„Niewątpliwie najbardziej rzucającym się w oczy objawem postępującej dezorganizacji społeczeństwa Terei jest wszechogarniająca apatia. Przeciętny obywatel, który otrzymał tak wiele praw w porównaniu z okresem dominowania Federacji, paradoksalnie, nie czuje się u siebie i nie stara się z tych praw korzystać. Taka jest cena błędów popełnionych przez ekipę Ouentina. Błędów, które łatwo było by naprawić, ale trzeba się najpierw do nich przyznać, a jest to ostatnia rzecz, do której przedstawiciele Rady Specjalistów byliby skłonni…”
Ivan Horthy, „Stagnacja i postęp” (Archiwum wydziału prewencji Centralnego Instytutu Rozwoju Społeczeństwa, komisja d/s badania działalności tzw. „opozycji moralnej”)
Dom rzeczywiście przypominał kształtem trumnę. Rozbite górne piętra, częściowo zerwany dach, ani jednej szyby w oknach. Na ścianach widać było jeszcze ślady ognia. Pożar nadwątlił konstrukcję, która od dwudziestu lat groziła zawaleniem, a mimo wszystko nadal się trzymała. Po zamieszkach, w których zniszczono gmach, biura miejscowego oddziału Instytutu przeniesiono do jednego z wieżowców w centrum miasta. Zrujnowany, nadpalony budynek przeznaczono do rozbiórki. Odkładano ją jednak z roku na rok w nadziei, że może wreszcie sam się zawali.
Tonkai siedział jeszcze w pancerce, pracując przy terminalu i zostawiając swoim ludziom czas na przygotowanie terenu. Wysmażył pierwszy meldunek o postępach śledztwa, na razie jeszcze bardzo ostrożny i wyważony, wystukał hasło wejścia i numer sprawy. Raport zniknął gdzieś w przepastnych lochach centralnej pamięci Instytutu. Pieścił go prawie przez pół godziny – miał jak w banku, że będą to sprawozdanie potem wyciągać wielokrotnie i medytować nad każdą literką. Z Mokarahnem mógł rozmawiać swobodniej. Prosił go o nasłuch na fali Sayena Meta, której parametry mieli zapisane w archiwach. Wątpliwe, żeby mieli amtex, ale… Przed numerem sprawy pojawił się już w zapisach kod S-4 – działanie na szkodę ogółu. Od dawna nic takiego się nie zdarzyło, więc lepiej na wszelki wypadek niczego nie zaniedbać. Zawsze znajdzie się jakaś swołocz, która na rozprawie habilitacyjnej wyciągnie mu każdą najdrobniejszą nieprawidłowość lub przeoczenie z pierwszych godzin śledztwa. Żeby tylko sprawa okazała się warta rozpoczęcia starań o habilitację…
Szansę na to wyraźnie wzrastały, co wprawiało Tonkaia w stan radosnego podniecenia. Sam Sayen wyglądał wprawdzie z początku niezbyt obiecująco, ale po raporcie Hartego jego postać nabrała kolorów. Trzech już znalazło się na celowniku, a po tempaxie w Trumnie można sobie było wiele obiecywać. Obecność Kensicza wśród podejrzanych pozwalała liczyć na stopniowe dokopanie się do jakiejś większej siatki. Gdyby chodziło o wąską grupę, niewielki zasięg i ograniczone cele, wówczas zetknąłby się z ludźmi, którzy świetnie znają reguły wywrotowej działalności. Fajterzy, jak Hornen, odstępcy… Kensicz nie miał żadnych układów z notowanymi, nie miał nawet żadnych umiejętności, które mogłyby się liczyć. Skoro Sayen zbierał aż takich pętaków, należy spodziewać się po nim szeroko rozgałęzionych powiązań. Może jakaś nowa próba niedobitków Roty, może nielegalna struktura przyklejona do moralistów albo religiantów… Przeciwko tej drugiej ewentualności przemawiał fakt, iż moraliści programowo stronili od działań, które mogłyby zainteresować facetów pokroju Hornena. Ściągali ich wprawdzie do siebie, lecz – o ile było Tonkaiowi wiadomo – nie stosowali rotowskich numerów z omijaniem ochrony. Borden wprawdzie zmniejszył do minimum sankcje za wprowadzanie systemu w błąd, ale praktyka szła swoją drogą. Wiadomo, że facet, który kantuje automaty i zaciera ślady swojej obecności, nie ma czystego sumienia.
