„Każdy mieszkaniec Terei jest człowiekiem chorym, całe jej społeczeństwo chore jest na chroniczny niedorozwój. Koloniści nigdy o niczym nie decydowali i nie mają we krwi żądania współdecydowania o swoim losie. Przywieziono ich zamrożonych na planetę, gdzie wszystko już było urządzone, wybudowane i wyregulowane. Przywożono ich partiami po kilkanaście tysięcy, dzięki czemu łatwiej oswajali się z sytuacją ubezwłasnowolnienia. Przywykli, że tych, którzy nimi władają, przywozi się z Ziemi w osobnych statkach, że koloniści nie mogą mieć żadnego na nich wpływu, gdyż wyznaczał ich zarząd kolonii odległy o całe parseki. Z chwilą secesji władcy Terei zaczęli wyznaczać się sami – i tylko tyle się zmieniło”.
Heinrich Olad „Paraliż woli” (Archiwum wydziału prewencji Centralnego Instytutu Rozwoju Społeczeństwa, komisja ds. badania działalności tzw „opozycji moralnej”)
– Nie wolno – oświadczył stojący w wejściu korytarza goryl. – Proszę skorzystać z innej windy.
– Ale ja muszę się dostać do swojego gabinetu! To ważne. Do kogo mam się zwrócić?
– Nie wiem. Tu nie wolno wchodzić.
Tonkai niedbałym krokiem podszedł do ochroniarza. Poznał usiłującego przejść majora z wydziału Lindena. Przyczepił się do niego podczas habilitacji na kapitana, że „odchodzi w sposób niepokojący od podstawowych założeń teorii wzmocnień”. Na szczęście skończyło się tylko na gadaniu – Mokarahn nie pozwalał byle komu obcinać swoich ludzi.
– Kapitan Tonkai – powiedział spokojnie, podając gorylowi przepustkę.
– Proszę bardzo.
Rzucił majorowi przelotne spojrzenie. Miał nadzieję, że dojrzy na jego twarzy wyraz oburzenia, ale nie – gęba oficera pozostała niewzruszona. Uważał, żeby nie dać szczeniakowi satysfakcji.
Po raz drugi tego dnia Tonkai przeszedł kilkakrotną kontrolę i rewizję, zanim poprowadzono go pod drzwi pokoju 4872. O ile pamiętał, te cztery apartamenty w amfiladzie na siódmym piętrze przeznaczone były na pokoje gościnne dla ważnych gości. Budowniczowie Instytutu pomyśleli o wszystkim.
– Ma pan jeszcze cztery minuty, kapitanie – powiedział znany mu już okularnik.
– Nie chciałem się spóźnić.
– Proszę zaczekać. Senator zaraz pana przyjmie.
– Można zapalić?
– Proszę. Mam nadzieję, że zastosował się pan do mojej prośby, kapitanie?
– Powiedziałem moim ludziom, że przed odlotem do Hynien muszę stawić się u pułkownika Mokarahna.
– Bardzo dobrze.
Po zjedzonym przed chwilą posiłku i przed rozmową z Bordenem papieros miał szczególnie przyjemny smak. Tonkai chłonął go chciwie, starając się ukryć nerwowe podniecenie. Jednak udało się. Wiedział od lat, że w końcu coś takiego musi nastąpić. Może go przeniosą do rządowej, do Instytutu Centralnego? W końcu, cholera, ma talent do tej roboty. I stara się. Niech mu tylko dadzą szansę.
Przebiegł jeszcze raz myślami swoje dotychczasowe postępowanie. Nie znajdował w nim błędu… no, Won-den, ale to drobiazg, zresztą nie jego wina. Pojedzie teraz do Hynien. Nie dlatego, żeby mógł tam cokolwiek zmienić. Zdążył już zapoznać się z planem wizyty Ouentina i organizacją jego wzmocnionej gwałtownie ochrony, a także z zeznaniami aresztowanego Faetnera (Blom na razie milczał). Wiedział dobrze, że od momentu ujawnienia spisku Sayen i jego wspólnicy nie mają najmniejszych szans. Miasto zostało zablokowane, blisko setka telepatów z rządowej przeczesze je wkrótce metodycznie, kwadrat po kwadracie. Znali cechy szczególne fali Sayena i Hornena, więc nawet nie musieli się wysilać, wystarczą namierniki. Koniec. W ciągu kilku godzin zostaną zlokalizowani i ujęci. Przed obławą telepatów nie można uciec. Jak dotąd przeprowadzano taką akcję tylko kilka razy. Po raz ostatni – trzy lata temu, w Amsterze. Wyłuskanie wśród miliona mieszkańców stolicy sześciu przywódców Roty zajęło szperaczom cztery godziny. To już nawet nie była obława. Po prostu egzekucja.
