Chevette nigdy niczego nie kradła, przynajmniej nie ludziom i zdecydowanie nie wtedy, kiedy rozwoziła przesyłki. Oprócz jednego pechowego poniedziałku, kiedy zwinęła okulary przeciwsłoneczne temu kompletnemu dupkowi, tylko dlatego, że po prostu jej podpadł.
Stała sobie pod oknem na dziewiętnastym piętrze, spoglądając na most, na szare skorupy wielkich sklepów, gdy podszedł do niej. Już prawie zdołała dostrzec mieszkanie Skinnera, wysoko wśród lin, kiedy dotknął jej nagich pleców czubkiem palca. Wsadził rękę pod kurtę Skinnera i pod podkoszulek.
Nosiła tę kurtkę wszędzie, jak jakąś zbroję. Wiedziała, że jeżdżąc o tej porze roku, powinna nosić tylko nanoporowe wdzianka, ale wolała tę starą katanę Skinnera z paskowymi kodami Allied na klapach. Kuleczki łańcuszków przy zamkach błyskawicznych zakołysały się, gdy obróciła się na pięcie, by odtrącić ten palec. Przekrwione oczy. Twarz wyglądająca tak, jakby zaraz miała się rozpłynąć. W zębach trzymał krótkie, cienkie, zielonkawe cygaro, ale nie zapalił go. Wyjął je z ust, zanurzył wilgotny koniec w szklaneczce z przejrzystym płynem i pociągnął. Wyszczerzył się do niej. Jakby wiedział, że nie pasowała do tego miejsca, takiego przyjęcia w starym, lecz niezwykle drogim hotelu przy Geary.
Jednak to była ostatnia przesyłka tego dnia, paczka dla prawnika, a tak niedaleko płonęły kosze na śmieci Tenderloin z kulącymi się wokół nich ludźmi, których opuściło szczęście. Twarze oświetlone nikłym blaskiem cienkich szklanych rurek. Oczy pełne tej strasznej, przelotnej satysfakcji. Ten widok niezmiernie wywoływał u niej dreszcze, zawsze. Włączywszy blokadę i alarm roweru w głucho dudniącym, podziemnym parkingu hotelu „Morrisey”, wjechała windą dla personelu do holu, gdzie faceci z ochrony usiłowali odebrać jej przesyłkę, ale nie zdołali. Miała ją oddać tylko panu Garreau z pokoju 808, co wyraźnie głosił napis na paczce. Przesunęli skanerem po kodzie paskowym jej odznaki Allied, prześwietlili rentgenem paczkę, sprawdzili ją wykrywaczem metali i machnięciem ręki przepuścili do windy z różowymi lustrami osadzonymi w grubym jak drzwi bankowego sejfu brązie. Wjechała na ósme i poszła korytarzem, cichym niczym las ze snu. Znalazła pana Garreau w koszulce z krótkim rękawem i krawacie barwy świeżo przetopionego ołowiu. Podpisał kwit, nie nawiązując kontaktu wzrokowego; z paczką w ręku zamknął jej przed nosem opatrzone trzema mosiężnymi cyframi drzwi. Sprawdziła fryzurę w lśniącym jak lustro, wybitym kursywą zerze. Kucyk z tyłu sterczał jak należy, ale nie była pewna, że z przodu uczesano ją równie dobrze. Szpice wciąż były trochę za długie. I jakby zbyt cienkie. Ruszyła z powrotem korytarzem, pobrzękując hardwarem przy kurtce Skinnera, wbijając podeszwy butów w świeżo odkurzony dywan barwy mokrej od deszczu terakoty.
Drzwi windy otworzyły się i wypadła z nich ta japońska dziewczyna. Albo prawie wypadła, bo Chevette złapała ją pod pachy i oparła o framugę drzwi.
— Gdzie przyjęcie?
— Co na to twoi starzy? — zapytała Chevette.
— Dziewiąte piętro! Duże przyjęcie!
Oczy dziewczyny składały się z samych źrenic, były szkliste jak z plastiku.
