Rozdział 4

„Jest faktem, że mimo wytężonych działań socjonicznych i szeroko zakrojonej akcji oświatowej, ilość religiantów wzrosła, osiągając liczbę, która skłania do rekapitulacji doświadczeń i opracowania nowego, nie obciążonego przesądami badawczymi, paradygmatu działań”


Kai Jeremiash – praca habilitacyjna na stopień majora. (Archiwum główne Centralnego Instytutu Rozwoju Społeczeństwa)


– Napij się pan. Dobrze zrobi – Brabec podsunął Hornenowi szklankę, od której na kilometr jechało fuzlem. – Najlepsza księżycowa w mieście. Od dwudziestu lat ją pędzę i jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Co ja mówię, od trzydziestu…

Hornen machinalnie skinął głową, ale nie sięgnął po szklankę. Wszystkie te przepite, zaśmiardłe miasteczka Terei niezbyt się od siebie różniły i Hynien nie stanowiło wśród nich wyjątku. Może tylko było trochę większe. Przed secesją, wyglądało pewnie inaczej, do dziś nawet można było tu i ówdzie dostrzec jakieś ślady dawnej świetności. W pobliżu roiło się od kopalń i fabryk, piąta część eksportu Terei szła przez tutejszy kosmodrom. Potem wszystko to przestało być potrzebne. Kosmodrom włączono do rozbudowywanej bazy wojskowej, największej w strefie. Chyba nawet największej na całej planecie. To, co zostało z miasta, skupiło się wokół garnizonu. Panienki, gorzała, prochy. Cały pieprzony przemysł. Włócząc się przez parę godzin po mieście, Hornen bawił się w zgadywanie czym zajmują się mijani na ulicy przechodnie. Potem sprawdzał. Przeważnie trafiał. Część tyrała w niepozamykanych jeszcze fabrykach – odczyt ujawniał przewagę zmęczenia i apatii. Część w biurach i urzędach, których na całej Terei było pełno. Ale większość utrzymywała się pewnie z tego – jak oni to nazywali? Usługi dla ludności, o! Zakazane mordy, wygładzone mózgi. Kiedyś im na swój sposób sprzyjał. Każdy, kto rozbijał ten przeklęty system wydawał się sprzymierzeńcem. A potem, kiedy Instytut zaczął się na ostro dobierać do fajterów, ci wszarze sypali na wyścigi, pomagali bezpieczniakom jak mogli, byle tylko ochronić własne tyłki. Pokazywali się w holo, recytując wkute na pamięć kajania, jak to uczciwych kanciarzy zmuszano do wywrotowej działalności. Może zresztą kapowali od początku, bardzo możliwe. Powystrzelałby tych skurwieli. Może przez te pół roku w garze zmądrzał trochę, a może tylko zgorzkniał. Do diabła z tym bydłem, potrafią sobie poradzić bez niego. Potrafią sobie poradzić bez kogokolwiek.

Meliniarz kręcił się po zdemolowanym pokoju, nie spuszczając go z oka.

– Co się pan tak przyglądasz? Okradnę pana, czy co? – nie wytrzymał wreszcie Hornen.

– A bo to w takich czasach można komuś ufać? – odrzekł Brabec z rozbrajającą szczerością. – Tak sobie myślę, młody pan jesteś, niedoświadczony, rypnie się wam coś, a potem kłopoty. Tu był kiedyś taki jeden, też ciągle różne interesy robił. Forsy miał jak lodu, a mu ciągle było mało. Pół bloku wtedy na sąsiedniej ulicy wygruzili. Parę lat temu. Inwentarz mu cały rozpędzili, wojaki to wtedy wściekłe byli, bo on najlepsze dziwki w mieście miał, już się do nich zdążyli poprzyzwyczając. No, mało mu było, handlować z wojakami zaczął. Ale oni to za dobrze pilnowane, tylko się nieszczęście na łeb ściąga. Ja tam swój interes mam już od tylu lat i bez kaszany się obeszło. I swój rozum mam, w te prochy to mnie chcieli wrobić, ale się nie dałem. To bebechy od tego gniją, niech tym inni handlują. Co innego gorzałeczka, dobrze zrobi…

Hornen puszczał tę paplaninę mimo uszu. Wyczekał, aż dziadek odwróci się na chwilę, żeby wylać tę jego trutkę na zaskorupiałą od brudu podłogę pod oknem. Co ty, wszarzu, wiesz o facecie z sąsiedniej ulicy? Nazywali go Szczerbol, drobna szujka, a przecież się do czegoś przydał. Nawet nie zwróciłeś uwagi, stary ośle, że akcję na niego robili socjonicy, a nie pospolitniacy. Zresztą, czy ten degenerat widział kiedyś śledczych z Instytutu? Pewnie, u niego kaszany nie było. Co im taka swołocz przeszkadza? Tak, Hornen znał tę sprawę. Całej południowej grupie urwały się wtedy dostawy broni. Jednego dnia zwinęli wszystkich handlarzy, przez których to załatwiano. Od tego się zaczęło. Popełniono jednak błąd mieszając się z tym tłumkiem drobnych drani, złodziejaszków, cwaniaków, handlarzy i zbirów od mokrej roboty. Może przez pewien czas faktycznie, trudniej było bezpieczniakom wyłuskać fajterów. Ale potem sadzali ich za przestępstwa pospolite. Nawet bez tej odrobiny sławy, że się o coś walczyło, dla czegoś poświęcało. Chociaż… kto chciał, ten znał prawdę. Innych i tak to nie obchodziło.

