16 Sunflower

Sammy Sal zgubił ją tam, gdzie Bryant wystawał ze sterty bezładnie rzuconych zapór przeciwczołgowych. Będąc tak dużym facetem, nie miał sobie równych w jeździe na czas; potrafił wydusić z roweru wszystko, nawet sześćdziesiąt trzy na godzinę, jeśli musiał, i Chevette widziała, jak to robił, kiedy się założył. Jednak wiedziała, gdzie go znajdzie.

Spojrzała w górę, wjeżdżając na pierwsze płyty i most zdawał się spoglądać na nią z góry, latarniami i neonami. Widziała jego zdjęcia z przeszłości, kiedy przez cały dzień, w obu kierunkach, jeździły po nim samochody, ale jakoś nigdy nie mogła w to uwierzyć. Most po prostu był — i wydawał się taki od zawsze. Schronienie, przedziwny twór, miejsce do spania, dach nad głową dla wielu ludzi i ich snów.

Przemknęła obok wozu z rybami, prześlizgując się po gładkim lodzie, po szarych flakach, o które rankiem będą walczyć mewy. Sprzedawca ryb krzyknął coś za nią, ale nie dosłyszała. Pojechała dalej, między straganami, stoiskami i wieczornymi klientami, szukając Sammy'ego Sala. Znalazła go tam, gdzie się spodziewała, stojącego przy barku kawowym, nawet nie zdyszanego. Mongolska dziewczyna o chudej twarzy podawała mu filiżankę. Chevette włączyła hamulce cząsteczkowe i stanęła obok niego.

— Myślałem, że zdążę wypić kawkę — powiedział, sięgając po maleńką filiżankę.

Nogi bolały ją po szybkim pościgu.

— Dobra myśl — powiedziała, zerkając w kierunku mostu, a potem skinęła na dziewczynę, żeby nalała i jej. Patrzyła, jak parująca brązowa masa wychodzi z dozownika i zostaje zalana strużką wrzącej wody. Dziewczyna podniosła dźwignię i wkręciła koszyczek z powrotem do ekspresu.

— Wiesz co — powiedział Sammy Sal przed pierwszym łykiem kawy — ty nie powinnaś mieć takich problemów. Nie musisz. Są tylko dwa rodzaje ludzi. Pierwszy to ci, którzy mogą sobie pozwolić na mieszkanie w takich hotelach. Drugi, to tacy jak my. Kiedyś był jeszcze trzeci rodzaj, jakby na granicy tych dwóch — klasa średnia. Teraz już nie. Jedyny nasz kontakt z tamtymi ludźmi polega na rozwożeniu przesyłek. Oni płacą nam za to. My staramy się nie zabrudzić im dywanów. I jakoś sobie radzimy, no nie? A co zachodzi na interfejsie? Kiedy się zetkniemy? — Chevette oparzyła sobie wargi kawą. — Zbrodnia — rzekł Sammy Sal. — Seks. Czasem narkotyki. — Odstawił filiżankę na kontuar. — To wszystko.

— Ty się z nimi pieprzysz — zauważyła Chevette. — Sam mówiłeś.

Sammy Sal wzruszył ramionami.

— Ja to lubię. Jeśli są z tego kłopoty, jestem na nie przygotowany. Tymczasem ty poszłaś i zrobiłaś coś bez powodu. Naruszyłaś barierę. Pozwoliłaś, by przekroczyły ją twoje palce. Kiepski pomysł.

Chevette podmuchała na kawę.

— Wiem.

— I jak zamierzasz sobie z tym poradzić?

— Pójdę do mieszkania Skinnera, wezmę te okulary, wejdę na dach i wyrzucę je.

— I co potem?

— Potem zaczekam, aż ktoś się pojawi.

— A co wtedy?

— Nic nie zrobiłam. Nie mam o niczym pojęcia. Nic się nie stało.