I tak Chevette, z prawdziwym kieliszkiem pełnym prawdziwego francuskiego wina w jednej i najmniejszą kanapką, jaką kiedykolwiek widziała w drugiej ręce, zaczęła się zastanawiać, ile pozostało jej czasu, zanim hotelowy komputer zauważy, że jeszcze nie opuściła terenu. Jednak nie przypuszczała, żeby przyszli szukać jej tutaj, ponieważ ktoś najwidoczniej sporo zapłacił, żeby wydać takie przyjęcie.
Niektórym było bardzo wesoło, ponieważ w ciemnej łazience wdychali lód przez delfina z dmuchanego szkła, o obłych kształtach rozświetlanych trzepoczącym niebieskawym języczkiem zapalniczki. A bawiono się nie tylko w jednym pomieszczeniu, ale w wielu połączonych ze sobą pokojach. Ponadto było tu mnóstwo ludzi; mężczyźni przeważnie w garniturach z kamizelkami na cztery guziki, wykrochmalonymi koszulami z żabotami, bez krawatów, lecz z kosztownymi zapinkami. Kobiety nosiły stroje, jakie Chevette widziała tylko w miesięcznikach. Bogaci ludzie, najwyraźniej, a w dodatku cudzoziemcy. Chociaż może bogaci są wszędzie cudzoziemcami.
Zdołała jakoś umieścić Japonkę w pozycji horyzontalnej na długiej zielonej kanapie, na której teraz chrapała, bezpieczna, o ile ktoś na niej nie siądzie. Rozejrzawszy się wokół, Chevette stwierdziła, że nie była jedyną źle ubraną osobą w tym towarzystwie. Na przykład ten facet w łazience, w luźnych żółtych szortach — ale to skrajny przypadek. Ponadto para dziewczyn, reprezentujących najstarszy zawód świata, które jednak mogły stanowić akceptowany element lokalnego folkloru, służący jakiemuś konkretnemu celowi.
A potem ten dupek tuż przed jej nosem, szczerzący się parszywym pijackim uśmiechem, więc położyła dłoń na małym składanym nożu, kolejnym eksponacie pożyczonym od Skinnera. W rączce była dziura, w którą wpychało się czubek kciuka, by z trzaskiem otworzyć nóż jedną ręką. Ostrze było zaledwie trzycalowe, szerokości łyżki, złowrogo ząbkowane i ceramiczne. Skinner mówił, że to nóż fraktalowy, w rzeczywistości dwukrotnie dłuższy od samego ostrza.
— Zdaje się, że niezbyt dobrze się bawisz — mówi tamten. Europejczyk, jednak Chevette nie rozpoznała akcentu. Nie Francuz i nie Niemiec. Jego kurtka też jest ze skóry, ale nie takiej jak katana Skinnera. Z jakiegoś gruboskórnego zwierzęcia z włosiem jak gruby jedwab o barwie tabaki. Chevette wspomina zapach pożółkłych gazet w pokoju Skinnera, niektórych tak starych, że zdjęcia stały się tylko odcieniami szarości — podobnymi do widoku miasta oglądanego czasem z mostu.
— Całkiem nieźle, dopóki się nie pojawiłeś — mówi Chevette, myśląc, że czas już chyba iść, ten facet to złe wieści.
— Powiedz mi — mówi dupek, patrząc z uznaniem na jej kurtkę, podkoszulek i kolarki — jakie świadczysz usługi.
— O czym ty, kurwa, mówisz?
— Z pewnością — ciągnie tamten, wskazując na dziewczyny z Tenderloin po drugiej stronie pokoju — możesz zaproponować coś bardziej interesującego… — z lubością smakuje to słowo — …niż te dwie.
— Pieprzę to — mówi Chevette. — Jestem posłańcem.
Jego twarz przybiera zabawny wyraz, jakby coś do niego dotarło mimo pijackiego zamroczenia i dręczyło go. Potem odchyla głowę w tył i śmieje się jak z najlepszego żartu na świecie. Chevette dostrzega mnóstwo bardzo białych, wyglądających na niezwykle kosztowne, zębów. Skinner powiedział jej, że bogaci nigdy nie mają metalu w zębach.
— Powiedziałam coś śmiesznego?
Dupek ociera oczy.
— A więc coś nas łączy, ciebie i mnie…
— Wątpię.
