodniów z nienawiścią, oglądać ludzi jak potencjalnych morderców, knujących krwawy odwet obrażonej nagłą odprawą Federacji. Strach rodzi nienawiść. Systemy komputerowe rozrastają się monstrualnie, ogarniając stopniowo wszystkie zamieszkane obszary, przerastają żyłami miedzianych nerwów żelazobetonowe miasta. Nienawiść rodzi strach. Gdzie są, gdzie schowali się wrogowie? Czyja sprawna dłoń może wskazać zdrajców, ukrywających się pod maskami normalnych, szarych obywateli, kto potrafi im przeszkodzić w zbrodniczych knowaniach? Kardynał Rigoldi odmawia uznania zwierzchności prezydenta, twierdzi wręcz, podkreśla to publicznie, że jego przełożonym jest ten, kto po staremu urzęduje gdzieś na odległej o tysiące lat świetlnych planecie, z której przed wiekami ludzkość rozpełzła się po bezdrożach wszechświata. Fala nienawiści i strachu wzbiera. Tłumi i miażdży po drodze wszystko, co jeszcze mogłoby się jej przeciwstawić. Wskazaniem palca i okrzykiem „wróg” podrywają socjonicy do furiackich szarż ogłupiały, z wolna gubiący się w swej wolności tłum. Nim ostygnie, nim się opamięta, zdąży już wyrosnąć na nim twarda, potworna narośl, cała armia uzbrojonych po zęby, wiernych każdemu słowu prezydenta morderców. Naukowo, przejrzyście, planowo, racjonalnie, empirycznie świat wdraża się do nowej „wolności”.

Bez krzyku, bez słowa, bez zgęstnienia powietrza umiera coś w ludziach, by nigdy już nie odżyć.

Obłędna melodia gnana palcami Kensicza po gryfie gitary brnie coraz dalej i coraz głębiej. Wahadło, raz wytrącone z normalnego ruchu, kolebie się wciąż na boki, miażdżąc zabłąkane na drodze ludzkie istnienie, ociekając ich krwią. Czarny całun rwie się, utrzymując ujarzmione tony w nadanym im kształcie. Ile to już lat minęło? Strzały w pierwszej strefie, pierwszy bunt, tak jeszcze nieśmiały i zagubiony, niezdecydowany, przeciw komu ma się właściwie kierować. Rebelia komputerowa w trzeciej strefie. Płoną budynki i centrale. Melodia okrywa się ciężkim, dławiącym dymem. Spętana czarnym całunem masa jeszcze szarpie się, usiłując zerwać więzy. Za późno. Katownie. Trupy. Mundury na ulicach. Mundury w snach. Będziemy wolni.

Armia morderców już pochwyciła broń, która zapewni jej zwycięstwo. Widzi jasno swą drogę, swój cel. Przez rozbudowany system publikatorów i szkół płyną potoki słów i obrazów. Naukowo, spokojnie, z zimną krwią bada się odruchy powiązanej kablami komputerów masy. Zimno i spokojnie. Nic nie znaczy słowo „zły”. Nie ma złych środków, które prowadziłyby do celu. Morderstwo i fałsz, przemoc i kłamstwo. Rozum wygra zawsze z porywami serca.

Wahadło wraca powoli do swojej koleiny. Ale zwalnia. Zwalnia obłędny, wybity na samym początku rytm. Ciemność gęstnieje. Ludzie rodzą się i umierają, kochają i nienawidzą. Nawet kamienie milczą. Ludzie chcą żyć. Z wolna narasta przyzwyczajenie. Pogodzenie. Rytm płynie coraz wolniej i wolniej. Wahadło zwalnia – kto je popchnie, kto odważy się raz jeszcze spróbować? Zatrzyma się wreszcie?

I czując skurcz gardła, Sayen zwija się nagle pod uderzeniem, nowych tonów. Nie widzi ich już. Nie rozumie. Ale przenikają na wskroś, szarpią, rwą. Pęka coś z hukiem. Czy to ten utkany z mroku całun, czy to ta skorupa kruszy się pod uderzeniem, niczym zwietrzała skała? Czy świat wali się w gruzy? Rytm gubi się w eksplozji bolesnych dźwięków, krwawa fala rozlewa się w obłędzie na wszystkie strony, bez myśli, bez sensu, byle dalej, ku przestrzeniom dotąd zamkniętym!

– Przestań! – Sayen uświadamia sobie, że krzyczy, szarpiąc Kensicza. – Przestań!

Kensicz opuszcza ręce. Przez chwilę jeszcze, urwana w pół taktu, melodia dźwięczy resztką sił. Cichnie.

Powietrze w kabinie gęste i duszne. Aż lepkie. Sayen dyszy ciężko, bez słowa wali pięścią w szeroki taster nad przednią szybą. Dzienne światło zalewa wnętrze pojazdu, wypędzając z niego resztki granej przez Kensicza melodii. Tylko ten zapach…

Sayen potrząsa głową, uświadamia sobie, że w kabinie pachnie krwią. Nerwowo uchyla fletner. Strumień zimnego powietrza bije w twarz, jak woda ze strumienia. Zachodzące słońce. Wyrudziałe kwadraty plantacji. Pod brzuchem maszyny przemyka gruba, czarna krecha linii energetycznej.

Co to było? Już spokojnie, odmierzonym ruchem składa fotel, siada, przygląda się pulpitowi. Wraca poczucie rzeczywistości. Gdzieś głęboko, w podświadomości, jakiś głos wciąż krzyczy – „Uciekać! Krwią pachnie w tej sali”. Ale milknie stłumiony.

Sayen łapczywie wdycha zimne powietrze. Odchyla głowę na oparcie fotela. Ależ ten szczeniak grał. Stary chłop, uosobienie rozsądku, a omal nie wyskoczył przez okno. Niech go szlag. Przeciera pokryte kropelkami potu czoło. Wstyd.

Kensicz, wpatrzony gdzieś przed siebie zapala z kamienną twarzą papierosa.

– Sayen – mówi wreszcie. – Skąd ty to wszystko wiesz? Cisza.

Загрузка...