A zresztą, umawiając się w tej melinie, robił przecież to samo.

– Jakoś nie przychodzi ten pana koleś, co? – gadał Brabec, snując się w tę i we w tę.

Nie twój parszywy interes, łachudro. Przyjdzie.

Rozległo się pukanie do drzwi. Brabec przerwał gadkę i, zamykając za sobą drzwi pokoju, poszedł wpuścić klientów. Nadeszła pora zakręcania kraników, pora, kiedy wszystkie męty z ulic zaczynały spływać do melin.

Hornen spojrzał na zegarek, potem pomacał dłonią ukryty za kołnierzem wzmacniacz. Taki sam, jakich używali policyjni szperacze. Ciekawe, skąd Sayen to wyciągnął. Z początku Hornen myślał, że po prostu zarżnęli jakiegoś kapucha w ciemnym zaułku. Teraz, kiedy jako tako poznał możliwości własnego sprzętu, wiedział, że do gościa z taką kostką za kołnierzem nie da się podejść niepostrzeżenie, żeby mu wsadzić nóż w plecy. Chyba, żeby miał wyłączony wzmacniacz. No, do diabła z tym, nie twój interes, Hornen.

Zapalił. Zza ściany dobiegały okrzyki bawiącego się towarzystwa. Wskazówki zegarka zbliżały się powoli do godziny, na którą się umówił. A jeżeli coś się stało? Wystarczy, że facetowi wlepili dodatkową służbę albo z jakichś tam powodów nie wypuścili go z bazy. Dobra, trzeba czekać.

Wreszcie, po paru minutach, drzwi pokoju otworzyły się. Stanął w nich Brabec wraz z łysiejącym, wysokim mężczyzną w ciemnym płaszczu.

– No. To ja was tu zostawię i przypilnuję, żeby wam towarzystwo nie przeszkadzało. Tylko skręcę jakiś flakon.

– Nie – Hornen pokręcił głową. – Przy interesach trzeba mieć czystą głowę.

– No, ale jak się już wszystko obgada, to trzeba interes oblać, bo nie wyjdzie. To zaraz…

– Nie – powtórzył Hornen ostrzej. – Idź pan już.

Dziadek wzruszył ramionami i zmył się. Zanim wyszedł, Hornen zdążył go jeszcze namierzyć. Lekki niepokój – o czym ci goście chcą tak gadać na sucho? Żeby tylko z tego kłopotów nie było…

Skierował uwagę na faceta w płaszczu. Jednocześnie poczuł, że sam jest namierzany. Obaj uśmiechnęli się prawie równocześnie.

– W porządku – mruknął Hornen, sięgając za kołnierz. – Skoro obaj wiemy…

„Lepiej tak” – odebrał. – „Dziadek może próbować coś podsłuchać, wyczułem w nim cholerne zaciekawienie. Poza tym w ten sposób zmniejszamy ryzyko tempaxowania”.

Hornen skinął głową.

„Paskudna dziura” – pomyślał. – „Jak wy to wytrzymujecie?”

„Da się przeżyć. Kogo reprezentujesz?”

„Tego, kto mnie tu przysłał”.

„A on – kogo?

„Zadajesz głupie pytania” – Hornen skrzywił się. – „Zjadłem zęby na konspirze”.

„W porządku. Domyśliłem się, kto za nim stoi. Nie przyszedłbym tutaj, gdybym podejrzewał, że to prowokacja, albo robota jakiejś poronionej organizacji w typie Roty.”

Hornen nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Gdy człowiek mówi, dobierając starannie słowa, trwa to jakiś czas. Gdy rozmawia się przez łeb, wszystko leci w ułamkach sekundy.

„Przekaż temu facetowi” – ciągnął jego rozmówca. – „że wstępne ustalenia będą dotrzymane. Może zauważyłeś ten ruch na mieście, wokół koszar i apartamentów oficerskich? To alarm. Prawdziwy alarm, nie żadne ćwiczenia. Godzinę temu stacje satelitarne zarejestrowały pojawienie się obiektu. Wchodzi właśnie na orbitę. Niektórych to zaskoczyło. Pododdział alarmowy zbiera teraz oficerów, wsadza im łby pod krany i odsyła do bazy. Meldunki do Arpanu i do strefy rządowej już poszły. Oficjalną odpowiedź dostaniemy pewnie za parę minut. Ale my już wiemy, że prezydent przyleci tu jutro. Dokładnie o osiemnastej dwadzieścia pięć ma wylądować w bazie. Będzie miał ze sobą tylko trzy flajtery. Całą ochronę zapewni nasz garnizon i miejscowy oddział bezpieczeństwa. Godzinę potem, bezpośrednio z centrum bazy, ma udać się szosą czterdzieści dziewięć do pałacu miejskiego, skąd wygłosi przemówienie przez holo. Przed pałacem będzie około 2CP°. Transmisję wyznaczono na dwudziestą pierwszą. Uderzycie w momencie, gdy będzie przechodził z pancerki do pałacu. To jest dwadzieścia pięć metrów. Obstawią tylko najbliższe otoczenie. Wizyta tajna, nikt nie może o niej wiedzieć.”

