Chevette śniła, że pędzi folsomem, a silny boczny wiatr grozi zepchnięciem na lewy pas. Skręciła w lewo, w Sixth, poczuła wiatr w plecy, przejechała na czerwonym przez skrzyżowanie Howard i Mission, złapała zielone przy Market, nadepnęła na pedały i przecięła oba pasma.
Mocno przygięta nad kierownicą, pojechała po Taylor ku Nob.
— Tym razem to zrobię — powiedziała.
Pedałując zaciekle, czując na plecach silne podmuchy wiatru, wzywana czystym niebem nad szczytem wzgórza, przerzuca kciukiem bieg na jakąś wielką zębatkę, za dużą w stosunku do ramy jej roweru, czuje, jak lśniące zęby zaskakują, zwalnia tempo do miarowego deptania — i nagle zaczyna tracić szybkość. Staje na pedałach i zaczyna dusić, wrzeszcząc, a fala kwasu mlekowego rozlewa się po jej ciele. Wjeżdża na szczyt, podnosi…
Kolorowe światło wpada do pokoju Skinnera przez klinowate, barwne płytki okrągłego okna. Wtorek rano. Dwa najmniejsze fragmenty okna wypadły; otwory zatkano kawałkami szmat, rzucającymi cienie na wystrzępioną żółtą ścianę „National Geographics”. Skinner siedział na łóżku, w starej kraciastej koszuli, z kocem i śpiworem podciągniętym pod brodę. Jego łóżkiem były ośmiopanelowe dębowe drzwi na czterech zardzewiałych kołpakach volkswagena, nakryte piankowym materacem. Chevette spała na podłodze, na węższym kawałku pianki, który co rano zwijała i chowała za długą drewnianą skrzynią pełną naoliwionych narzędzi. Czasem zapach smaru czuła nawet we śnie, ale nie przeszkadzało jej to. Wystawiła jedną rękę na listopadowy chłód i zgarnęła sweter z siedzenia zachlapanego farbą stołka. Wciągnęła go do śpiwora i wcisnęła się weń, obciągając do kolan. Kiedy wstała, sięgał jej do połowy łydek, a dekolt miał tak rozciągnięty, że co chwilę musiała nasuwać go z powrotem na ramię. Skinner nic nie powiedział; w ogóle rzadko się odzywał. Przetarła oczy, podeszła do zamocowanej na ścianie drabinki i weszła na pięć pierwszych szczebelków, po czym odsunęła zasuwkę klapy na dach, nawet na nią nie patrząc. Teraz wychodziła na górę niemal każdego ranka, zaczynając dzień od uzupełnienia wody, a potem spoglądała na miasto. Jeżeli nie padało lub nie było zbyt mglisto, bo wtedy była jej kolej napompować pomalowany na czerwono zbiornik Colemana, podobny do miniaturowej łodzi podwodnej. W pogodne dni robił to Skinner, ale gdy było mokro, przeważnie nie wychodził z łóżka. Mówił, że wilgoć wchodzi mu w biodro. Wygramoliła się przez kwadratowy otwór i siadła na jego skraju, zwieszając nogi do środka. Słońce usiłowało wypalić srebrną szarość. W upalne dni rozgrzewało smołę na płaskim prostokącie dachu tak, że czuło się jej zapach.
Skinner pokazał jej zdjęcia dziobaków La Brea w „National Geographics”, wielkich smutnych, wiecznie zmierzających gdzieś zwierząt, które dawno temu odeszły z LA. Właśnie tym była smoła, asfalt, nie tylko czymś, co wyrabiano gdzieś w fabryce. Lubił wiedzieć, skąd się biorą na tym świecie niektóre rzeczy.