Pokiwał głową, ale wciąż się jej przyglądał.

— Uhm. Może. A może nie. Jeśli ktoś tak bardzo chce tych okularów, będzie naprawdę mocno cię naciskać. Mam inny pomysł: weźmiemy je, wrócimy do Allied i powiemy im, co zaszło.

— My?

— Uhm. Pójdę z tobą.

— Stracę pracę.

— Znajdziesz sobie inne zajęcie.

Jednym haustem opróżniła filiżankę. Otarła wargi wierzchem dłoni.

— Ta praca to wszystko, co mam, Sammy. Wiesz o tym. Sam mi ją znalazłeś.

— Masz gdzie spać, tam na górze. Masz tego stukniętego starego pierdziela, który…

— Utrzymuję go, Sammy Sal…

— Masz cały tyłek, kochanie. To może się zmienić, jeśli jakiś bogaty facet zechce się do niego dobrać, bo zabrałaś mu te szkła.

Chevette postawiła pustą filiżankę na ladzie i zaczęła grzebać w kieszeniach kurtki. Dała dziewczynie piętnaście za kawę i dwa dolary napiwku. Wyprostowała ramiona opięte kurtką Skinnera, aż brzęknęły łańcuszki.

— Nie. Kiedy to gówno wyląduje w zatoce, nikt mi niczego nie udowodni.

Sammy Sal westchnął.

— Jesteś niewinna jak dziecko.

Zabrzmiało to zabawnie, jakby nie wiedziała, że to słowo może mieć i takie znaczenie.

— Idziesz, Sammy Sal?

— Po co?

— Pogadać ze Skinnerem. Odwrócić jego uwagę od gazet. Tam je zostawiłam. Za jego gazetami. W ten sposób nie zauważy, jak będę je wyjmować. Wejdę na dach i wyrzucę je.

— Dobra — rzekł — ale mówię ci, że to tylko pogorszy sprawę.

— Zaryzykuję, dobrze?

Zsiadła i zaczęła prowadzić rower w kierunku mostu.

— Tak sądzę — powiedział Sammy Sal, ale też już chwycił rower i ruszył za nią.


W życiu Chevette zdarzyły się tylko trzy naprawdę cudowne chwile. Jedna tego wieczoru, gdy Sammy Sal obiecał, że spróbuje załatwić jej pracę w Allied i zrobił to. Druga, gdy zapłaciła gotówką za rower w City Wheels i wyjechała na nim ze sklepu. Trzecia, to ten wieczór, kiedy po raz pierwszy spotkała Lowella u „Dysydentów” — jeśli mogła nadal uważać to za szczęście. Co wcale nie oznaczało, że było wiele takich szczęśliwych chwil w jej życiu, jednostajnie i niezmiennie zasranym, nie licząc sporadycznych uśmiechów losu. Miała szczęście, gdy przedostała się przez druty kolczaste i uciekła z ośrodka dla młodocianych pod Beaverton, chociaż to była parszywa noc. Na dowód tego pozostały jej blizny na obu dłoniach. Po raz kolejny udało jej się, kiedy po raz pierwszy zawędrowała na most, na dolny poziom, słaniając się na nogach z gorączki, która dopadła ją w drodze na wybrzeże. Wszystko wywoływało ból: światła, kolory, każdy dźwięk, mózg rozpierał jej czaszkę jak dżin wydobywający się z butelki. Pamiętała, jak oderwana podeszwa jej trampka klapała o zaśmieconą jezdnię i jak to bolało, aż w końcu musiała usiąść, bo wszystko wirowało wokół niej, a ten Koreańczyk biegł do niej i krzyczał, żeby wstała i poszła sobie, nie tutaj, nie tu. I to NIE TU wydawało się takim dobrym pomysłem, że runęła jak długa na plecy i nawet nie poczuła uderzenia głową o trotuar.