Mimo wszystko musiał tam lecieć. Potrzebny był przy zakończeniu obławy jako przedstawiciel Instytutu w Arpanie oraz, przede wszystkim, jako ten, który pierwszy podjął śledztwo i który wespnie się po nim wyżej, niż którykolwiek z jego przełożonych mógł przypuszczać.
Okularnik, który przed chwilą znikł za drzwiami pokoju, pojawił się znowu.
– Proszę wejść, kapitanie.
Zgasił papierosa i nerwowo obciągnął marynarkę, jak kadet wchodzący na egzamin. Skarcił się w duchu za ten gest. No, nic.
Borden czekał na niego w pierwszym apartamencie. Siedział w głębokim fotelu, w kącie skromnie, ale funkcjonalnie urządzonego gabinetu. Tonkai w milczeniu zatrzymał się parę kroków od drzwi, obok solidnego, białego regału.
– Niech pan siada, kapitanie – Borden wskazał gestem fotel po przeciwnej stronie niskiego stołu. Tonkai zapadł w nim miękko. Na stole stała pękata butelka i dwa kieliszki.
– Proszę się napić. Myślę, że należy się to panu po przeżyciach ostatnich godzin. – Borden odłożył trzymany w ręku plik papierów. – Nie, mnie proszę nie nalewać. Lekarze nie pozwalają mi na takie przyjemności. Żałuję. Ale słucham. Warto słuchać fachowców, zgadza się pan ze mną?
– Oczywiście – skinął głową Tonkai, przełykając szlachetny trunek. Nigdy w życiu nie miał w ustach niczego równie znakomitego. Gdyby ktoś wczoraj powiedział mu, że będzie pił z samym Bordenem… Uśmiechnął się w duchu.
– Zainteresowało mnie pańskie wystąpienie na naradzie. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się tam usłyszeć nic ciekawego, nie po to ją zwołano. Potrafił pan wystąpić z własnymi poglądami, no i starał się pan, żeby nie odsunięto pana od najciekawszej części sprawy. U naukowca to pożyteczne cechy. Zapewne nie zamierza pan kończyć kariery jako śledczy?
– Nie, panie senatorze, mam ambicję zająć się pracą naukową. Doświadczenia praktyczne, których zdobycie umożliwia mi praca w wydziale śledczym…
Przerwał mu ruchem dłoni.
– Wiem, wiem. Szkoda czasu. – Uniósł lekko plik wydruków. – Zdążyłem już pana poznać. Wie pan przecież, że zbieramy i przechowujemy wszystkie dane o naszych ludziach. Muszę wiedzieć, kim dysponuję i na co mogę liczyć. Oczywiście, informacje są utrzymywane w tajemnicy, ale mój certyfikat otwiera bank pamięci w każdej centrali.
– Rozumiem i uważam to za słuszne, panie senatorze.
– Tylko że te dane to jeszcze za mało, żeby wyrobić sobie uczciwy sąd o człowieku. Suche fakty, liczby, wyniki testów, informacje o dokonaniach i życiu osobistym. Potrzebuję zdecydowanych i fachowych ludzi, którzy potrafią unieść przeznaczone im zadania. W tej chwili potrzebuję ich bardziej niż kiedykolwiek. Właśnie dlatego jest pan tutaj.
– Słucham pana, panie senatorze.
Był sztywny jak gumowa kukła poruszana sprężynami. Nikt by nie dał za tego faceta dwóch groszy. Myśl, że ta niezgrabna, przekrzywiona i łysawa kula kryje w sobie jeden z najtęższych mózgów Terei, zakrawała na absurd. Ale przecież tak właśnie było.
– Proszę mi powiedzieć, kapitanie, jak pan rozumie moją teorię wzmocnień? Proszę to powiedzieć własnymi słowami, bez cytowania moich szanownych komentatorów.
