„Praktyczny cel działalności Instytutów przez lata uległ niepostrzeżenie diametralnej zmianie. W założeniach miały one pracować nad stymulowaniem rozwoju społeczeństwa. W istocie zaś pracują ze wszystkich sił nad zatrzymaniem rozwoju, nad powstrzymaniem wszelkich zachodzących procesów społecznych i niedopuszczeniem do zmian, które mogłyby zagrozić systemowi”
Vrad Modreef „Historia Terei” (Archiwum wydziału prewencji Centralnego Instytutu Rozwoju społeczeństwa, komisja ds. badania działalności tzw. „opozycji moralnej”)
Nigdy nie umiał się dość nadziwić światu. Nawet w takiej chwili jak ta, kiedy powoli przelatywał nad ulicami Hynien, usiłując sobie wyobrazić, co będzie się tu działo za kilkanaście godzin. Przyglądał się ludziom. Ludzi na co dzień się nie zauważa – te trzy, cztery setki postaci przewijających się codziennie przed oczyma nazywa się przechodniami i wypycha poza swoje myśli. Ale przecież każdy z nich to osobna pieśń, o własnej melodii i układanym latami tekście. Pryną po obydwu stronach estakady, Bóg jeden wie, dokąd każdy z nich się spieszy, za czym goni, o czym rozmawia z sąsiadem wymachując rękami albo co myśli wtulając twarz w kołnierz, chowając ją – znów nie wiadomo – przed zimnym wiatrem, normalnym dla tych okolic, czy przed cudzymi spojrzeniami? Płyną codziennie obok ciebie i nie zauważasz ich twarzy, co najwyżej podświadomie rejestrujesz ich obecność. Jak teraz zamknąć ten uliczny tłum, tłum miasta, tłum całego świata, w kilku zwrotkach piosenki, w kilkunastu akordach? Trzeba by wyrzucić ich poza tekst, inaczej rozsadzą go sobą. Nazwać jednym słowem i zapomnieć. Przechodnie. Społeczeństwo. Ludzie. Albo – hołota. Dobra, niech będą przechodnie. Łatwo przychodzi ci znalezienie nazwy dla całego świata, a przecież, tak naprawdę, jakie to cholernie trudne. I ile zależy od jednego, właściwego słowa. W twojej pieśni oni będą przecież tym, kim ich nazwiesz.
Czasem przychodziło mu do głowy, że wszystko, co się dzieje w świecie, to kwestia nie czynów, nie faktów, ale właśnie słów. Tylko poprzez słowa zdarzenia docierają do ludzkich dusz. Więc ten, kto będzie dobierał słowa, tworzy świat, tworzy rzeczywistość dla wszystkich, którzy w niej żyją. I jeżeli o cokolwiek chcesz się użerać, musisz zacząć od słów. Nazwij czyjeś uniesienie, czyjś głęboki ogień po prostu religianctwem, i już każdy to określi i odrzuci. Bo już na samym słowie „religianctwo” ciąży piętno odrzucenia. Nazwij to wiarą… nie, wiara to jeszcze za mało. Jak to właściwie nazwać? Nie znał odpowiedniego określenia. Przecież sam czasem mawiał „religianci”, bo słyszał to słowo tyle razy, że wczepiło mu się w mózg i podsuwało się samo, takie krótkie, zwięzłe, wygodne. Czyli że oni jednak w tej walce na słowa wygrywali. Nawet z tobą, Kensicz. A przecież, do jasnej cholery, jesteś właśnie od tego, by prowadzić wojnę o słowa.
Dobra, powiedzmy, że byłeś od tego. Teraz chyba trzeba to zostawić innym. Miotacz leży w skrytce pod siedzeniem i pewnie drży z niecierpliwości.
Flajter na minimalnej prędkości kołysał się lekko, jakby chciał pokazać wszystkim umieszczone na burtach znaki Instytutu. Przechodnie – jednak trzeba ich jakoś nazwać – spoglądali na nie czasem, odwracając szybko głowy i szepcząc między sobą. Może pytali, co te kolorowe plamy oznaczają, a może wiedzieli to i mruczeli pod nosem swoje życzenia pod adresem ukrytego za zaciemnionymi szybami kierowcy. Dzięki temu, że przyciemnił szyby, łatwiej mu było przepatrywać ten tłum, w którym być może plątał się Hornen. Zresztą musiał to zrobić – a nuż przypętałby się jakiś policjant i ze zdumieniem zapytał swoich przełożonych, co w jego rewirze robi młodociany dirtas za sterami instytutowego flajtera.