— Ja też jestem posłańcem — powiada, chociaż zdaniem Chevette niewielki pagórek wystarczyłby, żeby ustawił się w kolejce po tlen. — Kurierem — uzupełnia, jakby sobie przypomniał.
— No to pędź stąd — mówi mu i obchodzi go z daleka, ale w tej chwili gaśnie światło i rozlega się muzyka — intro do She's God's Girlfriend Chrome Koran. Chevette, która ma słabość do kawałków Chrome Koran i puszcza je, jadąc na rowerze, ilekroć potrzebuje dopingu do pędu, teraz porusza się w jej rytmie, bo tańczą wszyscy, nawet lodziarze z łazienki.
Pozbywszy się dupka, a przynajmniej zapomniawszy o nim, zauważa, że ci ludzie wyglądają o wiele lepiej, kiedy tańczą. Naprzeciw niej wyrasta jakaś dziewczyna w skórzanej spódniczce i czarnych bucikach z brzęczącymi srebrnymi ostrogami. Chevette uśmiecha się; tamta odpowiada uśmiechem.
— Jesteś z miasta? — pyta dziewczyna, gdy kończy się She's God's Girlfriend, i Chevette przez moment ma wrażenie, że tamta chce wiedzieć, czy jest gońcem municypalnym. Dziewczyna — kobieta — dojrzalsza niż wyglądała na pierwszy rzut oka, może po dwudziestce, ale zdecydowanie starsza od Chevette. Przystojna, ale nie wyglądająca na modelkę; ciemne oczy, krótko przycięte czarne włosy. — San Francisco?
Chevette kiwa głową. Następna melodia jest starsza od niej; zdaje się, że tego czarnego faceta, który rozjaśnił sobie karnację, a potem odpadła mu twarz. Rozgląda się, szukając swego kieliszka, ale wszystkie wyglądają tak samo. Ta japońska laleczka przesuwa się obok, kołysząc piersiami, ale w jej oczach nie pojawia się błysk rozpoznania na widok Chevette.
— Cody zwykle znajduje w San Francisco wszystko, czego potrzebuje — mówi kobieta zmęczonym głosem, jednocześnie zdradzającym, że uważa to za bardzo zabawne. Niemka, myśli Chevette, słysząc jej akcent.
— Kto?
Kobieta unosi brwi.
— Nasz gospodarz.
Jednak z jej twarzy nie znika szeroki, miły uśmiech.
— Ja po prostu weszłam…
— Chciałabym móc powiedzieć to samo! — śmieje się kobieta.
— Dlaczego?
— Ponieważ wtedy mogłabym wyjść.
— Nie podoba ci się tu?
Z bliska kobieta pachnie drogimi perfumami. Chevette nagle z niepokojem myśli o tym, jak sama pachnie, po całym dniu na rowerze, bez prysznica. Jednak kobieta bierze ją pod rękę i odprowadza na bok.
— Naprawdę nie znasz Cody'ego?
— Nie.
Chevette widzi pijaka, tego dupka, przez otwarte drzwi do drugiego pokoju, gdzie wciąż są zapalone światła. On patrzy prosto na nią.
— Myślę, że chyba już sobie pójdę, dobrze?
— Nie musisz. Proszę. Ja tylko zazdroszczę ci tej możliwości.
— Jesteś Niemką?
— Padwanką.
Chevette wie, że to część dawnych Włoch. Północna część, myśli.
— Kim jest ten Cody?
— Cody lubi przyjęcia, a to szczególnie sobie upodobał. Ono trwa już od kilku lat. Jeżeli nie tutaj, to w Londynie, Pradze, Makao…
Jakiś chłopiec przedziera się przez tłum, niosąc tacę pełną drinków. Nie wygląda na pracownika hotelu. Jego wykrochmalona koszula już nie jest nieskazitelna, ale rozpięta i wyciągnięta ze spodni. Chevette dostrzega, że przez jedną brodawkę piersiową ma przewleczony kolczyk z małym stalowym dzwoneczkiem. Sztywny żabot rozpiął mu się z przodu i sterczy jak przekrzywiona aureola. Kiedy podsuwa jej tacę, kobieta bierze kieliszek białego wina. Chevette potrząsa głową. Na tacy leży biały talerzyk z tabletkami i czymś, co wygląda jak skręty pląsu.