Będzie go egzaminował? Każdy pracownik Instytutu miał na takie pytanie gotową i starannie obkutą odpowiedź. Tonkai także. Mimo wszystko, sam nie wiedział czemu, nie sięgnął po nią.
– Moim zdaniem – zaczął – daje się ona zawrzeć w jednym podstawowym stwierdzeniu. Działaniu represyjnemu musi zawsze towarzyszyć pozytywna alternatywa. Nie jesteśmy po to, by w imieniu społeczeństwa mścić się na elementach do niego nie przystosowanych – to powoduje tylko zaciekłą nienawiść i gotowość poświęcenia wszystkiego, byleby tylko zaszkodzić społecznemu ładowi. Wywrotowiec musi odczuć karę, musi się jej bać na przyszłość, ale należy pozostawić mu możliwość powrotu do normalnego życia. Fajter, który ma rodzinę i zapewnioną jaką taką egzystencję, może o nas źle mówić, ale na tym poprzestanie. Nie będzie ryzykować. Zacznie się oglądać na innych i zastanawiać się, dlaczego niby właśnie on ma się nadstawiać. To oczywiście uproszczenie. Chodzi przecież o sprawę znacznie szerszą, o prawidłowe sterowanie rozwojem społeczeństwa. Trzeba przycinać jedne gałęzie, podpierać inne, a teoria wzmocnień jest do tego doskonałą podstawą. Powiem szczerze, że podziwiam zasady stopniowania wzmocnień pozytywnych i negatywnych, które pan opracował. Rozbicie Roty było zasługą aparatury śledczej i perfekcyjnego systemu wykrywania przestępstw. Ale fakt, że nie odrodziła się ona, tak jak to następowało po każdym dotychczasowym sukcesie, uznaję właśnie za efekt wdrożenia pańskiej teorii. Udało nam się zatrzymać negatywne procesy społeczne. Jedyna od trzech lat próba zorganizowania rebelii zbrojnej jest dziełem naszych własnych ludzi. To mówi samo za siebie.
– Tak. Jak długo potrwa ten spokój? Jak pan sądzi?
Prawidłowa odpowiedź brzmiała „zawsze” i nie powinien tracić na zastanowienie ani sekundy. Mimo to milczał, zamyślony.
– Czy mogę… jeszcze się napić? To wspaniały…
– Koniak. Może niezbyt przypomina w smaku to, co pan pija pod tą nazwą, ale to jest właśnie koniak. Odradzam panu, jeden kieliszek w zupełności wystarczy. No więc, słucham?
– Trudno mi powiedzieć. Utrzymanie stałej równowagi bodźców to przecież sprawa skomplikowana. Wymaga doskonałej koordynacji wszystkich możliwych środków oddziaływania na organizm społeczny.
– Załóżmy, że ten warunek zostanie spełniony.
– Cóż, myślę że uda się zachować trwałą równowagę. O ile nie ujawni się jakaś potężna zmiana o charakterze destabilizującym. Taka, jak katastrofa ekologiczna.
– Powiedzmy inaczej. Jakie trudności widzi pan przy realizacji tego zadania. Podstawowe trudności. Tonkai odetchnął głęboko.
– Nie wiem, panie senatorze. Jestem tylko kapitanem. Czy myśli pan, że ktokolwiek w Instytucie zastanawiał się kiedykolwiek nad -takimi sprawami? Nie wiem, jak to jest w Centralnym, ale u nas, w Arpanie, zajmujemy się tylko udowadnianiem słuszności teorii wzmocnień, zakładając z góry, że ona musi być słuszna. To mi bardziej przypomina religianctwo, które zwalczamy, niż naukę.
– Śmiałe słowa – Borden uśmiechnął się. – Ale jest pan na dobrym tropie. Wyjaśnimy to potem. Na razie jednak nie odpowiedział pan na moje pytanie. Proszę się zastanowić. Co jest dla nas największym niebezpieczeństwem, pomijając, rzecz jasna, trudności techniczne?
– Myślę, panie senatorze… No cóż, analizujemy tylko sytuacje modelowe. Modele bardzo precyzyjne, szczegółowe, wypracowane przez najpotężniejsze komputery. Ale tylko modele. Skoro mamy na Terei około miliarda ludzi i planujemy dalszą rozbudowę stref…
– Na pewno nie w najbliższym czasie.