I wtedy znalazł ją Skinner, chociaż tego nie pamiętał, a może nie chciał o tym mówić — nie była pewna. Nie sądziła, aby zdołał sam zanieść ją do swojego mieszkania; z trudem wchodził na górę z tym swoim biodrem. Jednak nadal bywały dni, kiedy rozpierała go energia, a wtedy łatwo było sobie wyobrazić, jaki kiedyś był silny, bo robił niezwykłe rzeczy, o jakie nigdy nikt by go nie podejrzewał. Nie wiedziała więc, jak się tu znalazła.

Pierwszą rzeczą, jaką ujrzała, otworzywszy oczy, było owalne kościelne okno z gałganami powtykanymi w dziury i wpadające przez nie słońce. Plamki i punkciki barw, jakich nigdy dotąd nie widziała, tańczyły w jej rozgorączkowanych oczach jak owady w wodzie. Potem łamanie w kościach, gdyż wirus wykręcał jej ciało jak starzec szare ręczniki, którymi okładał jej czoło. Kiedy w końcu zwalczyła chorobę, wydawało się, że przebyła szmat drogi, aby wrócić z tej ciemnej krainy, z włosami wypadającymi suchymi kępkami i przywierającymi do wilgotnych ręczników jak brudna sierść. Kiedy odrosły, stały się ciemniejsze, prawie czarne. Po tych przeżyciach poczuła się inną osobą. A może po prostu sobą, myślała czasem.

I została ze Skinnerem, robiąc to, co kazał, żeby zapewnić im żywność i działanie urządzeń w jego mieszkaniu. Posyłał ją na dolny poziom, gdzie handlarze złomem rozkładali swój towar. Wysyłał ją na dół z różnościami: kluczem z napisem „BMW”, rozsypującym się kartonem pełnym tych płaskich czarnych przedmiotów, z których kiedyś płynęła muzyka, workiem plastikowych dinozaurów. Nigdy nie sądziła, że cokolwiek z tego ma jakąś wartość, ale myliła się. Klucz wystarczył na tygodniowe racje pożywienia, a te dwie okrągłe rzeczy na jeszcze dłużej. Skinner znał doskonale ich pochodzenie i przeznaczenie, potrafił też domyślić się, kiedy znajdą nabywców. Z początku bała się, że przynosi za mało pieniędzy, ale on wcale się tym nie przejmował. Jeśli coś się nie sprzedało, tak jak plastikowe dinozaury, wracało na wystawę; tak nazywał towar nagromadzony pod wszystkimi czterema ścianami.

Kiedy nabrała sił i trochę odrosły jej włosy, zaczęła oddalać się coraz bardziej od pokoju na szczycie wieży. Z początku nie do miasta, chociaż parę razy doszła po moście do Oakland i obejrzała je sobie. Wszystko tam wyglądało jakoś inaczej, chociaż nie wiedziała dlaczego. Jednak najlepiej czuła się na wiszącym moście, otoczona nim, wśród wszystkich tych ludzi, kręcących się, handlujących i zajętych swoimi sprawami, widząc, jak cały ten świat zmienia się z dnia na dzień. Nie było niczego podobnego w całym Oregonie — a przynajmniej o niczym takim nie słyszała. Z początku nawet nie zdawała sobie sprawy, że to lubi; czuła się po prostu dziwnie, może trochę jej odbiło po chorobie, ale pewnego dnia stwierdziła, że jest zadowolona, odrobinkę szczęśliwa, i musi do tego przywyknąć.