Chłopak mruga do Chevette i odchodzi.
— Wydaje ci się dziwne?
Kobieta wypija wino i rzuca pusty kieliszek przez ramię. Chevette słyszy brzęk szkła.
— Hę?
— Przyjęcie Cody'ego.
— Tak. Chyba. Chcę powiedzieć, że po prostu weszłam…
— Gdzie mieszkasz?
— Na moście.
Jeszcze szerszy uśmiech, czekając na reakcję.
— Naprawdę? Wygląda tak… tajemniczo. Chciałabym tam pójść, ale nie ma wycieczek, a mówią, że to niebezpieczne miejsce…
— Wcale nie — mówi Chevette, a potem zastanawia się. — Po prostu… nie ubieraj się zbyt elegancko, dobrze? Tam nie jest bardziej niebezpiecznie niż w tej okolicy.
Myśli o tamtych wokół płonących koszów na śmieci.
— Tylko nie idź na Treasure Island. I nie próbuj dotrzeć aż do Oakland. Trzymaj się początku mostu.
— Podoba ci się tam?
— Cholera, tak. Nie chciałabym mieszkać nigdzie indziej.
Kobieta uśmiecha się.
— Myślę, że jesteś bardzo szczęśliwa.
— No cóż — mówi Chevette, czując się niezręcznie — muszę już iść.
— Mam na imię Maria…
— Chevette — mówi i podaje jej rękę. Prawie tak jak jej drugie imię. Chevette-Marie.
Wymieniają uścisk dłoni.
— Do widzenia, Chevette.
— Całkiem miłe przyjęcie, wiesz?
— To nie jest miłe przyjęcie.
Prostując ramiona w obszernej kurtce Skinnera, Chevette kiwa głową Marii i zaczyna przedzierać się przez tłum. Ten jest już kilkakrotnie gęstszy, może znajomi tego Cody'ego wciąż przybywają. Jest tu teraz więcej Japończyków, wszyscy w eleganckich garniturach; ich żony, sekretarki czy kimkolwiek są te kobiety, noszą perły. Jednak najwidoczniej to nie przeszkadza im wczuć się w atmosferę zabawy. Robi się coraz głośniej, bo goście są bardziej podochoceni. Słychać ten nieustanny szum rozmów toczonych po kilku kieliszkach i Chevette chce jak najszybciej stąd wyjść. Utyka w pobliżu drzwi do łazienki, w której przedtem widziała lodziarzy, ale teraz są zamknięte. Grupka Francuzów rozmawia tam, wymachując rękami, ale Chevette słyszy, jak ktoś w środku wymiotuje.
— Chcę przejść — mówi do siwego, ostrzyżonego na rekruta mężczyzny w muszce i przepycha się obok niego, wylewając mu drinka. On rzuca za nią coś po francusku.
Chevette czuje się teraz jak ofiara klaustro, tak jak czasem w biurach, kiedy recepcjonista każe jej czekać na jakąś przesyłkę, a ona widzi tych wszystkich urzędników kręcących się tam i z powrotem, i zastanawia się, czy to ma jakiś sens, czy też oni po prostu robią to bez celu. A może tak działa na nią wino, troszeczkę, ponieważ rzadko pije i teraz nie zachwyca ją smak, jaki pozostawiło jej w ustach. I nagle dostrzega swojego pijaka, tego Euro z nie zapalonym cygarem, przysuwającego spocone czoło zbyt blisko apatycznookiej, lekko zaniepokojonej twarzy jednej z dziewcząt Tenderloin. Uwięził ją w kącie pokoju. W ścisku, tak blisko drzwi, korytarza i wolności, Chevette przez moment zostaje przyciśnięta do jego pleców, co nie przerywa potoku okropnych bzdur, jakie on wciska tamtej dziewczynie, jednak powoduje gwałtowny ruch jego łokcia, którym mocno szturcha Chevette w żebra, usiłując wywalczyć sobie więcej przestrzeni. A Chevette, zerkając w dół, zauważa coś sterczącego z kieszeni tabaczkowej skórzanej kurtki. W następnej chwili ma to w ręce, wpycha za kolarki i wychodzi, a ten dupek nawet niczego nie zauważa.