– W każdym razie niemożliwe jest stworzenie modelu dostatecznie złożonego, by był on w stanie uwzględnić wszystkie występujące siły. Na to potrzeba lat praktyki, tak sądzę, trzeba stałego natężenia uwagi i doskonalanie narzędzi, którymi się posługujemy.
– I widzi pan miejsce dla siebie właśnie w takim zbieraniu doświadczeń praktycznych dla weryfikowania i udoskonalania teorii wzmocnień?
– Tak, widzę dla siebie miejsce w weryfikowaniu i udoskonalaniu teorii, którą aktualnie trzeba będzie weryfikować i udoskonalać. Nie wiem, czy to będzie właśnie pańska teoria. Utrzyma się ona równie długo, jak pan. Mam nadzieję, że potrwa to co najmniej kilkanaście lat. Nie uśmiecha mi się jeszcze dyrektorowanie.
Szumiało mu w głowie. Słowa wychodziły z niego same, jakby kto inny wyciągał je przez jego gardło.
– Mam rozumieć, że jest panu dokładnie obojętne, jaką doktrynę będzie pan realizował?
– Nie całkiem tak. Trzeba jedynie być otwartym i łapać nowe teorie, kiedy tylko stare zaczną się zużywać. Zawsze być w czołówce. Nie czuję się szczególnie przywiązany akurat do tej jednej doktryny. Pracuję dla Instytutu i muszę realizować jego program. Gdyby pana pozycję zajmował do dzisiaj Lovey, realizowałbym teorię dezalternacji społecznej. W praktyce śledczej na szczeblu kapitana nie ma tu różnic.
– A gdyby właśnie pan miał wpływ na program działalności Instytutu? Chciałby pan tego, prawda?
– Oczywiście.
– Więc? W jaką stronę by pan wtedy sterował?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem…
– Proszę spróbować.
– Na pewno wybrałbym ten kierunek, który gwarantowałby największą skuteczność działania. Wydaje mi się, że w chwili obecnej jest to teoria wzmocnień. Ale gdyby rozwój wypadków zaprzeczył jej, i gdyby stworzono doktrynę efektywniejszą, natychmiast odesłałbym poprzednie teorie do wszystkich diabłów.
– Co pan rozumie przez „skuteczność”?
– To chyba oczywiste. Takie sterowanie rozwojem społecznym, aby zmienić ludność Terei w sprawne, posłuszne narzędzie w rękach grupy kierującej planetą. Każda doktryna jest tylko środkiem, mającym służyć temu celowi. Nie można się do niej zanadto przyzwyczajać. Jeśli środki przestają być skuteczne, trzeba sięgnąć po nowe, i to szybko, zanim zrobi to ktoś inny, kto mógłby nam zagrozić. Jeśli się właściwą chwilę przegapi, wtedy musi nastąpić klęska. Prędzej czy później uchwyci władzę ten, kto ma w ręku lepszą ideę.
– Gdyby pan był fajterem, myślałby pan podobnie?
– Myślałbym tak zawsze. Gdyby burzenie miało sens, pewnie bym nim został. No, i gdyby miało ono jakieś szansę powodzenia. Ale fajterzy działają z pobudek zupełnie irracjonalnych. Nie mają nawet własnych idei, odwracają tylko nasze, opierają się na prostym zanegowaniu nas. Dlatego Rota była skazana na klęskę, nawet gdybyśmy nie dostali na czas tempaxów. Kiedyś przecież zastanawiałem się nad wyborem swojej drogi. Nie bawi mnie użeranie się z prawami rządzącymi światem. Ich się nie da zmienić, trzeba je zrozumieć i wyciągnąć z tej wiedzy wnioski. A wniosek jest prosty. Ludzkość dzieli się w przybliżeniu na trzy grupy. Po pierwsze na konsumentów, szary tłum, który wymaga sterowania i nie przejawia sam z siebie żadnej aktywności. Tych jest przytłaczająca większość, ale to zwykłe bydło, materiał, którym trzeba się umieć posłużyć. Po drugie, na niepogodzonych, niezbędny element populacji, który często stanowi zaczyn pozytywnych przemian, ale sam w sobie nie stanowi żadnej pozytywnej wartości społecznej. Wywrotowcy mogą być tylko narzędziem w rękach grupy ostatniej, najwęższej i najważniejszej. Tej części populacji, która tworzy ład i która jest, przez swe zdolności przywódcze, zapisane w genach, powołana do sterowania ludzkością. Dla tworzenia ładu, udoskonalania go. I tylko w tej trzeciej grupie warto się znaleźć. Warto być jak najbliżej szczytu. Nie chodzi nawet o płynące z tego przywileje, które muszą istnieć, bo po prostu się należą. Ale najważniejsze to liczyć się. Być jednostką, która wpływa na losy świata, która decyduje. Dopiero takie życie ma sens.
