Hernandez przeszedł za Rydellem do kuchni. Miał na sobie szaroniebieski kombinezon bez rękawów i parę tych upiornych niemieckich sandałów plażowych, tych z tysiącem małych kolców masujących podeszwy stóp. Rydell jeszcze nigdy nie widział go bez munduru i przeżył lekki szok. Gość miał na bicepsach wielkie, stare tatuaże — rzymskie cyfry, znak przynależności do jakiegoś gangu. Stopy miał brązowe, szerokie, trochę podobne do niedźwiedzich łap.
Był wtorkowy ranek. Oprócz nich w domu nie było nikogo. Kevin pracował w „Tylko mi dmuchaj”, a reszta gdzieś się wyniosła. Monika mogła być u siebie w garażu, ale i tak prawie nigdy się jej nie widziało. Rydell wziął z kredensu swoją torebkę płatków kukurydzianych i ostrożnie odwinął ją. Prawie wystarczy na jeden talerz. Otworzył lodówkę i wyjął plastikowy litrowy pojemnik z zatrzaskowym spustem oraz przyklejonym na boku kawałkiem taśmy. Grubym flamastrem napisał wcześniej na taśmie EKSPERYMENT MLECZNY.
— Co to? — spytał Hernandez.
— Mleko.
— Dlaczego tu jest napisane „eksperyment”?
— Żeby nikt go nie wypił. Wymyśliłem to w internacie akademii. Wsypał płatki do miseczki, zalał je mlekiem, znalazł łyżkę i zaniósł śniadanie na kuchenny stolik. Stół miał jedną nogę krótszą, więc trzeba było jeść, nie opierając łokci o blat.
— Jak ręka?
— Świetnie.
Rydell zapomniał, że nie powinien podpierać się łokciem. Mleko i płatki chlapnęły na podrapany biały plastik blatu.
— Masz. — Hernandez podszedł do szafki i oderwał gruby plik beżowych papierowych serwetek.
— To jednego z tych dwóch ktosiów — rzekł Rydell — a on bardzo nie lubi, kiedy mu je podbieramy.
— Eksperyment serwetkowy — powiedział Hernandez, rzucając plik Rydellowi.
Rydell wytarł mleko i większość płatków. Nie miał pojęcia, co Hernandez tu robi, ale też nigdy nie wyobrażał sobie, że może jeździć białym daihatsu sneakerem z ruchomym hologramem wodospadu na masce.
— Masz ładny samochód — powiedział Rydell, wskazując w kierunku parkingu i wkładając do ust łyżkę płatków.
— Należy do mojej córki. Rosy. Był w warsztacie.
Rydell przeżuł i połknął.
— Hamulce czy co?
— Ten pieprzony wodospad. Niby mają tam być te małe zwierzęta, które wychodzą z zarośli i jakby patrzą na ten wodospad, wiesz? — Hernandez oparł się o szafkę, poruszając palcami w plażowych sandałach. — Jakieś tam kostarykańskie zwierzątka. Taki ekologiczny motyw. Ona jest całkiem zwariowana na tym punkcie. Kazała nam zlikwidować resztki trawnika i zasadzić te rekultywujące ziemię rośliny, wyglądające jak szare pająki. Tymczasem warsztat nie może za nic zmusić tych pieprzonych zwierząt, żeby się pokazały, człowieku. Mamy gwarancję i wszystko, ale wiesz, to po prostu wrzód na dupie.
Potrząsnął głową. Rydell skończył płatki.
— Byłeś kiedyś w Kostaryce, Rydell?
— Nie.
— Tam jest cholernie fajnie, człowieku. Jak w Szwajcarii.
— Nigdy tam nie byłem.
— Nie, chodzi mi o to, co robią z danymi. To samo co Szwajcarzy z forsą.
— Mówisz o przechowywaniu?
— Właśnie. Oni są sprytni. Żadnej armii, floty, lotnictwa, tylko neutralność. I przechowują dane dla każdego.
— Obojętnie jakie.
— Hej, piątka z plusem. Spryciarze. I wydają te pieniądze na ekologię, człowieku.
Rydell zaniósł miskę, łyżkę i zwitek wilgotnych ściereczek do zlewu. Umył miskę i łyżkę, wytarł je serwetkami, a potem wepchnął ścierki najgłębiej jak mógł pod warstwę śmieci w worku pod zlewem. Prostując się, spojrzał na Hernandeza.
— Mogę coś dla ciebie zrobić, szefie?