Powoli dopłynął do centrum placu miasta. Flajter zakołysał się jeszcze raz i osiadł ciężko na wewnętrznej, niedostępnej dla rollerów i pieszych części Placu Secesji. Z betonowej płaszczyzny, dokładnie w jej środku, wykwitał na wysokim cokole pomnik – pęk stężałych na mrozie blaszanych szmat, rzuconych na cztery strony wiatru. Pod nimi wyryto wielkimi literami napis: POLEGLI ZA WAS.
Przecież nie za to, by komputery śledziły każdy wasz krok, nie za to, żeby zmieniono was w hodowlane bydło, przypominające tylko z nazwy ludzi. I nie za to, żebyście nie mieli czego żreć. I nie po to dali się wtedy, przed laty, pozabijać rwąc się na miotacze federacyjnego garnizonu Hynien, żebyście wyrodzili się w rasę niewolników, którzy o nic już nie dbają, niczego nie chcą, za nic nie biorą odpowiedzialności i tylko kombinują uparcie, jak się wykręcić najtańszym kosztem i nie dać się zajebać. Historia to pokrętne bydlę. Kensicz, zdając sobie sprawę, że to głupie, podświadomie nienawidził tych, co za niego polegli. Wcale ich o to nie prosił. Zresztą, niech się cieszą. Umarli w błogiej nieświadomości za co i dla kogo właściwie umierają.
A ty masz taką świadomość? Może tobie też kiedyś postawią pomnik i będą zaganiać dzieci ze szkół, żeby składały pod nim zeschłe badyle, a w duszy nienawidziły cię za rzeczy, o których nawet nie myślałeś. Bo przecież ludzie, którzy przyjdą, nie prosili cię wcale, żebyś rzucał wszystko i zamiast grać, ruszał ku chwalebnemu przeznaczeniu.
Podobne myśli tłukły mu się pod czaszką od paru dni. Po Trumnie, kiedy mieli trochę czasu dla siebie, podzielił się nimi z Hornenem, ale ten tylko wzruszył ramionami i sapnął gniewnie, żeby przestał pierdolić. I żeby myślał o tym, co jest do zrobienia, a nie o pierdułach. Sayen w ogóle nie słyszał, nawet nie wzruszył ramionami. Zresztą z Sayenem nie potrafiłby jakoś gadać o sprawach, które tkwiły w nim głęboko. Sam nie wiedział, dlaczego.
Po paru minutach zobaczył wreszcie Hornena. Szedł niedbałym krokiem, z rękami w kieszeniach i twarzą ukrytą w kołnierzu. Na oko nie różnił się absolutnie niczym od innych przechodniów. Może to jakaś specjalna umiejętność, której się długo uczył, może fajterski instynkt, ale Kensicz zauważył, że gdziekolwiek by Hornena nie postawić, zupełnie nie odróżniał się od tła. Dreptał powoli, dłubał w nosie, zaglądał w witryny sklepów – dokładnie tak samo jak inni. Kropla w rzece.
Zmienił nagle krok, włączając się w płynący przejściem strumień szarych istnień. Taki sam, nic nie dostrzegający, szary oraz zmęczony. Dopiero na wysokości flajtera odbił nagle w prawo i podszedł do pojazdu kilkoma długimi, szybkimi krokami. Szarpnął drzwiczki i wpasował się w fotel obok kierowcy. Tak jakby wyskoczył tylko na sekundę po papierosy do pobliskiego dystrybutora. Bez słowa, nie spojrzawszy nawet na Kensicza. Zerknął tylko przez szybę, czy nikt się za nim nie obejrzał.
– Szkoda faceta – powiedział, wciąż odwrócony do szyby. Powiedział to po swojemu, szorstko, jakoś tak pewnie. Cała kabina w jednej chwili wypełniła się Hornenem, jego wieczną szorstkością, bezlitośnie wypychającą gdzieś nastrój, który Kensicz rozsnuł w niej na własny użytek.
– Co?
– Taki w jasnym płaszczu, szedł za mną. Pokazał na ciebie i mówi „Patrz pan, od rana się skurwysyny tak rozbijają”. Teraz będzie srał po nogach, że się wyrwał do kapucha. O, ogląda się, Głupio, cholera. Przynajmniej jeszcze miał odwagę coś powiedzieć. To się coraz rzadziej zdarza.
Kensicz pokiwał w milczeniu głową, podkręcając radiotelefon, z którego płynęły monotonne rozmowy bezpieczników i szperaczy.
– Wszystko w porządku? – zapytał, po prostu żeby coś powiedzieć.
– Daj po garach – burknął Hornen. – Zbrzydła mi ta dziura na amen. – Odwrócił się. – Łapy ci się trzęsą. Kiepski z ciebie fajter.