Z czasem okazało się, że można być jednocześnie szczęśliwą i niespokojną, więc zaczęła zatrzymywać odrobinę pieniędzy Skinnera i przeznaczać je na zwiedzanie miasta. I przez jakiś czas miała co robić. Znalazła Haight Street i przespacerowała się aż do muru wokół Skywalker, obejrzała świątynię Zagłady i inne budynki, ale nie próbowała wejść do środka. Można było tam dojść tym długim, nędznym parkiem zwanym „Patelnią”, który nadal był publiczny. Aż nadto, ponieważ gromadziły się tam tłumy ludzi, przeważnie starych lub wyglądających na takich, leżących jeden przy drugim, owiniętych w srebrzyste plastikowe worki zatrzymujące promieniowanie, upiorny widok przypominający błyszczące garnitury Elvisa ze starych filmów wideo, jakie czasem puszczali w Beaverton. Nie wiadomo dlaczego przypominali jej robaki pozawijane w kawałki folii. I tak też się poruszali — nieznacznie — co ją przerażało.

Haight Street wywoływała podobne uczucia, chociaż na niektórych odcinkach czuła się prawie jak na moście, gdy trafiała na ludzi ulicy, którzy wcale nie obawiali się glin. Jednak na moście nigdy się nie bała, może dlatego, że otaczali ją ci, których stale widywała, mieszkający tu i znający Skinnera. Lubiła chodzić po Haight, ponieważ było tam mnóstwo sklepików i miejsc, gdzie sprzedawano tanią żywność. Znalazła tanią piekarnię, w której można było kupić precle z poprzedniego dnia, a Skinner twierdził, że stare są nawet lepsze. Mówił, że świeże precle to trucizna, można się nimi zatkać albo jeszcze gorzej. Miał wiele takich pomysłów. Do większości sklepów mogła wejść, jeśli zachowywała się spokojnie, uśmiechała się i trzymała ręce w kieszeniach.

Pewnego dnia na Haight zobaczyła ten sklep pod nazwą „Kolorowi” i na początku nie mogła zrozumieć, co tam sprzedają. W witrynie wisiała zasłona, a przed nią stało kilka przedmiotów: kaktus w doniczce, wielkie kawały zardzewiałego metalu oraz mnóstwo tych stalowych drobiazgów, gładkich i błyszczących. Pierścionki i inne rzeczy. Krótkie pręty z kulkami na końcach zwisały z igieł kaktusa i leżały rozłożone na zardzewiałym metalu. Postanowiła, że otworzy drzwi i zajrzy do środka, ponieważ widziała tam wielu wchodzących i wychodzących, więc sklep nie był zamknięty. Wielki gruby facet w białym kombinezonie wyszedł stamtąd, gwiżdżąc, a te dwie wysokie kobiety, czarnowłose, jak eleganckie wrony całe w czerni, właśnie weszły. Chevette zastanawiała się, co też tam jest. Włożyła głowę między drzwi. Za kontuarem stała kobieta z krótkimi rudymi włosami, a wszystkie cztery ściany były pokryte jaskrawymi postaciami z kreskówek, w barwach kopiących po oczach: same węże, smoki i co tylko. Umieszczono ich tak wiele, że nie sposób było ogarnąć to wszystko spojrzeniem, więc dopiero kiedy usłyszała: „Wejdź i nie tarasuj drzwi”, Chevette weszła i zobaczyła, że kobieta ma na sobie flanelową koszulę bez rękawów, rozpiętą aż do pasa, a jej tors i ramiona pokrywają takie same rysunki. Chevette widziała już tatuaże w ośrodku dla młodocianych i na ulicy, ale tylko takie, jakie robiło się samemu, atramentem i szpilką, igłą i starym długopisem. Podeszła i uważnie przyjrzała się kolorom eksplodującym między piersiami kobiety — która, chociaż około trzydziestki, była drobniejsza od niej — wizerunkom ośmiornicy, róży, zygzakom niebieskich błyskawic, splątanym i nie pozostawiającym ani centymetra nie tatuowanej skóry.

— Masz na coś ochotę — zapytała kobieta — czy tylko sobie patrzysz?

Chevette zamrugała oczami.

— Nie — usłyszała swój głos — ale zastanawiałam się, co to za drobne metalowe przedmioty leżą na wystawie.