Jego kurtka, ta, którą zawsze nosiła, pochodziła od Lewisa przy Great Portland Street. To było w Londynie. Skinner lubił mapy, a niektóre zeszyty „National Geographics” miały je w środku i wszystkie kraje były na nich wielkimi, pojedynczymi plamami koloru, od końca do końca. I nie było ich aż tak wiele, choć zdarzały się giganty jak żadne inne: Kanada, ZSRR, Brazylia. Teraz na ich miejscu powstało mnóstwo małych krajów. Skinner mówił, że Ameryka poszła tą samą drogą, nie przyznając się do tego. Nawet Kalifornia była kiedyś jednym wielkim stanem.
Dach Skinnera miał około sześć metrów na cztery. Wydawał się jakby mniejszy od pokoju pod nim, mimo że pod ścianami aż po sufit leżały rzeczy Skinnera. Na dachu nie było nic oprócz zardzewiałego metalowego wózka, dziecięcej zabawki, z ułożonymi w nim kilkoma rolkami wyblakłej papy. Spojrzała za trzy wieże-filary, w kierunku Treasure Island. Unosił się nad nią dym z ogniska na brzegu, w miejscu gdzie niski most, spowity mgłą, wybiegał do Oakland. Na najdalszym dźwigarze umieszczono rodzaj kopuły, wyglądającej jak pszczeli plaster z lśniącej miedzi, ale Skinner powiedział, że to tylko Mylar. Tworzyły go płyty dwa na dwa; mieli tam zainstalowane łącze satelitarne. Pewnego dnia zamierzała pójść tam i zobaczyć je. Obok przeleciała szara mewa, na wysokości jej oczu. Miasto wyglądało tak samo jak zawsze, wzgórza jak śpiące zwierzęta za wieżami biurowców, które znała na pamięć. Powinna stąd dostrzec ten hotel.
Poprzednia noc chwyciła ją za kark. Chevette nie mogła uwierzyć, że to zrobiła, że była taka głupia. Futerał, który wyciągnęła z kieszeni temu patafianowi, tkwił w kurtce Skinnera, na żelaznym wieszaku w kształcie głowy słonia. W środku nie było nic prócz pary okularów przeciwsłonecznych, wyglądających na drogie, ale tak ciemnych, że zeszłej nocy nic nie zdołała przez nie dostrzec. Platfusy z ochrony zeskanowali jej odznakę, kiedy wchodziła; według nich wcale nie opuściła hotelu. Ich komputer w końcu zacznie jej szukać. Gdyby pytali w Allied, powie im, że zapomniała się odmeldować po doręczeniu przesyłki i zjechała na dół służbową windą. Nie była na żadnym przyjęciu, a kto ją tam widział? Ten dupek. Być może zorientował się, że to ona buchnęła mu bryle. Może to poczuł albo przypomniał sobie wszystko, kiedy wytrzeźwiał.
Skinner zawołał, że jest kawa, ale skończyły się jajka. Chevette zsunęła się z krawędzi i ześlizgnęła do środka, chwytając za najwyższy szczebelek drabinki.
— Jeśli je chcesz, musisz je przynieść — rzekł Skinner, spoglądając znad Colemana.
— Starczy mi kawa.
Naciągnęła parę czarnych bawełnianych legginsów i włożyła sportowe buty, nie fatygując się wiązaniem sznurowadeł. Podniosła klapę w podłodze i przeszła przez nią, wciąż martwiąc się tym dupkiem, jego okularami, swoją pracą. W dół po dziesięciu stalowych schodkach z boku starego dźwigu. Kosz czekał na nią tam, gdzie go zostawiła, wracając. Rower przypięty był do dźwigara, obok pary szpanerskich głośników Radio Shack. Weszła do sięgającego jej po pas kosza z żółtego plastiku i nacisnęła przycisk. Silnik zaskowyczał i wielkozęby kołowrót na samym dole zaczął opuszczać ją po stromiźnie. Skinner nazywał ten kosz swoją kolejką linową. Jednak nie on ją zbudował. Została skonstruowana specjalnie dla niego przez pewnego czarnoskórego gościa nazwiskiem Fontaine, kiedy Skinner zaczął mieć kłopoty z wchodzeniem. Fontaine mieszkał po stronie Oakland, z kilkoma kobietami i chmarą dzieci. Konserwował większość urządzeń elektrycznych na moście. Co jakiś czas pojawiał się w swoim długim tweedowym płaszczu, z torbami na narzędzia w obu rękach, aby sprawdzić i nasmarować windę. Chevette miała jego numer, pod który powinna zadzwonić, gdyby winda kiedyś się zepsuła, ale to jeszcze się nie zdarzyło. Kosz zadygotał, opadając na dno. Wygramoliła się na drewniany podest i poszła wzdłuż ściany z mlecznego plastiku, za którym były widoczne halogenowe cienie roślin i bulgotała hydroponika. Skręciła za róg, a potem zeszła po schodach w gwar i poranną krzątaninę mostu. Nigel podszedł do niej z jednym ze swych wózków, nowiutkim. Realizował dostawę.