— Wprost przeciwnie — uśmiechnął się Hernandez. Nie wiadomo dlaczego, nie był to uspokajający uśmiech. — Myślałem o tobie. O twojej sytuacji. Nie najlepsza. Kiepska, człowieku. Teraz już nie możesz być gliniarzem. Skoro zrezygnowałeś, nie mogę nawet przyjąć cię z powrotem do IntenSecure do ochrony posiadłości. Może mógłbyś nająć się jako regularny, żeby siedzieć w takiej małej klatce i pilnować sklepu monopolowego. Chciałbyś?
— Nie.
— To dobrze, ponieważ ktoś mógłby odstrzelić ci przy tym dupę. Mógłby wejść i rozwalić taką klatkę razem z tobą, człowieku.
— Obecnie próbuję sił w handlu.
— Pieprzysz? W handlu? Co sprzedajesz?
— Łóżka zrobione z żelaznych posążków. Obrazki ze stuletnich ludzkich włosów.
Hernandez zmrużył oczy, oderwał się od szafki i przeszedł w kierunku pokoju. Rydell pomyślał, że wyjdzie, ale Hernandez tylko zaczął spacerować po kuchni. Często robił to w swoim biurze w IntenSecure. Teraz odwrócił się przed drzwiami do pokoju i znowu ruszył w stronę Rydella.
— Sam nie wiem, człowieku, czasem ciężko się z tobą gada. Powinieneś przestać się jeżyć i pomyśleć, że może chcę ci pomóc, no nie?
Znów zawrócił w kierunku pokoju.
— Po prostu powiedz mi, o co chodzi.
Hernandez przystanął, odwrócił się i westchnął.
— Nigdy nie byłeś w NoCal, prawda? W San Francisco? Znasz tam kogoś?
— Nie.
— IntenSecure ma także licencję na NoCal, wiesz? Inny stan, inne prawa, zupełnie odmienne warunki, równie dobrze mógłby to być inny pieprzony kraj, ale mieszamy i tam. Więcej biur, mnóstwo hoteli. Nie ma tyle chronionych rezydencji, chyba że wyjedziesz na obrzeża miast. Concord, Hacienda Business Center, takie rzeczy. Tłuczemy tam niezły szmal.
— Przecież to ta sama firma. Nie chcą mnie tutaj, więc i tam mnie nie wynajmą.
— Pieprzone pięć z plusem. Nikt nie mówi o wynajmowaniu ciebie. Chodzi o to, że mógłbyś zaczepić się u jednego faceta. Pracuje jako wolny strzelec. Kiedy firma ma jakieś problemy, czasem angażuje kogoś z zewnątrz. On nie jest z IntenSecure. To wolny strzelec. Tamtejszy oddział ma teraz kłopoty.
— Zaczekaj chwilę. O czym mówimy? O niezależnym ochroniarzu?
— Ten facet to łowca skalpów. Wiesz, kto to taki?
— Dopada ludzi próbujących umknąć przed wierzycielami, nie płacących czynszu, takie rzeczy?
— Albo, na przykład, zwiewających z dzieciakiem sądownie przyznanym drugiemu z małżonków. Jednak takich uciekinierów można dzisiaj przeważnie wyłapać poprzez sieć. Wystarczy wprowadzić ich dane do DatAmerica i w końcu się znajdą. A nawet — wzruszył ramionami — można z tym pójść do glin.
— Zatem taki łowca przeważnie… — podpowiedział Rydell, przypominając sobie jeden z epizodów „Gliniarzy w opałach”, oglądany razem z ojcem.
— Załatwia sprawę, nie mieszając w to glin.
— Ani licencjonowanej prywatnej agencji detektywistycznej.
— Właśnie.
Hernandez przyglądał mu się bacznie.
Rydell mijając go, wszedł do pokoju, słysząc, jak niemieckie sandały skrzypią za nim po matowych kafelkach kuchennej posadzki. Zeszłej nocy ktoś palił tutaj tytoń. Czuł jego zapach. Naruszenie warunków wynajmu. Gospodarz będzie się o to pieklił. Był serbskim emigrantem, który jeździł piętnastoletnim bmw, nosił upiorne tyrolskie kapelusiki z piórkiem i nalegał, żeby nazywać go Wally. Ponieważ wiedział, że Rydell pracował dla IntenSecure, koniecznie musiał pokazać mu latarkę przypiętą pod deską rozdzielczą samochodu. Miała prawie pół metra długości i guzik, po naciśnięciu którego wyrzucała gęstą chmurę gazu pieprzowego. Zapytał Rydella, czy jego zdaniem „to wystarczy”. Rydell skłamał. Powiedział mu, że ludzie, którzy — na przykład — zażyli potężną dawkę pląsu, po prostu lubią wdychać sobie gaz pieprzowy. Przeczyszcza im zatoki. Poprawia krążenie. Uwielbiają to. Teraz Rydell spojrzał pod nogi i po raz pierwszy zauważył, że dywan w tym pokoju w Mar Vista jest dokładnie taki sam jak ten, po którym czołgał się w mieszkaniu przyjaciółki Turveya w Knoxville. Może trochę czyściejszy, ale taki sam. Wcześniej tego nie zauważył.