Kobieta obróciła na ladzie wielką czarną książkę, jak dziennik klasowy, tyle że owinięty czarną skórą nabijaną chromowymi nitami. Otworzyła ją i Chevette zobaczyła męskość, wielką, w całej okazałości. Po obu stronach klinowatej żołędzi tkwiły dwie stalowe kulki.

Chevette odchrząknęła. Kobieta wyjaśniła:

— To jest amfalang. — Zaczęła kartkować album. — Dzwoneczki — objaśniała. — Szpilka nosowa. Ćwiek wargowy. Na to mówią dojki. To są bombki. Chirurgiczna stal, niob, cztemastokaratowe złoto.

Przerzuciła kartki aż do członka z przewleczoną kłódką. Może to jakaś sztuczka, pomyślała Chevette, zmontowane zdjęcie.

— To musi boleć — powiedziała.

— Nie tak bardzo, jak sądzisz — rzekł głęboki glos — a potem człowiek czuje się po prostu dobrze…

Chevette zobaczyła tego wielkiego czarnego faceta, z szerokim białym uśmiechem, mnóstwem zębów oraz mikroporową maską filtracyjną zwisającą na szyi, i w ten sposób poznała Sammy'ego Saladina DuPree.

Dwa dni później ujrzała go znowu na Union Square, rozmawiającego z kilkoma posłańcami. Mieli ciuchy i fryzury jak nikt inny, i rowery z neonowymi lub fosforyzującymi kołami, o kierownicach zagiętych w tył i w górę jak ogony skorpionów. Hełmy z wbudowanymi w nie małymi radionadajnikami. Odjeżdżali gdzieś szybko albo kręcili się, gadając i pijąc kawę. Stał tam, obejmując nogami rower, jedząc kanapkę. Z czarno nakrapianej, różowej ramy wydobywała się muzyka, głównie basy, a on jakby podrygiwał w jej rytmie. Podeszła bliżej, żeby lepiej obejrzeć rower, jego konstrukcję, cudownie skomplikowane układy hamulców i przekładni. Piękny.

— Bang, bang, mój amfalang — powiedział z ustami pełnymi kanapki. — Skąd wzięłaś te buty? — Należały do Skinnera, stare płócienne tenisówki, zbyt duże dla niej, więc wypchała czubki papierem. — Masz. — Podał jej drugą połowę kanapki. — Jestem już obżarty.

— Twój rower — powiedziała, biorąc kanapkę.

— Co z nim?

— Jest… jest…

— Podoba ci się?

— Uhm!

Uśmiechnął się.

— Rama Sugawara, tak samo łożyska i zębatki, hydraulika Zuni. Niezły.

— Podobają mi się koła.

— No — powiedział — to tylko szpan. Żeby każdy pierdoła zauważył je, zanim cię przejedzie, rozumiesz? — Chevette dotknęła kierownicy. Poczuła muzykę. — Zjedz tę kanapkę — poradził. — Wygląda na to, że jest ci potrzebna.

Zrobiła to, a potem znowu w ten sposób zaczęli rozmawiać.


Gdy wnosili rowery po schodach ze sklejki, Chevette opowiedziała mu o tej Japonce, która wypadła z windy. I że ona, Chevette, nigdy nie trafiłaby na to przyjęcie, gdyby nie jechała wtedy razem z nią. Sammy przytakiwał mrukliwie, fluoro-rimz na nie obracających się teraz kołach jego roweru zgasły.

— Kto je wydawał, Chev? Przyszło ci do głowy, żeby kogoś o to zapytać?

Wspomnienie tamtej Marii.

— Cody. Mówiła, że to przyjęcie Cody'ego…

Sammy Sal przystanął i uniósł brwi.

— Hm. Cody Harwood?

Wzruszyła ramionami, rower o papierowej ramie prawie nic nie ważył.

— Nie wiem.

— Wiesz, kim on jest?

— Nie.