Fakt. Nic na to nie umiał poradzić.
– Poczekaj – wskazał podbródkiem radiotelefon, kładąc dłonie na kolanach. Musiał to dostrzec. Szlag.
– Chyba już mnie mieli, czułem. Fajne uczucie, jak namierzają. Taki świderek w głowie.
Jakby na potwierdzenie jego słów w głośniku zachrypiało nagle:
– Sto siedem do papy. Ten B gdzieś nam znikł, ale sprawdziliśmy już diagram. On, sto procent.
– Hornen Ast? – zaskrzeczał w odpowiedzi papa. – Melduj.
– Gdzieś w środkowym paśmie. Sektory 42, 43, 59 i 60. Ewentualnie jeszcze 26 i 27, ale stawiałbym na te pierwsze.
– Papa do czterdzieści jeden: przejść na literę F.
– Kto trzyma boki?
– Jeden pięć siedem, jeden zero siedem. Mam go na pięćdziesięciu siedmiu stopniach, echo zero dwa. Diagram potwierdzony.
Znowu zaczęli gadać od rzeczy, tak jak cały czas. Hornen słuchał tego uważnie, Kensicz w tym czasie wydobył ze schowka pakiet z autostrzykawką.
– H czwarty potwierdza dziesięć cztery – ciurkało z głośnika. – B czterdzieści dziewięć siedemdziesiąt dwa na osiem trzy echo trzy na jeden. Pas GH. Idziemy na niego. Boki trzymane?
– Nie twoja sprawa, pilnuj namiaru.
– Bardzo słuszna uwaga – skinął głową Hornen, podwijając rękaw. Po raz pierwszy odkąd wsiadł do flajtera przyjrzał się uważnie Kensiczowi. No, od dwóch dni nie mógł się wiele zmienić. Może tylko był jeszcze bardziej blady i włosy miał jeszcze brudniejsze.
Hornen mało z nim rozmawiał, instruował go tylko parę godzin przy symulatorze. W ogóle nie lubił wszelkich poetów i tym podobnego tałatajstwa. Poezję uważał za jeszcze jedną metodę robienia ludziom gówna z mózgu. Chociaż trochę polubił Kensicza, kiedy wieczorem, po Trumnie, gadali sobie, ot tak, o niczym. Nie można było gadać o czymś, bo zawsze mogli potem tempaxować. Właściwie to tylko Kensicz wtedy gadał. Nowicjusze zawsze dużo gadają. Opowiadał właśnie o tych poetach wysławianych w holo i pismach. Zaplątał się na jakieś ich spotkanie i mówił o pierwszym buncie w drugiej strefie, przed laty. Zresztą, bunt to zbyt duże słowo. Robotnicy zebrali się w zajezdni i żądali rozmowy z przedstawicielem Rady Specjalistów. No, bo źle się działo, ale przecież spece, mądrzy i szlachetni, nie mogli o tym wiedzieć, to tylko jacyś drobni aparatczycy narozrabiali i ukrywali prawdę przed szlachetnymi przywódcami wolnej planety, więc trzeba zwyczajnie powiadomić o tym speców, otworzyć im oczy. Kurwa, jacy ci ludzie byli głupi.
Kensicz umiał opowiadać, to mu trzeba przyznać. Hornen niemal to widział. Idioci, oczywiście nie powystawiali żadnych straży, nic, po prostu siedzieli tam, śpiewali i czytali – też, kurwa, pomysł – przemówienia Milena. Przysłali im delegację, a jakże. Brygadę specjalną. W środku nocy, w ciszy, nagle petardy przy wszystkich wejściach i tłum pałkarzy z każdej strony, z rykiem, z wrzaskiem, rozpierdalający okna i meble, tratujący każdego, kto stał na drodze. Było coś potwornego w tym wściekłym ataku, jednocześnie ze wszystkich stron. Nim się kto zdążył obudzić, już te zwierzęta siedziały na nim, tłukły bez opamiętania, gruchotały łby, kopały po jajach i brzuchach. Na ścianie zawieszono krzyż, rzucili się nań jak w amoku, strącili na ziemię i deptali po nim, rozwalali kolbami, pluli, z pianą na czerwonych od wściekłości i wstrzykniętych przed akcją narkotyków pyskach, z obłąkańczym wyciem…
Kensicz opowiedział to tym jebanym poetom i pytał, czy o tym wiedzieli, czy to znają. Dlaczego o tym nie piszą, zamiast brzdąkać jakieś pierduły, których sami nie rozumieją. Zaczęli się z niego śmiać i tłumaczyć jak dziecku na czym polega prawdziwa sztuka i czym się różni od marnej, agitacyjnej publicystyki. Hornen słuchając tego uznał, że może z gówniarza coś będzie. I trochę go polubił. Oczywiście nie miał zamiaru mu tego okazywać.