– Czy istnieje cokolwiek, przed czym by się pan cofnął?
– Jeśli służyłoby to znalezieniu się jak najbliżej wierzchołka piramidy? Nie. Ludzie którzy sterują światem, nie podlegają normom. Oni je tworzą. Nie istnieją dla nich żadne irracjonalne ograniczenia etyki czy moralności. Dlatego trzeba się w swym działaniu kierować tylko i wyłącznie chłodną kalkulacją. Co się opłaca grupie przywódczej, co się opłaca mnie – automatycznie opłaca się tym samym ogółowi. Żadnych słabości, tylko rozsądek i wyrachowanie. To jest jedyna recepta na sukces.
– Gdyby zaproponowano panu działanie przeciwko mnie? Przeciwko prezydentowi? Gdyby stanął pan przed taką decyzją, jak Faetner?
Tonkai zaśmiał się szczerze.
– Nie ma głupich, panie senatorze. Ja przecież wiem, kto tu musi wygrać. Słucham, patrzę, myślę… czy w obliczu ostrego przesilenia mógłbym piłować gałąź, na której siedzę? Faetner zachował się jak idiota i ma tego skutki. Myślę, że zaważyły na tym sentymenty – przywiązanie do idei secesji, wspomnienia z młodości. Ale ja nie jestem sentymentalny. Czasy się zmieniły. To, co za Milena było postępem, dziś przeszkadza. Więc do diabła z tym…
Borden sztywno podniósł się z fotela i założywszy ręce na plecy, pochylony śmiesznie do przodu, zaczął przechadzać się po gabinecie.
– Przeciętni mieszkańcy Terei na określenie pańskiej postawy używają zwięzłego określenia. Zna je pan?
– Słyszałem różne. Najczęstsze to bezpiecznik albo instytutowiec.
– Nie chodzi mi o to, jak nazywają socjoników, ale ludzi o pańskich poglądach. Nazywają takich skurwysynami. Jeśli woli pan delikatniej, cynikami.
– Wiem. I mam się tym przejmować? Słabością tłumu, tej najobszerniejszej grupy, o której mówiłem, jest zupełnie irracjonalne rozumienie pojęć dobra i zła. To trzyma ich w miejscu, nie pozwala otworzyć szerzej oczu. Trzeba dopiero zrozumieć, że najdoskonalszym narzędziem, jakie ewolucja dała człowiekowi, jest rozum. A intelekt nie uznaje abstrakcyjnych, czysto uczuciowych wartościowań. Każe wyrażać i ważyć rzeczy wymierne, korzyści i straty. Nie należy ulegać zahamowaniom i przesądom, inaczej się przegra. Irracjonalizm spycha do grupy nieprzystosowanych, ona jest pożyteczna, czasem. Ale to marna fucha. Ja staram się kierować rozumem i kalkulacją. Dlatego właśnie jestem socjonikiem.
– Dobrze – Borden zatrzymał się, spoglądając na Tonkaia. -W porządku. To mi wystarczy. Nie pomyliłem się co do pana. Teraz proszę milczeć i słuchać. Zapewne zdziwi się pan po wyjściu stąd, skąd wzięła się ta dziwna szczerość i rozmowność. Proszę się nie martwić, to minie za kilkanaście minut. Dlatego właśnie odradzałem panu nadużywanie koniaku.
– Kurewstwo – pomyślał Tonkai, by po chwili stwierdzić z przerażeniem, że powiedział to na głos.