— Vette. — Z szerokim głupawym uśmiechem. Tak ją nazywał.
— Widziałeś kobietę od jajek?
— Po stronie miasta — odparł, co zawsze oznaczało San Francisco, natomiast na Oakland zawsze mówiono „Land”. — Dobry, nie? — Z dumą konstruktora wskazał na swój wózek. Chevette zobaczyła ramę z prasowanego aluminium, tajwańskie piasty i koła wzmocnione grubymi, nowymi szprychami. Nigel naprawiał sprzęt innym posłańcom z Allied, tym, którzy nadal jeździli na metalu. Nie spodobało mu się, kiedy Chevette zdecydowała się na papierową ramę. Teraz z uznaniem przesunęła kciukiem po gładkiej rurze.
— Dobry.
— Ta japońszczyzna już rozlaminowała się pod tobą?
— Wcale nie.
— Zrobi to. Naciśniesz za mocno, pęknie jak szkło.
— Wtedy do ciebie przyjdę.
Nigel z politowaniem potrząsnął głową. Wyblakły drewniany spławik, zwisający mu z lewego ucha, zadrgał i zawirował.
— Wtedy będzie za późno.
Popchnął swój wózek w kierunku Oakland.
Chevette znalazła kobietę od jajek i kupiła trzy, charakterystycznie owinięte szerokimi źdźbłami suchej trawy. Czary. Wyglądały tak ładnie, że żal było ruszać, bo potem nie udawało się ich ponownie zawinąć ani dojść do tego, jak to zrobiono. Kobieta wzięła od niej piątaka i wrzuciła go do małego woreczka zawieszonego na chudej jaszczurczej szyi. Nie miała ani jednego zęba, a jej twarz była gniazdem zmarszczek zbiegających się przy wilgotnej szczelinie ust.
Skinner siedział przy stole, kiedy wróciła. Raczej była to półka niż stół. Pił kawę z pogiętej stalowej zakrętki termosu. Na pierwszy rzut oka nie zauważało się, jaki jest stary; był tylko potężny — ręce, ramiona, wszystkie kości miał po prostu ogromne. Siwe włosy nad czołem nie ukrywały kolekcji zbieranych przez całe życie blizn, szram i plamek przypominających tatuaże, w miejscach gdzie do ran dostał się brud.
Odwinęła jajka, niszcząc czar handlarki, po czym włożyła je do plastikowej miski. Skinner podniósł się z trzeszczącego krzesła, krzywiąc się z bólu, gdy opierał ciężar ciała na chorej nodze. Podała mu miseczkę, a on odwrócił się do Colemana. Robił jajecznicę bez tłuszczu, tylko na odrobinie wody. Mówił, że nauczył się tego od pewnego kucharza okrętowego. Jajecznica wychodziła nieźle, ale trudno było potem domyć patelnię, co należało do Chevette. Kiedy wbijał jajka, podeszła do wiszącej na wieszaku kurtki i wyjęła futerał.