– Łapy ci się trzęsą – powtórzył, patrząc jak Kensicz zabiera się do niego ze strzykawką. – Nie wbij mi igły w oko.
– Idź do cholery – syknął Kensicz, zagryzając wargi. Starał się dopasować do spokoju i pewności, jaka emanowała od Hornena, oczywiście bez skutku.
Trafił w żyłę, Bogu dzięki.
– Dobranoc – powiedział, chowając pustą strzykawkę.
– Dobranoc – mruknął Hornen, rozkładając się na fotelu. – No, może się coś fajnego przyśni.
– Poczekaj, aż nad tobą przelecą – dodał jeszcze po chwili. Zupełnie niepotrzebnie, Kensicz pamiętał, przepatrywał uważnie niebo.
– Hornen? – spytał po chwili. Cisza. Odwrócił się. Dotknął go ręką.
Nie przypuszczał, że to działa tak szybko. Mógłby teraz Hornena postawić na głowie albo rozpalić mu na brzuchu ognisko. Zimny, sztywny jak trup, w parę sekund. Boże kochany, czy jest na świecie jakiekolwiek paskudztwo, którego potęga ludzkiego rozumu nie byłaby w stanie wykombinować?
Został sam, bo towarzystwo zwłok Hornena trudno było brać pod uwagę. Głośnik wyrzucał z siebie jakieś krótkie komunikaty składające się z prawie samych cyfr. Ktoś bąknął raz i drugi, że stracili namiar i znowu poleciały cyfry.
Boże, niech to się uda. Boże, ja cię nigdy o nic nie prosiłem. Ja wiem, że to się musi udać, Sayen mi tłumaczył, ale tak na wszelki wypadek. Jeśli któryś z nas ma coś sknocić, to niech to nie będę ja. Błagam cię.
Sekundy wlokły się całymi latami. W końcu ich zobaczył. Trzy pękate, rozrzucone po niebie pancerki. Nisko. Za nimi, jeszcze niżej, dwie następne. Fragment wielkiej, zygzakowatej linii przechodzącej powoli – Chryste Panie, jak powoli – przez całe niebo ponad miastem.
Głośnik znów bluznął falą cyfr, urywanych komend i toczonych w jakimś przedziwym żargonie rozmów. Kensicz trzasnął w wyłącznik. Obtarł dłonie z potu. Cały wolant był mokry, aż się świecił. Odetchnął głęboko parę razy. Jeszcze chwila, siedem osiem, dziewięć, dziesięć… no, dobra. Starter. I pomalutku, cholera, wolniutko, ot tak, leci sobie na spacerek. Flajter uniósł się lekko, spod pneumatyków buchnęły na boki kłęby kurzu, przyczesało do ziemi sąsiedni trawnik. Między wieżowce. Boże, niech to się uda, żebym to tylko nie ja nawalił…
Dopiero na czterdziestu metrach zdobył się, by spojrzeć jeszcze raz na trupiobladą, zimną twarz Hornena. Boże, niech to się uda, szeptał, ciągle zaciskając dłonie na wolancie, jakby chciał wycisnąć z niego kropelki wilgoci.
…Senny blask wdzierał się pod zamknięte powieki. Leżąc na miękkim, delikatnym futrze przekręcił się na drugi bok, bezwiednie mierzwiąc dłonią długą sierść, pieszczącą łagodnie jego skórę. Był nagi. Tylko te futra, na których leżał i którymi był okryty. I ciepły dotyk czyjejś dłoni na barku oraz szyi. I trzask płomieni na palenisku.
Przyglądał im się przez chwilę, jak pląsają na kominku. Ale to nie od nich bił ten złoty, ciepły poblask, ta delikatna poświata rozświetlająca potężne ściany komnaty, sklepionej w ostre, wysokie łuki.
Dobrze. Ciepło. I ten dotyk na karku, tuż koło ucha. Teraz niżej, schodzący po ramieniu…
Dotknął czyjejś drobnej dłoni i na ułamek sekundy palce splotły się ze sobą. Odwrócił się od paleniska – sennie, powoli, jakby chciał dać czas oczom na przygotowanie się do przyjęcia tego widoku.
Leżała obok. Nie potrafiłby jej opisać. Nie wolno. Człowiek, którego usta stężały na wieki w jedno ostre słowo „nie”, którego dłonie zrosły się w pięści, nie ma prawa mówić o takich sprawach.
