17 „Pułapka”

— To działa tak — wyjaśniał Freddie, wręczając Rydellowi kartę debetową — że jeśli zapłacisz pięćset, to dostajesz na kredyt towar wartości pięciuset dolarów.

Rydell spojrzał na kartę. Jakiś holenderski bank. Jeżeli w taki sposób zamierzają mu tu płacić, to chyba czas zapytać ich, o co tu właściwie chodzi. Jednak może lepiej zaczekać, aż Freddie będzie w lepszym humorze. Freddie powiedział, że Container City to dobre miejsce na kupowanie ciuchów. Rydell miał nadzieję, że będą to normalne ubrania. Zostawili Warbaby'ego pijącego herbatkę ziołową w jakiejś nędznej kawiarence, ponieważ oświadczył, że chce mu się pić. Rydell wrócił do patriota, podczas gdy Warbaby i Freddie jeszcze coś omawiali.

— A jeśli będzie potrzebował nas albo samochodu?

— Brzęknie do nas — odparł Freddie. Pokazał Rydellowi, jak wsunąć kartę debetową do automatu, który wydał mu pięćsetdolarowy magneciak Container City i policzył za parkowanie patriota. — Tędy. — Freddie wskazał na rząd wieszaków.

— Ty też sobie kupisz? — zapytał Rydell.

— Nie, cholera — powiedział Freddie. — Ja nie kupuję ciuchów ze statków.

Wyjął kartę z portfela i pokazał Rydellowi logo IntenSecure.

— Myślałem, że jesteście wolnymi strzelcami.

— Przeważnie, ale nie zawsze — odparł Freddie, wkładając kartę do kołowrotu. Ten ze szczękiem przepuścił go. Rydell wsadził magneciak i poszedł za nim.

— Ludzie płacą pięćset papierów za samo wejście tutaj?

— Dlatego nazywają to „Pułapką”. Jednak w ten sposób tamci mają pewność, że im się opłaci. Nie przychodzisz tu, jeśli nie zamierzasz wydać co najmniej tyle. To gwarantuje im zysk.

Container City okazało się największym targowiskiem pod wiatą, jakie Rydell widział, jeśli można tak nazwać miejsce, gdzie przybijają statki — i to duże. Pięćsetdolarowe minimum zakupów najwidoczniej nikogo nie zrażało; było tu więcej ludzi niż na ulicach.

— Kapitał z Hongkongu — wyjaśnił Freddie. — Wykupili kawałek Embarcadero.

— Hej — powiedział Rydell, wskazując na ciemną, nieregularną linię ciągnącą się za kratownicami dźwigów i wieżami reflektorów — to ten most, na którym mieszkają ludzie.

— Taak — mruknął Freddie, rzucając mu dziwne spojrzenie — same świry.

Zaprowadził Rydella do windy stojącej przy białej burcie kontenerowca. Kiedy wjeżdżali, Rydell oglądał sobie Container City.

— To bardziej zwariowane od czegokolwiek w LA — rzekł z podziwem.

— Na pewno nie — zaprzeczył Freddie. — Ja jestem z LA. To tylko centrum handlowe, człowieku.

Rydell kupił nylonową kurtkę w kolorze burgunda, dwie pary czarnych dżinsów, skarpetki, bieliznę i trzy czarne podkoszulki. Wszystko razem kosztowało niewiele ponad pięćset. Użył karty debetowej, żeby wyrównać różnicę.

— Hej — powiedział do Freddiego, wkładając zakupy do wielkiej żółtej torby z nadrukiem Container City — to bardzo dobry interes. Dzięki.

Freddie wzruszył ramionami.

— Gdzie wyprodukowano te dżinsy?

Rydell sprawdził naszywkę.

— Unia Afrykańska.

— Niewolnicza praca. Nie powinieneś kupować tego gówna.

— Nie przyszło mi to do głowy. Mają tu coś do jedzenia?

— Taak, barowe żarcie…


— Próbowałeś kiedyś tego peklowanego koreańskiego świństwa? Ostre jak diabli, człowieku…

— Mam wrzód. — Freddie z wyraźnym brakiem entuzjazmu metodycznie wkładał do ust kolejne łyżeczki mrożonego jogurtu.

— Nerwy. To skutek stresu, Freddie.

Freddie spojrzał na niego znad brzegu różowego plastikowego kubka z jogurtem.

— Usiłujesz być zabawny?

— Nie. Wiem coś o wrzodach, bo podejrzewali je u mojego ojca.

— A miał je? Twój ojciec? Miał je czy nie?

— Nie. Miał raka żołądka.

Freddie skrzywił się, odstawił jogurt, zagrzechotał lodem w papierowym kubku z wodą evian i upił łyk.