Przeciwko pierwszej ewentualności przemawiał natomiast rażący brak profesjonalizmu, do czego żaden fajter nigdy by nie dopuścił. Najpierw – kiedy dwóch ludzi, w dodatku obaj z rejestru uzdolnionych (fakt, o tym mogli nie wiedzieć) zaczyna się ukrywać niemal jednocześnie, nawet najgłupszy śledczy musi ich ze sobą natychmiast skojarzyć. Po drugie, werbowanie Kensicza w zamkniętym, choć zatłoczonym pomieszczeniu zakrawało na ostatnią amatorszczyznę. I to jeszcze w miejscu ostatniej rejestracji, gdzie tempaxowanie było czynnością rutynową. Mógł z nim gadać na ulicy, wtedy to co innego. A przynajmniej nie podawać na głos miejsca i terminu spotkania, napisać mu wszystko na kartce i wsadzić do torby. Czego ich teraz uczą na tych kursach? Szarżował, wystawiał im na przynętę Kensicza, żeby odciągnąć uwagę od Hornena? – mógł nie wiedzieć o jego zdolnościach i liczyć, że się o nim nie dowiedzą. A może naprawdę był głupi? Jeżeli tak, nie daj Boże, to koniec. Cała robota starczy ledwie na wzmiankę w biuletynie.
Rozważenie pytań zostawił sobie Tonkai na później. Teraz najważniejsze było, żeby o niczym nie zapomnieć. Kiedy indziej zwaliłby robotę na Boleya i Drauna. Zwłaszcza na Drauna – facet zjadł na tym zęby i nie trzeba było mu nic mówić. Ale przy S-4 wolał zająć się robotą sam. Po odesłaniu raportu przystąpił do puszczania w ruch kolejnych trybów śledczej maszynerii. Rutynowe sprawdzenie wszystkich kontaktów całej trójki poszukiwanych podczas ostatnich miesięcy. Wertowanie rejestracji wszystkich notowanych, z obu kluczy. Sprawdzenie facetów robiących nakładki i lewe żetony – zostawili ich nienaruszonych właśnie po to, żeby następne spiski miały się do kogo zwrócić. Kazał też Boleyowi uruchomić pospolitniaków, żeby sprawdzili wszystkie ostatnie przelewy, lewe transakcje i dillerów. I tak dalej – po każdej komendzie, wprowadzonej przez Tonkaia na terminal, maszyna nabierała rozpędu, wciągając do roboty coraz to nowe agendy Instytutu.
Czekał jeszcze na wyciąg z danych Sayena. Chciał wiedzieć, skąd się wziął, co robił przed kursem – to czasem bardzo się przydaje. I jak na złość, okazało się, że na kurs przyszedł z innej strefy. Cholera by nadała, zezwolenia na stałą zmianę stref dawano bardzo rzadko, nigdy więcej niż raz – i akurat jemu musiał się taki pacjent trafić. W obrębie strefy ściągnęło się wszystkie dane w kilka minut, sprzężenie z innym systemem ochronnym mogło potrwać nawet parę godzin.
Przetarł dłonią twarz i oczy. Ładny dzień, nie ma co. A ranek był taki przyjemny. Mokarahn go męczy, co druga sprawa – Tonkai. I bardzo dobrze, o to właśnie chodzi. Że nie nawali, był spokojny.
Właściwie to robota nie wyglądała na skomplikowaną. Wydawała się tak prosta, że aż to niepokoiło. Parędziesiąt minut tempaxowania i po wszystkim. Wierzyć się nie chce, żeby jakakolwiek sprawa mogła być tak łatwa.
Do pancerki podszedł Draun z informacją, że tempax jest gotowy. Tonkai ruszył za nim przez korytarze opuszczonego gmaszyska. Tak, ktokolwiek wymyślił tę nazwę, trafił doskonale. Trumienny nastrój. Zeszli do piwnic. Brnąc po kolana w śmieciach dotarli do sali, którą Sayen wyznaczył Kensiczowi na miejsce spotkania.
Mały, wybetonowany pokoik bez okien, oświetlony teraz kilkoma lampami na stojakach. Tonkai wzdrygnął się, zamykając za sobą potężne, stalowe drzwi. Zdziwiło go trochę, że w salce było stosunkowo czysto. Wszystkie piwnice trumny zalegały szmaty i papiery, cuchnęło w nich przeraźliwie odchodami. Tu włóczędzy chyba nie zaglądali. Tonkai też poczuł, że nie potrafiłby w tym miejscu zasnąć, choćby był na nie wiedzieć jakiej bani.
Wondenowi również to pomieszczenie najwyraźniej nie służyło. Czoło pokrywał mu perlisty pot, usta wykrzywiał jakiś dziwny niepokój.
– Co jest? – Tonkai stuknął go w ramię.
– Nic, kapitanie. Nic konkretnego – Wonden zdobył się na wymuszony uśmiech. Rozpiął kołnierzyk koszuli. – Straszny tu zaduch. Gorąco.
– Wentylacja nie działa od dwudziestu lat – rzucił z boku któryś z techników.
– Może poślę po kogoś innego? Nie wyglądasz najlepiej.
