W sobotę, piętnastego listopada, rankiem po czwartej nocy spędzonej u Skinnera, Yamazaki, w ogromnej jak namiot, wełnianej kurtce, pocerowanej i śmierdzącej woskiem, zjechał żółtą windą ubić interes z handlarzami. Niósł karton zawierający kilka dużych kawałków skamieniałego drzewa, lewe poroże jelenia, piętnaście płyt kompaktowych, wiktoriański bibelocik w kształcie porcelanowego dzbanuszka z wytłoczonymi literami „0X0” oraz napęczniały od wilgoci egzemplarz The Columbia Literary History of the United States.
Sprzedawcy wykładali towar, ranek był stalowoszary i pochmurny, więc Yamazaki był zadowolony z pożyczonej kurtki z kieszeniami pełnymi opiłków i jakichś małych metalowych elementów. Nie wiedział, jak zacząć rozmowę, ale sami przejęli inicjatywę, otaczając go, z imieniem Skinnera na ustach. Skamieniałe drewno uzyskało najlepszą cenę, potem dzbanek i osiem płyt kompaktowych. W końcu poszło wszystko oprócz historii literatury, która miała paskudne plamy od pleśni. Położył ją, z niebieskimi kartkami trzepoczącymi na słonym wietrze, na stercie śmieci. Trzymając w dłoni pieniądze, rozejrzał się za staruszką sprzedającą jajka. Ponadto, potrzebna im była kawa.
Właśnie dochodził do straganu, na którym prażono i mielono kawę, gdy w porannym tłumie dostrzegł nadchodzącego Fontaine'a, z postawionym kołnierzem długiego tweedowego płaszcza.
— Jak się ma stary, Scooter?
— Coraz częściej pyta o dziewczynę…
— Ona jest w więzieniu w LA — odparł Fontaine.
— W więzieniu?
— Dziś rano wychodzi za kaucją, przynajmniej tak powiedziała mi wczoraj wieczorem. Przyszedłem z tą wiadomością. — Wyjął z kieszeni telefon i podał go Yamazakiemu. — Ona zna ten numer. Tylko nie dzwoń za często do domu, dobrze?
— Do domu?
— Do Japonii.
Yamazaki zamrugał oczami.
— Nie. Rozumiem, że…
— Nie wiem, co robiła, kiedy nadeszła burza, ale byłem zbyt zajęty, żeby o tym myśleć. Podłączyliśmy zasilanie, ale mam na głowie rannego, do którego dotychczas nikt się nie przyznał. Wyłowiłem go w środę rano, z resztek czyjejś szklarni. Pod waszym mieszkaniem. Nie wiem, czy uderzył się w głowę, czy co, ale odzyskuje tylko na chwilę przytomność, i zaraz znów mdleje. Poza tym nic mu nie jest, nie ma żadnych złamań. Na boku ma oparzenie, jakby ślad po kuli albo rozgrzanym pręcie…
— Nie zawieziecie go do szpitala?
— Nie — odparł Fontaine. — Nie robimy tego, chyba że o to poproszą, albo gdy ktoś jest umierający. Wielu z nas ma powody, żeby nie pokazywać się w takich miejscach, gdzie można sprawdzić dane osobowe w komputerach.
— Aha — powiedział Yamazaki, mając nadzieję, że dostatecznie taktownie.
— Właśnie, „aha” — rzekł Fontaine. — Jakieś dzieciaki chyba znalazły go pierwsze i zabrały mu portfel, jeśli jakiś miał. Jednak to wielki, zdrowy koleś i w końcu ktoś go rozpozna. Trudno, żeby nie, z tym ryglem na ptaku.
— Tak — powiedział Yamazaki, nie zrozumiawszy ostatniej uwagi — a ja wciąż mam twój pistolet. — Fontaine rozejrzał się na boki.
— No cóż, jeśli już go nie potrzebujesz, to po prostu wyrzuć go. Jednak ten telefon będzie mi jeszcze potrzebny. A właściwie, jak długo zamierzasz tu zostać?
— Ja… nie wiem — odparł szczerze Yamazaki.
— Będziesz po południu na dole, na paradzie?
— Paradzie?
— Piętnasty listopada. Urodziny Shapely'ego. Warto zobaczyć. Coś w stylu Mardi Gras. Wielu młodych ludzi zdejmuje ubrania, ale nie wiem, czy dopisze pogoda. No, to na razie. Pozdrów Skinnera.
— Tak, pozdrowię — powiedział z uśmiechem Yamazaki, gdy Fontaine ruszył dalej, a tęczowy pompon jego włóczkowej czapeczki pojawiał się i znikał w tłumie.
Yamazaki poszedł w kierunku kramu z kawą, wspominając kondukt pogrzebowy, tańczącą szkarłatną postać z pomalowanym na czerwono pistoletem maszynowym. Symbol śmierci Shapely'ego.
Morderstwo albo — zdaniem niektórych — samoofiarowanie Shapely'ego miało miejsce w Salt Lake City. Siedmiu jego zabójców, uzbrojonych po zęby fundamentalistów, członków białej rasistowskiej sekty zdelegalizowanej w kilka miesięcy po tym zamachu, nadal odsiadywało w Utah, chociaż dwaj z nich umarli później na AIDS, którym prawdopodobnie zarazili się w więzieniu, uparcie odmawiając przyjęcia szczepu wirusa opatentowanego w imieniu Shapely'ego. Milczeli w trakcie procesu, jedynie ich przywódca oświadczył, iż choroba jest karą boską spadającą na grzeszników i nieczystych. Ci chudzi mężczyźni z ogolonymi głowami i pustymi, nieprzeniknionymi oczami byli wysłannikami Boga i jako tacy na zawsze pozostaną na taśmach historii.
Jednak Shapely umierał bogatszy, rozmyślał Yamazaki, stając w kolejce po kawę. Może nawet był szczęśliwy. Widział, jak produkt z jego krwi powstrzymuje pochód ciemności. Teraz pojawiły się nowe plagi, ale żywa szczepionka wyhodowana ze szczepu wirusa Shapely'ego ocaliła niezliczone miliony istnień.
Yamazaki obiecał sobie, że pójdzie obejrzeć paradę z okazji urodzin Shapely'ego. Musi pamiętać, że powinien zabrać notebook.
Stał, wdychając zapach świeżo zmielonej kawy, i czekał na swoją kolej.