— Hernandez mówił nam, że uczyłeś się policyjnego fachu na jakimś zadupiu…

— W Knoxville. Byłem policjantem. Tylko niezbyt długo.

— Słucham cię, słucham — powiedział Freddie, jakby uspokajał go, a nawet lubił. — Skończyłeś szkolenie? Znasz policyjną robotę?

— No cóż, próbują nauczyć cię wszystkiego po trochu — powiedział Rydell. — O badaniu miejsca zbrodni… Tak jak dziś w tamtym pokoju. Widziałem, że nie użyli super glue.

— Nie?

— Nie. Widzisz, związek chemiczny zawarty w super glue wiąże się z wodą w pozostawionych odciskach, a dziewięćdziesiąt osiem procent odcisków zawiera wodę. Podgrzewasz klej na małym elektrycznym ogrzewaczu, który włączasz do zwykłego gniazdka. Zaklejasz taśmą okna, drzwi oraz wszystkie inne otwory i zostawiasz włączony grzejnik. Po dwudziestu czterech godzinach wracasz i sprzątasz pokój.

— Jak?

— Otwierasz okna i drzwi. Potem rozpylasz proszek. Jednak w hotelu tego nie zrobili. Pewnie dlatego, że na wszystkim zostaje warstwa kleju. I zapach…

Freddie uniósł brwi.

— Gadasz jak technik, Rydell.

— Przeważnie wystarcza zdrowy rozsądek. Na przykład nie wolno korzystać z toalety.

— Nie?

— Na miejscu zbrodni. Nigdy nie używaj toalety. Nie spłukuj jej. Jeśli wrzuci się coś do sedesu, to spływająca woda… Zwróciłeś kiedyś uwagę na to, jaki kształt mają rury?

Freddie skinął głową.

— No cóż, może przestępca spłukał ją po tym, jak coś tam wrzucił. Jednak muszla nie zawsze działa tak jak powinna i dowód mógł tam pozostać. Jeżeli wejdziesz tam i ponownie spuścisz wodę, na pewno z nią spłynie.

— Do licha, nie wiedziałem.

— Zdrowy rozsądek — powtórzył Rydell, ocierając wargi papierową serwetką.

— Myślę, że pan Warbaby nie myli się co do ciebie, Rydell.

— Tak?

— Mówi, że marnujemy twój potencjał, wykorzystując cię tylko do kręcenia kółkiem. Prawdę mówiąc, człowieku, ja nie byłem tego pewny.

Freddie przerwał, jakby sądził, że Rydell się obrazi.

— Tak?

— Widziałeś tę szynę na nodze pana Warbaby'ego?

— Yhm.

— A ten most, który zauważyłeś, zanim tu przyszliśmy?

— Taak.

— Czy Warbaby pokazał ci zdjęcie tej dziewczyny, która pracuje jako goniec?

— Tak.

— No cóż, pan Warbaby uważa, że to ona zabrała własność tego faceta. Ona mieszka na tym moście, Rydell. A ten most to cholernie popieprzone miejsce. Mieszkają tam sami anarchiści, popaprańcy i kanibale, człowieku…

— Słyszałem, że to tylko banda bezdomnych — rzekł Rydell, niejasno przypominając sobie jakiś program dokumentalny oglądany w Knoxville — usiłujących sobie jakoś radzić.

— Nie, człowieku. Bezdomni wszarze są na ulicach. Ci popaprańcy z mostu to zgraja przeklętych satanistów. Myślisz, że mógłbyś tak po prostu tam zamieszkać? Ni cholery. Dopuszczają tam tylko swoich, rozumiesz? To coś jak kult. Z inicjacją i tym podobnym wariactwem.

— Inicjacją?

— Czarną magią — powiedział Freddie, pozostawiając Rydelłowi decyzję, czy był to z jego strony przejaw rasizmu.

— No dobrze, ale co to ma wspólnego z szyną na nodze Warbaby'ego?

— Właśnie tam załatwił sobie kolano — wyjaśnił Freddie. — Poszedł tam, wiedząc, że ryzykuje życiem, próbując odnaleźć pewną dziewczynkę. Małą dziewczynkę — dodał Freddie, jakby bardzo mu się to podobało. — Ponieważ ci sataniści z mostu robią to.

— Co robią? — zapytał Rydell, błyskawicznie przypominając sobie o morderstwach w Pooky Bear.

— Kradną dzieci. A teraz pan Warbaby i ja nie mamy już tam wstępu, Rydell, bo jesteśmy spaleni, rozumiesz?

— A więc chcecie, żebym ja to zrobił? — zapytał Rydell, wpychając zwiniętą serwetkę do pudełka z białej tektury, w której dostał swoją podwójną kim che wawa.

— Wyjaśni ci to pan Warbaby.