Jej ciało lśniło, od stóp aż po grzywę pobłyskujących złociście, ciemnych włosów ponad lśniącymi jak poranna rosa oczami. Była niby krucha, alabastrowa waza wypełniona miodowozłotym blaskiem, który skapywał płonącymi kroplami na jego ciemne, szorstkie ramiona i tors. Ten blask sączył się przez delikatne, misternie wytoczone kształty ramion, piersi, bioder. Patrzył jej w oczy. Ogarniał wzrokiem ociekające ciepłą, miodową poświatą uda i smukłość wyrzeźbionej w drogocennym, półprzejrzystym kamieniu figury. Ale przede wszystkim oczy. Cudownoczarowne, kipiące ogniem i łagodnością.
Ronię patrzyła na niego w milczeniu, wyciągnięta na miękkim futrze. Jej pełne, wilgotne wargi rozchyliły się jak do pocałunku. Nie musiała mówić. Nie potrzebowali żadnego słowa. Bo to by było tak, jakby ktoś mówił sam do siebie, bo przecież byli jednością, połączeni splecionymi dłońmi. Jednością, na którą nie ma nazwy. Czułość, miłość – to za małe słowa.
Czuł, jak go rozsadza ta fala delikatności, rozlewająca się z wolna po zmęczonym ciele, wzbierająca ku sercu, ku szyi. Poruszył drugą ręką i uniósł ją. Ale to już było jak fałsz, jak zgrzyt, jego ciemna, twarda dłoń wysuwająca się ku tej twarzy, świecącej łagodnie w otaczającym ich mroku.
Wyszeptał jej imię. Tylko dotknąć – przecież nic więcej. Za całe życie, za cały świat, za wszystko czym był i czym mógłby być – jedna chwila dotknięcia jej policzków, gładkich jak księżycowe światło. Jedyna zapłata za wszystkie losy niespełnione, za całą zmarnowaną miłość, jaką nosił w sobie od lat, za całe niespełnienie, jakie mu dano. To dotknienie, to zachwycenie, to uniesienie. Jego dłoń, czarna i twarda jak głaz, zatrzymała się przy jej wargach, o włos. Czuł na palcach jej oddech… Ale to by było zbyt wiele. To cudowne muśnięcie delikatności, księżycowego blasku, to przypominałoby gwałt, jakąś ranę przepotworną, uderzenie anioła żelaznym drągiem. Drgnął – więc już wiedział, że to nie będzie mu dane, że nawet jedno muśnięcie tej cudownej twarzy to o cały wszechświat za wiele, o cały wszechświat niespełnienia, na jaki go skazano. Poczuł, jak po krzemieniu twarzy staczają się łzy. Kryształy soli, żłobiące głębokie bruzdy w kamieniu.
– Już czas, mój panie – szepnęła. Jej głos brzmiał niczym ciepło słońca. Przeniknął przez kamień aż do serca, rozpalił je, rozdmuchał w żar większy od stu gwiazd. Serce miał teraz wielkie. Tym sercem mógłby objąć cały świat i wszystkie światy, jakie ludziom dano, by czynili je sobie poddanymi. Tym sercem mógłby osuszyć łzy i zabliźnić rany wszystkich światów, taki wrzał w nim ogień. I palił się w nim taki ogień, że mógłby rozsadzać czarne głazy i zwalać góry. I mógłby je oddać Jej. Ale ona milczała, miodowozłocista i nieosiągalna. Cofnęła się jakby spłoszona bliskością kamiennej dłoni. Palce zawisły w powietrzu, chwilę tylko jeszcze lśnił na nich blask, który spłynął z jej przesyconej światłem skóry.
– Już czas – powtórzyła, aż ogień wzmógł się i stwardniał w kryształową gwiazdę, zamkniętą w bryle ciała klatką kamiennych żeber. – Zbudź się, mój panie. Czekają na ciebie.
Odpływała, a jemu zdawało się, że to gaśnie słońce.
– Spotkamy się po drugiej stronie – dobiegły jeszcze do niego ciche, ledwie dosłyszalne słowa. – Po drugiej stronie światła.
Powieki opadły ciężko. W mroku świetliste, blade linie wybijały zarysy sklepień i zębate wieże zamczyska. Stał nieruchomo, gdy dopinano mu rzemienie pancerza. Zbroja ciążyła na ramionach.
– Miecz! – zachrypiał, wyciągając rękę.
– My szukali, panie – giermek uwija się dopinając harnasze. – Miecz zaginął. I hełm diabli wzięli. My szukali, panie.
Pięścią w służalczy pysk, na odlew.
– Precz!
– Tam czekają, panie…
– Miecz!
– Zabij tyrana – szeptała, gładząc jego szyję. – Zabij tyrana. Świat czeka na ciebie. Zbaw go.