W nagłej ciszy korytarza, przy cichnących odgłosach przyjęcia, idąc do windy — ma ochotę biec. Ma też chęć wybuchnąć śmiechem, ale zaczyna się bać.
Idź.
Mijając stertę tac, brudnych szklanek i talerzy. Pamiętając o platfusach z ochrony, czekających w holu. To coś tkwi w jej spodenkach. W głębi bocznego korytarza dostrzega drzwi służbowej windy, szeroko otwarte i zapraszające. Młody Azjata ze stalowym wózkiem zachlapanym farbą i zastawionym płaskimi prostokątami telewizyjnych ekranów. Obrzucają czujnym spojrzeniem, kiedy wchodzi za nim do kabiny. Ma twarz o ostrych kościach policzkowych, bystre, głęboko osadzone oczy, a włosy podgolone wysoko w niemal pionowy czub — jeden z tych, jakie uwielbiają wszyscy ci faceci. Na przedzie czystej, szarej, roboczej koszuli ma przypięty identyfikator, a na szyi zawieszony na czerwonym nylonowym sznurze virtufax.
— Piwnica — mówi Chevette.
Jego faks brzęczy. Chwyta go, naciska guzik, zerka w okienko. Ten przedmiot w jej spodniach wydaje się ogromny. Potem chłopak puszcza faks, mruga do niej i naciska przycisk oznaczony B-6. Drzwi zasuwają się z hałasem i Chevette zamyka oczy. Opiera się o miękkie poduchy ściany i marzy o tym, żeby być w pokoju Skinnera, nasłuchując skrzypienia lin. Podłogę tworzy warstwa desek ułożonych na skraju, w środku sterczy wybrzuszenie liny tkwiącej w jej stalowym siodle, a Skinner twierdzi, że ta lina składa się z 17 464 włókien. Każde ma grubość ołówka. Przy odpowiednim wietrze można przyłożyć do niej ucho i usłyszeć, jak most śpiewa. Winda bez powodu zatrzymuje się na czwartym. Kiedy drzwi otwierają się, nie ma za nimi nikogo. Chevette ma ochotę ponownie nacisnąć B-6, ale powstrzymuje się i czeka, aż wyręczy ją Azjata. B-6 nie jest garażem, w którym tak bardzo chciałaby się znaleźć, ale labiryntem wiekowych betonowych tuneli, wyłożonych popękanymi asfaltowymi płytami, z grubymi starymi rurami zwisającymi ze stalowych uchwytów pod sufitem. Chevette wymyka się z windy, podczas gdy chłopak majstruje przy jednym z kółek wózka.
Stuletni spacer wzdłuż rzędu zamkniętych na kłódki chłodni, pięćdziesięciu odkurzaczy ładujących akumulatory z szeregu ponumerowanych stanowisk, rolek dywanów poukładanych jak kłody. Znowu ludzie w roboczych ubraniach, niektórzy w białych kuchennych fartuchach, więc usiłuje przybrać minę i postawę posłańca, mając nadzieję, że wygląda, jakby doręczała jakąś przesyłkę. Znajduje wąskie schody i wchodzi po nich. Powietrze jest rozgrzane i gęste. Wykrywacze ruchu włączają dla niej światło na każdym kolejnym podeście. Czuje przytłaczający ciężar całego starego budynku. Jednak jej rower jest tam, na B-2, za filarem z odrapanego betonu.
— Trzymaj się z daleka — mówi, kiedy Chevette podchodzi na odległość pięciu stóp. Nie tak głośno jak samochód, ale równie poważnie.
Pod warstwą napylonej imitacji rdzy i zręcznie poprzylepianej taśmy izolacyjnej, geometria pustej w środku ramy z węglowego włókna sprawia, że uda Chevette zaczynają drżeć. Przesuwa lewą rękę przez pętlę identyfikującą za siodełkiem. Słyszy cichy podwójny trzask zwalnianej blokady cząstkowej i w następnej chwili już siedzi na rowerze i jedzie.
Nigdy nie czuła się lepiej, niż gnając poplamioną olejem rampą na zewnątrz.