Znaleźli Warbaby'ego tam, gdzie go zostawili, w ciemnej kawiarence z wysokim sklepieniem w dzielnicy, która według Freddiego nazywała się North Beach. Znów miał na nosie te okulary i Rydell zastanawiał się, co przez nie widział. Rydell przyniósł z patriota swoją niebieską walizkę i torbę z Container City. Poszedł do łazienki, żeby się przebrać. Była tylko jedna, koedukacyjna, naprawdę zasługująca na tę nazwę, ponieważ stała tam nawet wanna. Chyba nikt jej nie używał, bowiem namalowana w środku naturalnej wielkości syrena miała brązowy papieros zduszony na brzuchu, tuż powyżej miejsca, gdzie zaczynały się łuski. Rydell odkrył, że spodnie Kevina pękły mu na tyłku. Zastanawiał się, jak długo tak chodził. Jednak nie zauważył tego w Container City, więc miał nadzieję, że stało się to w samochodzie. Zdjął koszulę IntenSecure, wepchnął ją do kosza na śmieci i włożył jeden z czarnych podkoszulków. Potem rozwiązał buty i zastanawiał się, jak zmienić spodnie, skarpetki i bieliznę, nie stawiając nóg na mokrej podłodze. Pomyślał, że mógłby zrobić to w wannie, ale ona też wyglądała nieświeżo. Doszedł do wniosku, że może tego dokonać, stając na zdjętych butach i przysiadając na sedesie. Wszystkie zdjęte z siebie rzeczy wrzucił do kosza na śmieci. Zastanawiając się, ile pozostało mu na karcie debetowej, którą wręczył mu Freddie, przełożył portfel do prawej kieszeni nowych dżinsów. Włożył nową kurtkę. Umył dłonie i twarz w cienkiej strużce wody. Przyczesał włosy. Zapakował resztę nowych ubrań do walizki, zachowując torbę z Container City na brudne rzeczy.

Marzył o prysznicu, ale nie wiedział, kiedy dostąpi tej rozkoszy. Czyste ciuchy były prawie równie dobre.

Warbaby popatrzył na podchodzącego do stolika Rydella.

— Freddie powiedział ci co nieco o moście, prawda?

— Mówi, że to banda satanistów-dzieciojadów.

Warbaby zmierzył Freddiego gniewnym spojrzeniem.

— Może to zbyt barwne określenie, ale bardzo zbliżone do prawdy, panie Rydell. To niezbyt przyjemne miejsce. I całkowicie poza zasięgiem prawa. Na przykład nie znajdzie pan tam naszych przyjaciół, Svobodova czy Orlovsky'ego. Nie podejmują się na moście żadnej służbowej misji.

Rydell zauważył na twarzy Freddiego cień uśmiechu, który natychmiast zniknął pod gniewnym spojrzeniem Warbaby'ego.

— Freddie sugerował, że chciałby pan, żebym tam poszedł, panie Warbaby i znalazł tę dziewczynę.

— Tak — odparł posępnie Warbaby. — Chciałbym powiedzieć, że to nie będzie niebezpieczne, ale nie mogę.

— No cóż… Jak bardzo to jest ryzykowne, panie Warbaby?

— Bardzo.

— A ta dziewczyna… czy ona też jest groźna?

— Niezwykle — odparł Warbaby — tym bardziej, że wcale na taką nie wygląda. Widział pan, co zrobiono z gardłem tego faceta…

— Jezu — powiedział Rydell — myśli pan, że to ta mała?

Warbaby ze smutkiem pokiwał głową.

— Straszne — rzekł — ci ludzie robią potworne rzeczy…


Kiedy szli do samochodu, zobaczył, że zaparkował przed freskiem ukazującym J.D. Shapely'ego w czarnej skórzanej motocyklowej kurtce, bez koszuli, unoszonego do nieba przez pół tuzina niezwykle apetycznych aniołków z długimi blond włosami rockersów. Z brzucha Shapely'ego wychodziły te błękitne, świecące zwoje spiral DNA czy czegoś podobnego, które atakowały coś, co Rydell uznał za wirus AIDS, tyle że bardziej przypominający zardzewiałą pancerną stację kosmiczną z groźnymi ramionami wysięgników.

Ten widok sprawił, że pomyślał o uczuciach tego faceta. Chyba czuł się dziwniej niż ktokolwiek inny. Jednak nieżyjący Shapely poczułby się naprawdę niesamowicie, gdyby zobaczył to malowidło.

ON WCIĄŻ ŻYJE W NAS — głosiły wysokie, wielkie białe litery pod freskiem, A DZIĘKI NIEMU I MY ŻYJEMY.

I to było prawdą, czego dowodziło szczepienie, jakiemu poddał się Rydell.

Загрузка...