– Poradzę sobie, kapitanie. To chyba nic trudnego, byli tu pewnie sami. Nie powinno być zakłóceń.
Wolałby mieć na tempaxie Hartego. Wondenowi nie mógł w zasadzie nic zarzucić, poza tym, że nie miał doświadczenia. Facet świeżo z kursu. No, ale gdzieś przecież musiał to doświadczenie zdobywać. W razie czego zawsze będzie można powtórzyć tempaxowanie z innym telepatą.
– Dobrze. Postaraj się, żeby to wyszło porządnie. Wonden lekko skinął głową i zastygł w bezruchu, z czołem opartym na rękach i twarzą zasłoniętą dłońmi.
– Gotowe – zameldował szef techników. Wonden zajął swoje miejsce.
Rozpoczęło się strojenie tempaxu.
Tonkai odszedł w kąt pomieszczenia, zapalając papierosa. Lubił asystować przy tempaxowaniu. Bawiło go wyciąganie przeszłości z murów, z jakichś jej szczątków, które zostawały w przedmiotach. Nic nie ginęło, ani jedno słowo czy uśmiech. Co prawda tempaxy, których obecnie używali, sięgały najdalej do głębokości siedmiu, ośmiu dni. Ale przecież niedługo dostaną jeszcze lepsze. Cztery lata temu, kiedy je wprowadzono, sięgały na dystans siedemdziesięciu pięciu godzin. I wystarczyło. Błyskawiczne rozbicie Rewolucyjnej Organizacji Terei było w dużej mierze zasługą konstruktorów tego sprzętu. Starymi metodami trwałoby to o wiele, wiele dłużej. I zawsze zostałyby jakieś niedobitki, z których struktury organizacji odrastałyby na nowo. Właściwie szkoda – dzięki Rocie załapał się na stopień kapitana, teraz przyjdzie mu jeszcze poczekać. Chyba że ta sprawa… za dobrze by było. Lepiej sobie nie robić nadziei.
– Trzeci na szóstkę. Albo nie, dwa niżej. Zaczekaj… trzeci i pierwszy na piątkę, pozostałe na siedem…
Wonden dostrajał się znacznie dłużej od Hartego, chociaż zadanie miał prostsze. Żeby dostać wreszcie jego raport, wiedzieć, co jest grane. Ciekawe, co czuje człowiek podłączony do tej maszyny. Gdyby zdecydował się na szkolenie, zamiast na operacyjny, mógłby siedzieć teraz na miejscu Wondena. Zdolności specjalne, klasa B.
Odwrócił się gwałtownie, zaniepokojony ciszą. Wonden przestał wydawać komendy w pół słowa, nie informując, czy namierzył odpowiedni czas. Siedział sztywno, z nabrzmiałą twarzą i wysadzonymi żyłami na skroniach. Nagle jego usta wykrzywił potworny grymas, oczy wyszły mu z orbit.
– Wyłączcie to! – ryknął Tonkai i w dwóch susach znalazł się przy telepacie. – Do cholery, nie stójcie jak słupy!
Z otwartych ust Wondena wydobył się charkot, by po chwili przerodzić się w obłędny krzyk. Zwinął się, waląc głową o pulpit sterowniczy.
Tonaki chciał mu zerwać z głowy obręcz łącznikową z tempaxem. Jeden z techników chwycił go za rękę.
– Nie! To go może zabić!
Wonden wył z bólu. Tonkaia, który nieraz asystował przy ostrych przesłuchaniach, przeszedł od tego krzyku dreszcz. Nigdy nie słyszał niczego podobnego. Usiłował chwycić i unieruchomić rzucającego się w fotelu telepatę.
– Trzymajcie go! – wrzeszczał, nie słysząc własnego głosu. – Wyłączcie to, do kurwy nędzy!
Szef ekipy zwijał się w przerażeniu wokół. Zrywał pokrywy i dłubał pod nimi wywołując krótkie, ostre spięcia.
Tonkai zrozumiał. Tamten musiał poodłączać emitery. Musiał to zrobić jak najdelikatniej, żeby nie zabić połączonego z tempaxem człowieka. Trzech techników rzuciło mu się do pomocy. Dwóch pozostałych usiłowało wraz z Tonkaiem utrzymać szarpiącego się i zwijającego Wodena. Mijały sekundy, Wonden osłabł, jego krzyk znowu zmienił się w charkot.
– Teraz! – krzyknął szef techników. – Dwa, jeden, już!
Ciało telepaty zmiękło nagle i bezwładnie osunęło się na fotel.
– Ambulans! Natychmiast!
Zgrzyt drzwi, szybkie kroki w korytarzu, krzyk, przekazywane z ust do ust komendy. Tonkai zerwał z głowy Wondena obręcz i pochylił się nad wykrzywioną, obrzmiałą twarzą.
– Żyje – wy dyszał z ulgą jeden z techników.