– Widzi pan? W każdym tkwią jednak pewne atawizmy. W tej chwili sam posłużył się pan irracjonalnym sposobem myślenia. Przecież człowiek naprawdę lojalny nie ma nic do ukrycia. Ale proszę nie komentować moich słów, tylko słuchać. Wyjaśnię panu, dlaczego musiałem posłużyć się przy naszej rozmowie tym drobnym wybiegiem. Nie dla żadnej uczciwości, to po prostu wskazanie rozsądkowe. Chcę aby pan wiedział, że w pańskim interesie leży przyjęcie moich propozycji i dokładne poddanie się moim poleceniom. Potrzebuję takich ludzi jak pan. Szukam ich, a tych, których znajduję, poddaję takiej właśnie próbie. Mówiłem już zresztą, że potrzebuję ludzi pewnych oraz godnych zaufania.
Borden zrobił jeszcze kilka kroków i wrócił na fotel.
– Nie bez przyczyny pytałem na początku, co jest największą trudnością, którą pokonać musimy przy wdrażaniu w praktyce teorii wzmocnień. Przez kilka ostatnich lat wiele udało mi się zmienić, ale wciąż za mało, to był tylko wstęp. Trzeba przebudować cały odziedziczony po Milenie system. Pan jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy, bądź co bądź jest pan – na razie – tylko kapitanem. Przez chwilę był pan na dobrym tropie. Problemem są narzędzia. Ale nie technika, nie urządzenia. Nad tymi zawsze potrafimy zapanować. Problemem są ludzie.
Moim celem nie jest władza, i pan także powinien się nad tym zastanowić. Kiedyś, istotnie, tak było. Ale władzę już mam. I ona jest tylko narzędziem. Chodzi mi o uczynienie Terei potęgą, z którą Federacja będzie musiała się liczyć. Sam tego nie zrobię, potrzebuję współpracowników, którzy będą umieli należycie skorzystać z dorobku wieków. Tak, po moim koniaku powiedział pan rzeczy bardzo słuszne, rzeczy, które chciałem usłyszeć. Sukces można osiągnąć tylko dzięki wiedzy, tylko dzięki nauce. Ideałem naszych czasów jest chłodny, rzetelny, doskonale obiektywny naukowiec. Musimy wyzwolić się z zabobonu, który od wieków broni się tworzeniem różnych systemów religijnych i egzekwowaniem poprzez nie zachowań sprzecznych ze zdrowym rozsądkiem. Milen chciał wszystkich przemienić w ludzi rozumnych, przeorać ich dusze, stworzyć całe społeczeństwo, kierujące się rozsądkiem. To oczywiście nie jest możliwe, dziś już to wiemy. Zniszczenie siłą systemu religijnego nic nie daje, natychmiast powstaje nowy. Dlatego zamierzam przyznać religiantom znaczne swobody, tłum dobrze się z tym czuje. Mnie interesują tylko ci, których umieścił pan w trzeciej, elitarnej grupie społeczeństwa. Nie ma sensu forsowanie nowego modelu świadomości na siłę. Milen nie przewidział, że opracowany przez niego system szybko przerodzi się w organizację parareligiancką. Elita nowego społeczeństwa została porażona nową religią, religią Milena i secesji. Uruchomiono dobór negatywny – najwyżej szli ludzie z klapkami na oczach, niezdolni do śmiałych, ostrych decyzji. Przyjmujący d priori założenie, że coś musi być słuszne. Obiektywne prawa, rządzące światem, przykrawali do tych założeń albo nie przyjmowali ich do wiadomości. Efekty widać. Od secesji pod każdym względem cofamy się o całe wieki. Jeszcze trochę i Federacja podporządkuje nas sobie wręcz od niechcenia.
Ja zamierzam uruchomić nowy system selekcji kadr, skuteczniejszy i wysuwający na czołowe stanowiska osoby najlepiej się na nich sprawujące. Absolutnie obiektywne. Wszystko trzeba poddawać stałej weryfikacji, to podstawowe prawo postępu. Dotychczasowi przywódcy musieli doprowadzić Tereę do katastrofy. Nie wierzyli w raporty ekologów, tylko ślepo realizowali zdezaktualizowane wskazania Milena. W każdym szczególe. A cały aparat ślepo wierzył w nieomylność zwierzchników. To musiało się tak skończyć, wiedziałem o tym od dawna. Przygotowywałem się do tego, by w odpowiednim momencie przeprowadzić konieczne zmiany. To zresztą na razie pana nie interesuje.