„Ochronę trzymają telepaci?”

„Policja w Hynien ich nie ma, a Instytut się nie zapowiedział. Prezydent może zabrać kilku ze sobą, nie więcej niż sześciu. Chyba byliście na to przygotowani?”

„Poradzimy sobie”.

„Nie chciałbym po was poprawiać. Żądaliście ostatecznego potwierdzenia, więc je macie. Dalszych kontaktów nie będzie. To spotkanie też jest niepotrzebne, przekaż to temu, co cię tu przysłał. Wszyscy wiemy, o co idzie gra i czym ryzykujemy”.

„Tak, wszyscy to wiemy. Powodzenia”.

Żołnierz podniósł się i nagłym szarpnięciem otworzył drzwi. Chwycił Brabeca za koszulę i wciągnął go do pokoju.

– Ja wiem, facet, że większość z was siedzi na kablu u pospolitniakow – powiedział cicho. – Jak chcesz, to kabluj, spróbuj szczęścia. Tylko pamiętaj, ja mam wielu kumpli. Nam pospolitniacy i tak mogą skoczyć, a ty w takim wypadku… Sam rozumiesz. Jasne?

Rzucił nim o podłogę jak mokrą szmatą i wyszedł. Hornen odczekał jeszcze dłuższą chwilę, nim ruszył ku drzwiom. Brabec odprowadził go w milczeniu i z przerażeniem w oczach. Ech, sprzedać kopa w ten głupi pysk. Hornen sam nie wiedział, co go powstrzymało.

Towarzystwo kręcące się po melinie nie zwracało na niego większej uwagi. Wyszedł. Schody były ciemne, tylko obok mieszkania Brabeca, płonęła żarówka. Pewnie sąsiedzi dbali o to, żeby spragniony tłum dobijał się do właściwych drzwi.

Przed wejściem w mrok powinien skupić się i włączyć wzmacniacz. Zapomniał o tym. Błąd. Na półpiętrze usłyszał za sobą nagły szelest. Kątem oka dostrzegł odklejającą się od ściany ciemną postać, sunącą w jego kierunku. Jeszcze krok – ciemna postać wyraźnie sunęła za nim.

Instynktownie odskoczył pod ścianę, wyciągając z kieszeni nóż. Ułamek sekundy. Prawa ręka, skok, uderzenie. Bez chwili namysłu rzucił się na przeciwnika, mierząc w gardło, tak, żeby tamten nie zdążył krzyknąć.

Później, kiedy miał więcej czasu i powody do takich rozmyślań, długo się zastanawiał, dlaczego w ostatniej chwili zmienił kierunek uderzenia. Powinien zabić natychmiast, żeby facet ani zipnął i wiać. Gdyby to był bezpieczniak, ta chwila słabości mogła zadecydować o wszystkim. Prawda, czekający na niego bezpieczniak nie opijałby się przedtem gorzałą. Ale ten ciężki, przepity oddech, przeciwnika, dotarł do Hornena ułamek sekundy później, kiedy już przewrócił go na podłogę i siedział mu na karku, gotów w każdej chwili poderżnąć gardło. Czyli – coś jednak nie pozwalało tak po prostu zabić, jeżeli nie miał absolutnej pewności, że klient na to zasłużył. Szregi – ten Szregi, którego pamiętał – opieprzyłby go za to. Na akcję nie wolno zabierać ze sobą sumienia, to może zbyt wiele kosztować. Rób swoje i nie kombinuj, myśleć mogłeś przedtem. Sam byłem sobie winien, że lazłem za tobą.

W każdym razie Hornenskierował rękę w bok, opalając tylko ostrzem noża ścianę. Zacisnął rękę na szyi leżącego i ściągnął jego głowę ku sobie, aż zatrzeszczały kręgi szyjne.

– Kurwa…Hornen… – wychrypiał tamtem. – Puść, to ja…

Nie spodziewał się, że usłyszy ten głos jeszcze kiedykolwiek w życiu. Poluzował trochę chwyt, ciągle trzymając wyłączony nóż przy szyi leżącego.

– Szregi? – zapytał ze zdziwieniem. Nie musiał pytać. Poznałby ten głos nawet w piekle.

– To ja… puść, łeb mi urwiesz…

Puścił. Szregi stuknął czołem o brudną, cementową płytę i przez długą chwilę dyszał ciężko, masując dłonią obolałe gardło.

Загрузка...