Pięść zaciska się na drobnej, lekkiej rękojeści szklanego sztyletu. Klinga lśni – zaklęty w krysztale płomień. Zlewano w tę klingę łzy pobitych i wdeptanych w ziemię. Palące łzy.
– Miecz zaginął, panie… i hełm diabli wzięli… my szukali.
Palące łzy. Gorzkie łzy. Łzy bezsilne.
– Weź ten sztylet, panie, by wbić go w pierś tyrana.
CHÓR
Niech ten sztylet silne ramię Wbije w piersi i załamie!
Z ciemności w blask – w dół po kręconych schodach. Brama otwarta. Krok za krokiem, w dół po wąskich stopniach. Wzorzysta, kamienna posadzka pozostała ponad głową. Z mroku podziemi niesie się szelest werbli
Ktoś ty?
Winkielried!
GŁOS Z MROKU
HORNEN
Światło bije z podziemi, sklepi się w blasku krypty – na truchłach królewskich skrzy się złoto. Zza grobów wstają spiskowi, maski na twarzach, dłonie zaciśnięte w pięści – cisną się wkoło. Werble grają cicho.
SCENA ŚPIEWANA
CHÓR SPISKOWYCH
Oto nadchodzi zbawca – ten co sztylet wrazi w serce czarne – strąci tyrana z tronu i lud swój wyzwoli z ucisku!
PREZES
Ciebie zbawco lud czekał wieki całe! Potargaj pęta, zerwij kajdany! Niech błyśnie jutrznia swobody – my za tobą pójdziemy.
CHÓR SPISKOWYCH
My za tobą pójdziemy – duchem cię swoim natchniem!
HORNEN
Dajcie mi miecz!
CHÓR SPISKOWYCH Będziesz nieśmiertelność mieć!
werble, werble grają cicho
CHÓR SPISKOWYCH
Na bój, nędzarzu, na bój – do walki stawaj śmiało! W serce tyrana sztylet wraź! Lud swój wyzwól z ucisku!
HORNEN
Dajcie mi miecz! Niech stanę z przyłbicą wzniesioną, a wróg przede mną.
werble, werble, to werble tak grają, werble, werble, werble
PREZES
(zdjąwszy z głowy kapelusz, obchodzi kryptę wokoło) Dajcież bracia dla sprawy, na moderunek rycerza – co kto na zbawienie ludu zachował.
PIERWSZY ZE SPISKOWYCH
Rzucam grosz – śmierć tyranowi!
DRUGI ZE SPISKOWYCH A ja nie dam grosza za życie tyrana – kulę kładę!
CHÓR SPISKOWYCH
Naprzód, w słońce, w światło – lud swój z podziemi wyprowadź! Tobie pisane zwycięstwo, my za tobą pójdziemy!
PREZES
(stanąwszy przed nim sypie na płytę grobowca zebrane kule. Wśród nich trzy monety)
HORNEN
Trzy tylko grosze? I kuł pięćdziesiąt – taka za krew zapłata?
CHÓR SPISKOWYCH
Naprzód nędzarzu, prowadź nas! Ratuj swój lud, do słońca z kazamat go wywiedź!
PREZES
Sława ci będzie zapłatą – do broni!
CHÓR SPISKOWYCH
Do broni!
Las czarnych mieczy i pięści / wznosi się i szumi dokoła l blask gaśnie – na grobach ciemność l mrok się w proporzec rozwija / werble grają
CHÓR SPISKOWYCH
Naprzód, zbawco do broni – zabij tyrana i tron nam wojny pozostaw!
HORNEN
Dajcie mi miecz!
CHÓR SPISKOWYCH
Będziesz nieśmiertelność mieć!
Werble, werble, werble grają / więc czoło podnosi dumne i zaciska palce na broni i idzie w ciemność pewnie spokojnie l z pięścią wzniesioną do ciosu / noc spowija mu skronie / werble werble rytm carmagnoli / więc wchodzi w korytarz mroku / i coraz bliższa jest miękkość podobna do białych obłoków.
Zwariowałem.
Unosi głowę ku koronom drzew kołyszącym się na wietrze, ku błękitnemu niebu. Oddycha głęboko. Podziemny loch znikł już… Śpiew ptaków… Boże.
Las. Śpiew ptaków. Blask słońca. Zwariowałem. Boże, dlaczego akurat na mnie musiało to paść?