Moi przeciwnicy mogą oczywiście twierdzić, że nie znajdę nigdy wystarczającej liczby ludzi doskonale obiektywnych, że niemal każdy ma jakieś irracjonalne zahamowania. To po części prawda. Ale wystarczą mi ludzie zbliżający się do ideału. Za takich właśnie uważam tych, których potocznie nazywa się cynikami, ludzi dbających przede wszystkim, albo wyłącznie o siebie. Wystarczy tylko tak zorganizować system społeczny, by interes każdego z nich pokrywał się z interesem ogółu. Wtedy system będzie funkcjonował doskonale. A takie przeorganizowanie systemu jest możliwe i potrafię go dokonać.
Mówię panu o sprawach, w które na razie nie musi pan być wtajemniczony. Traktuję to jako inwestycję. Ma pan szczęście, że dzięki zbiegowi okoliczności najważniejszy egzamin zdawał pan przede mną, a nie przed moimi współpracownikami. Mam nadzieję, że znajdzie się pan kiedyś w ich gronie. Na razie oczywiście musi się pan jeszcze wielu rzeczy nauczyć. Zaczniemy od przeniesienia do Instytutu Centralnego, do strefy rządowej. Co dalej, to zależy tylko od pana.
Tak… przejdźmy do konkretów. Mam dla pana zadanie. Kolejny sprawdzian. W życiu stale trzeba się sprawdzać. Poleci pan do Rynien, nie po to, by kontrolować śledztwo, od tego są tam już inni. Ma pan przesłuchiwać Sayena Meta. Jest rozkaz, by ujęto go żywcem. Od tej chwili znajdzie się on pod pańską opieką. Znam tego człowieka i potrzebuję go. Chcę, żeby go pan przekonał, a co najmniej nakłonił do rozmowy ze mną. Zobaczymy, jak się pan spisze w tej roli.
– Przepraszam, ale… gdybym zdołał go ująć, zanim zrobią to brygady specjalne? Żywcem naturalnie.
Borden podniósł na niego wzrok, jakby jeszcze raz taksował go uważnie.
– Ambicji panu nie brak – rzekł wreszcie. – Nie sądzę, żeby to się panu udało, lecz gdyby tak, podniesie to tylko moje mniemanie o panu. Dobrze, zgadzam się, pod warunkiem, że podjęte przez pana działania nie utrudnią pracy brygad.
Przerwał, podnosząc do oka zegarek.
– Aha, jeszcze jeden drobiazg. Omal nie zapomniałem. Nie mogę popierać człowieka, którego żona jest jawną religiantką. To niestety znalazło się w zapisach i mogłoby być wykorzystywane przeciwko nam. Przed przeniesieniem musi pan tę sprawę załatwić.
– Ale… przecież… ja ją kocham – Tonkai poczuł nagle wzbierający w nim śmieszny, bezsensowny bunt. – Nie mogę jej tak po prostu wyrzucić. To przecież tylko kobieta…
Skulił się pod spojrzeniem Bordena, uświadamiając sobie, jak żałośnie się wygłupił.
– Umówmy się: nic nie słyszałem. Decyzja oczywiście należy do pana. – Borden wyprostował się i poruszył śmiesznie rękami. – Moi ludzie zaopiekują się panem przez kilkanaście najbliższych minut, dopóki nie ustanie działanie veritalu. Ze swoją brygadą spotka się pan na lądowisku. To wszystko. Życzę powodzenia.
Tonkai przez chwilę jeszcze siedział nieruchomo. W końcu podniósł się i odwrócił twarz do okularnika, który wszedł właśnie do pokoju.
– Dziękuję, panie senatorze – wyrzucił z siebie, odwracając się w drzwiach. – Postaram się pana nie zawieść…
– Liczę na to.
– Proszę – okularnik przeprowadził go przez korytarz do jednego z pokoi.
Tonkai sięgnął po papierosa. W uszach dźwięczały mu jeszcze długo słowa Bordena.
– Dziękuję – powtórzył machinalnie, nie wiadomo do kogo.