— Słuchaj, Rydell, nie chcesz tego wziąć, to nie. Mam wolny dzień, ale przyjechałem tu, rozumiesz? Załatwili cię jacyś hackerzy, dałeś się wpuścić w maliny, wszedłeś za ostro — ja to rozumiem. Jednak stało się, człowieku, zapisano to w twoich aktach i nic nie mogę poradzić. Posłuchaj. Jeśli przysłużysz się firmie, może dojdzie to do tych w Singapurze.
— Hernandez…
— Mam wolny dzień…
— Człowieku, ja nie mam pojęcia o znajdywaniu ludzi…!
— Umiesz jeździć. Tylko tego chcą. Żebyś jeździł. Będziesz woził tropiciela, rozumiesz? On ma kłopoty z nogą i nie może prowadzić. Ponadto, to delikatna sprawa. Wymaga sprytu. Powiedziałem im, że moim zdaniem nadasz się. Tak zrobiłem. Powiedziałem im.
Należący do Moniki egzemplarz „People” leżał na kanapie, otwarty na artykule o Gudrun Weaver, tej aktorce po czterdziestce, która właśnie odnalazła Pana dzięki wielebnemu Fallonowi; w samą porę, żeby trafić do gazety. Całostronicowe zdjęcie ukazywało ją na kanapie w saloniku, spoglądającą z zachwytem na ścianę monitorów pokazujących ten sam stary film.
Rydell zobaczył siebie na futonie z „Futon Mouth”, gapiącego się na te ponaklejane stokrotki i nalepki na zderzaki.
— Czy to legalne?
Hernandez klepnął się w szaroniebieskie udo. Odgłos przypominał huk strzału.
— Legalne? Mówimy o IntenSecure Corporation. Mówimy o strasznym gównie. Próbuję ci pomóc, człowieku. Myślisz, że prosiłbym cię, żebyś zrobił coś nielegalnego?
— Tylko co mam robić, Hernandez? Po prostu pojechać tam i prowadzić samochód?
— Pieprzone pięć z plusem! Jeździć! Jeśli pan Warbaby powie jedź, zrobisz to.
— Kto?
— Warbaby. Lucius Warbaby.
Rydell podniósł „People” Moniki i znalazł zdjęcie Gudrun Weaver oraz wielebnego Wayne'a Fallona. Gudrun Weaver wyglądała jak aktorka po czterdziestce. Fallon przypominał oposa z implantami włosów i smokingiem za dziesięć tysięcy dolarów.
— Ten Warbaby, Berry, siedzi na samej górze tego gówna. Jest pieprzoną gwiazdą, człowieku. Inaczej by go nie wynajęli. Jeśli się zgodzisz, tylko zyskasz. Jesteś jeszcze młody. Możesz się czegoś nauczyć.
Rydell rzucił „People” na kanapę.
— Kogo trzeba znaleźć?
— Złodzieja hotelowego. Ktoś coś ukradł. My zabezpieczamy ten hotel. Tym z Singapuru, człowieku, naprawdę na tym zależy. Tyle wiem.
Rydell stał w ciepłym cieniu parkingu, spoglądając na lśniące głębie ruchomego wodospadu na masce sneakera należącego do córki Hernandeza, na mgłę unoszącą się wśród zielonych gałęzi dżungli. Kiedyś widział harleya pomalowanego tak, że wszystko, co nie było potrójnie chromowane, roiło się od owadów naturalnej wielkości. Skorpionów, stonóg, wszystkiego, co chcesz.
— Widzisz — powiedział Hernandez — widzisz tu, tę smugę? To ma być jakiś leniwiec, człowieku. Taki lemur, wiesz? Fabryczna gwarancja.
— Kiedy mam jechać?
— Dam ci numer telefonu — odparł Hernandez, wręczając mu świstek żółtego papieru. — Zadzwoń do nich.
— Dzięki.
— Hej, chciałbym, żeby dobrze ci poszło. Naprawdę. Życzę ci tego. — Dotknął maski sneakera. — Spójrz na to gówno. Pieprzona fabryczna gwarancja.