Nie miała pojęcia, z czego jest zrobiony, co oznaczało, że jest drogi. Jakiś ciemnoszary materiał, jak wkład w ołówku, cienki jak skorupka jednego z tych jajek, ale pewnie można by przejechać po nim ciężarówką. Tak jak po jej rowerze. Poprzedniej nocy doszła do tego, jak się go otwiera; palec wskazujący tu, kciuk tam i już. Żadnego zatrzasku, żadnej sprężyny. A także żadnego znaku firmowego ani numeru patentu. Wnętrze wyścielone czymś podobnym do czarnego zamszu, ale uginającym się pod palcami jak pianka. W środku okulary. Wielkie i czarne. Tak jak ten Orbison na plakacie przyczepionym do ściany u Skinnera, czarny i biały. Skinner powiedział, że najlepszy sposób, żeby na zawsze przykleić plakat, to użyć zamiast kleju skondensowanego mleka. Takiego z puszki. Teraz już niczego nie sprzedawano w puszkach, ale Chevette wiedziała, o co mu chodzi, a wizerunek tego dziwnego faceta o wielkiej twarzy zasłoniętej czarnymi okularami był mocno przyklejony do pomalowanej na biało dykty w pokoju Skinnera.
Wyjęła je z czarnego zamszu, który natychmiast sprężyście wygładził swoją powierzchnię. Niepokoiły ją. Nie tylko dlatego, że je ukradła, ale że za dużo ważyły. Były o wiele za ciężkie jak na taki drobiazg, nawet z tymi grubymi zausznikami. Oprawki wyglądały jak wycięte z kawałków grafitu. Może tak było, pomyślała; wokół papierowego rdzenia ramy jej roweru był grafit — patent Asahi Engineering.
Grzechot kopyści, którą Skinner mieszał jajka.
Założyła okulary. Ciemność. Gęsta ciemność.
— Katherine Hepbum — powiedział Skinner.
Zdjęła je.
— Hmm?
— W takich dużych okularach.
Wzięła zapalniczkę, którą trzymał obok Colemana, pstryknęła nią i przytrzymała przed jednym ze szkieł. Nic.
— Do czego one są, do spawania?
Nałożył jej porcję jajecznicy do aluminiowej żołnierskiej miski z wybitą datą 1952. Postawił obok widelca i kubka z czarną kawą. Położyła okulary na stole.
— Nic nie widać. Tylko ciemność.
Przysunęła sobie taboret z klonowego drewna i usiadła, podnosząc widelec. Zabrała się do jedzenia jajecznicy. Skinner siedział, pochłaniał swoją i patrzył na Chevette.
— Sowieckie — powiedział, przełknąwszy łyk kawy.
— Hmm?
— Takie okulary robili w dawnych Sowietach. Mieli dwie fabryki okularów przeciwsłonecznych — jedna zawsze produkowała takie, których nikt nie kupował. Zarzuciła nimi sklepy, wszędzie leżały stertami. Wszyscy chcieli tylko te drugie, od konkurencji.
— Fabryka produkowała takie czarne szkła?
— Związek Sowiecki.
— Głupi, czy co?
— To nie takie proste… Skąd je masz?
Spojrzała na swoją kawę.
— Znalazłam.
Podniosła kubek i upiła łyk.
— Pracujesz dziś?
Podniósł się, wepchnął przód koszuli do dżinsów z zardzewiałą klamrą starego skórzanego pasa, przytrzymywaną spinaczami do papieru.
— Od południa do piątej.
Podniosła okulary i obróciła je w palcach. Były zbyt ciężkie jak na taki drobiazg.
— Muszę tu kogoś ściągnąć, żeby sprawdził zbiornik paliwa…
— Fontaine'a?
Nie odpowiedział. Włożyła okulary w czarny zamsz, zamknęła futerał, wstała, zaniosła naczynia do zlewozmywaka. Spojrzała przez ramię na leżący na stole futerał.
Lepiej je wyrzucę, pomyślała.