– Nie zwariowałeś, fajter. Trudno mi cię było tu ściągnąć. A te majaki, to wszystko – siedzący pod rozłożystym dębem młody, jasnowłosy chłopak macha lekceważąco ręką – każdy to ma przy przejściu. I tak nie było najgorzej. Żebyś wiedział, co ja musiałem przeżyć – milknie nagle, przyglądając się w zamyśleniu trawie. Hornen podchodzi powoli. Nie, to nie może być sen. To wszystko jest zbyt prawdziwe, zbyt realne. Zupełnie realne. Chropawa kora, o którą opiera się plecami. Pachnąca trawa. Szelest liści.
– Mam wrażenie, że śnię…
– Skup się, chłopie – mówi nieznajomy. – Mamy mało czasu, prochy przestaną działać i szlus. Na trzeźwo to nawet Sayen by cię tu nie ściągnął.
Sayen, Kensicz, Hynien. Błyskawica przez mózg. Zbudź się, fajterze.
– No, kojarzysz już? Dobra. Po przejściu trzeba się chwilę zbierać. Teraz słuchaj. Po pierwsze – nie śnisz. Jesteś w tej chwili samą myślą, czy raczej tym, co fachowcy z biur specjalnych nazywają emanacją i głowią się, co to właściwie jest i dlaczego niektórzy mają emanację bardzo silną, a inni ledwie dającą się po wzmocnieniu wyczytać. Ja zresztą też. Wszystko tutaj – poklepał dłonią trawę – to dekoracja, zrobiona przeze mnie. Bądź co bądź nadal żyjesz i musisz jeszcze trochę pożyć, więc chciałem ci maksymalnie złagodzić szok przejścia. Nie jesteś jeszcze przygotowany do wchodzenia w nadświat. Nieważne. Kojarzysz? Możemy rozmawiać:
– Powiedzmy, że kojarzę. A kiedy będę… przygotowany?
– Nie spiesz się do tego. Na razie dziękuj Bogu, jeśli w niego wierzysz, że Sayen miał ten pomysł z uśpieniem cię. Inaczej nie znalazłbym sposobu, żeby się z wami porozumieć.
– Gdzie ja teraz jestem? – pyta wreszcie Hornen.
– Jakieś sto kilometrów od Hynien, na prawym fotelu flajtera lecącego z Hynien do Arpanu. Oczywiście. Chyba jeszcze pamiętasz?
– Przed chwilą jeszcze nie pamiętałem. Ale teraz już tak.
– Ściślej, tam jest twoje ciało, podobnie jak moje znajduje się w klinice strefowej rady specjalistów w Arpanie. To nie ma dla nas w tej chwili większego znaczenia. Obaj jesteśmy w czymś, co nazywam nadświatem. Z tą różnicą, że ty wrócisz, a ja pójdę dalej, sam nie wiem dokąd.
– Nadświat?
– Stary, nie ma na to czasu. Zresztą i tak nie umiem ci tego wyjaśnić. Zdaje się, że jest to jakby dopełnienie czy odwzorowanie świata materialnego… rozumiesz, jakby jego druga część, odwrotna strona, o której nie wiedzieliśmy. Nie świat materii, ale świat… emocji, myśli? Cholera, może duchów, nie wiem jak to nazwać. Po prostu druga strona tego dywanika. Jestem tu już od dłuższego czasu. Zresztą za waszą sprawą. Te światy się stykają. Myślę, że te wszystkie telepatyczne sztuczki, zwłaszcza tempaxy, to jakby wdzieranie się w nadświat. One, te światy jakoś się łączą, to, co zdarza się tam, jest odwzorowywane tutaj, stąd was poznałem. Być może komunikacja zachodzi i w drugą stronę. W każdym razie będąc tu mogłem przenosić się do wydarzeń, które tam dawno już się rozpłynęły, zanikły. Tutaj nic nie ginie.
– A może jeszcze zaglądasz stąd w przyszłość? Powiesz mi, jak to wszystko się skończy?
– Tego ci chyba nawet Światłość nie powie – zaśmiał się chłopak. – Zdaje się, że nie ma jakiejś stałej, określonej przyszłości, raczej nieskończona ilość zaplanowanych wariantów, między którymi stale się wybiera. Miałem wrażenie, że przez twoją decyzję, by pójść ze Szregim, przyszłość gdzieś się zmieniła. Nie wiem dobrze, byłem zajęty czym innym, usiłowałem wtedy porozumieć się z tymi z Federacji…
– Co? Ty potrafisz do nich dotrzeć? Słuchaj…
– Nie, czekaj – podniósł ręce w geście jednocześnie błagalnym i rozkazującym. – Nie ma na to czasu. Rozgaduję się, może niepotrzebnie, ale bardzo bym nie chciał, żebyś potem stwierdził, że coś ci się pieprzyło w głowie i machnął na to ręką. A rzecz jest ważna i dla mnie, i dla ciebie… no, i w ogóle jest ważna. Podziwiam Sayena, obmyślił wszystko i pozgrywał co do sekundy. Gość ma niesamowity łeb, szkoda go. Ale nie mógł o czymś wiedzieć, nie wziął tego pod uwagę. To błąd i trzeba go naprawić. Dlatego tu jesteś.
Śpiew ptaków, szum lasu. Dopiero teraz Hornen uświadomił sobie, że to ten sam las, którego obraz wracał do niego w snach. Spalony las, w którym bezlitośnie wyrzynano wilki. Widać odrósł, znowu się zazielenił, wystrzelił w niebo młodymi pniami…
– Mów. Nic z tego nie rozumiem, ale słucham.
– Na razie nie musisz rozumieć. Chcę ci tylko coś pokazać, coś, co w tamtym świecie już nie istnieje. Sayen zniszczył zapis, on ufa tylko sobie samemu… Daj mi rękę.
Podał mu dłoń. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.
– Kim ty jesteś? – zapytał jeszcze Hornen.
– Dowiesz się kiedyś. Skup się, fajter.
Las pociemniał nagle, zafalował i rozmył się jak holo-film, gdy wyszarpnie się nagle zasilanie. Pozostała tylko czarna, bezdenna otchłań, w której nagle otwarła się pod nim świetlista studnia. Runął w ten blask – chociaż jego samego też już nie było, znikł, stracił swój kształt. Stał się już tylko wzrokiem nie połączonym z oczami, czystą, swobodną myślą, impulsem, czuciem zapadającym się w bezkresną studnię.
Błysk. Eksplozja. Pustka zawirowała.
PRINT: MIEJSCE AKCJI.
Ognisty pisak kończył wyrysowywanie na ciemnogranatowym tle wielkiego, posępnego gmachu z trzech prostopadłościennych bloków, zrośniętych ścianami, przypominających z góry trójlistną koniczynę. Przemknął jeszcze po niebie, obramowując podwójną linią lądowisko na dachu i odskoczył w bok. Płonące w przestrzeni smugi układały się teraz z ogromną prędkością w zarys parkingu, otaczającej go ulicy i, dalej, schodzących ku ziemi u stóp gmachu estakad.
Hornen płynął pomiędzy tymi murami. Zrozumiał teraz. Z jarzących się w ciemności linii powstawał obraz, który wyświetlał kiedyś w Trumnie Sayen na przenośnym holoekranie. Ale wtedy pokazywał im tylko wycinki, powiększenia, tłumacząc każdemu jego zadanie. Teraz Hornen znalazł się w samym środku projekcji, wybierał sam to, co chciał zobaczyć. Tak, tu, w nadświecie, nic nie ginęło.
Migotliwy ognik przelatywał teraz po kondygnacjach budynku, znacząc utkanymi z poświaty sylwetkami prawdopodobne rozstawienie ochroniarzy. Gdzieś w połowie wysokości budynku wykwitł krwistoczerwony punkt – cel zamachu. Iskra znikła na moment, by pojawić się poza budynkiem, pod estakadą, szkicując flajter Sayena. Po chwili dorysowała gdzieś daleko, na skraju miasta, Hornena. Postać Kensicza lśniła już przy ocembrowaniu włazu.
Ognisty pisak rozpłynął się. Świetlny obraz drgnął i ożył. Ochroniarze zaczęli poruszać się po swoich kwadratach, Kensicz znikł, flajter Sayena uniósł się i powoli zaczął zakreślać szerokie koło, którego centrum stanowił budynek.
Zadanie swoje i Kensicza znał Hornen z Trumny. Przepłynął pomiędzy filarami szos ku sunącemu wolno flajterowi i wniknął do jego wnętrza, ku pochylonej nad pulpitami sylwetce Sayena. Przyglądał się jej uważnie.
Kensiczowi wydawało się, że usłyszał obok siebie głębokie westchnienie. Obrócił się zaskoczony. Ale Hornen nadal leżał sztywny, nieruchomy i zimny jak trup. Dotknął dla pewności jego twarzy, wyrzeźbionej w lodzie. Zdawało mu się. To z nerwów. Panuj nad sobą, człowiek, kurde, panuj nad sobą.
Oparł dłonie o tablicę sterowniczą, wbijając niewidzący wzrok w migające pod nim zielono-rude łachy plantacji. Chciał, żeby to już nadeszło. Jak najszybciej. Flajter wył wściekle, gnając na maksymalnych obrotach, aż wewnętrzne pokrywy silnika wibrowały delikatnie.
Sztywnym, nerwowym ruchem wyciągnął z kieszeni papierosa.