Dochodząc do platformy, stawiają rower, żeby go poprowadzić.

— To poważne pieniądze. W reklamie. Jego ojcem był Harwood Levine.

— No, mówiłam, że to było huczne przyjęcie.

Nie zwracała uwagi na jego słowa.

— Firma jego ojca prowadziła kampanię wyborczą Millbank, dwukrotnie.

Jednak ona już aktywowała pętlę identyfikatora, nie przejmując się wrzaskami Radio Shack. Fluoro-rimz pulsował światłem, gdy Sammy postawił swój rower obok.

— Połączę go z moim. I tak nic się im tu nie stanie.

— Też tak mówiłem — rzekł Sammy — przy dwóch ostatnich, które straciłem.

Patrzył, jak wyciąga pętlę, okręca ją wokół ramy jego roweru, uważając na różowo-czamą emalię, po czym zamyka obwód odciskiem kciuka.

Ruszyła do żółtej windy, z zadowoleniem widząc kosz na dole, gdzie go zostawiła, a nie na szczycie wieży.

— Zróbmy to, dobrze?

Przypomniała sobie, że chciała kupić Skinnerowi trochę zupy w barze Taja Johnny'ego, tej słodko-kwaśnej cytrynowej, którą lubił.


Kiedy powiedziała Sammy'emu, że chce jeździć, chce mieć swój rower, postarał się dla niej o ten mały meksykański hełmofon do nauki nazw ulic w San Francisco. Trzy dni i poznała wszystkie, bardzo dobrze, chociaż nic nie zastąpi mapy w głowie posłańca. Trzeba znać budynki, wiedzieć, w jaki sposób się do nich dostać, jak się zachować i uniknąć kradzieży roweru. Jednak nawet pobieżna znajomość miasta przydała się, kiedy zabrał ją na spotkanie z Bunnym. Po trzech tygodniach pracy zarobiła tyle, że mogła kupić sobie pierwszy porządny rower. To też było cudowne.

Mniej więcej wtedy zaczęła spotykać się po pracy z dwiema innymi dziewczynami z Allied, Tami Two i Alice Maybe — w ten sposób znalazła się u „Dysydentów” tego wieczoru, kiedy poznała Lowella.


— Nikt tu nie zamyka drzwi — powiedział Sammy, stojąc na drabinie pod nią, gdy podniosła właz.

Chevette zamknęła oczy i ujrzała zgraję gliniarzy (jakkolwiek mieliby wyglądać) stojących w pokoju Skinnera. Otworzyła je i wystawiła głowę na tyle, żeby mieć oczy na poziomie podłogi. Skinner leżał na łóżku, na piersiach trzymał mały telewizorek, wielkie żółte paluchy wystawały mu przez dziury w grubych szarych skarpetach. Zerknął na nią znad telewizorka.

— Hej — powiedziała. — Przyprowadziłam Sammy'ego. Z pracy.

Wspięła się trochę wyżej, robiąc miejsce na głowę i ramiona Sammy'ego.

— Cześć — powiedział Sammy Sal.

Skinner tylko popatrzył na niego, na twarzy migotały mu barwy maleńkiego ekranu.

— Jak się masz? — spytał Sal, wchodząc do środka.

— Przyniosłaś coś do jedzenia? — zapytał Skinner.

— Taj Johnny zaraz przygotuje zupę — powiedziała, idąc w kierunku półek z książkami. Wiedziała, że głupio mówi, bo zupa Johnny'ego zawsze była gotowa; ugotował ją wiele lat temu, a teraz tylko uzupełniał zawartość garnka.

— Jak pan się ma, panie Skinner? — Sammy Sal stał lekko zgarbiony, na rozstawionych nogach, trzymając w obu rękach kask, jak chłopiec witający się z ojcem swojej dziewczyny. Mrugnął do Chevette.

— Dlaczego mrugasz, chłopcze? — Skinner wyłączył telewizorek i z trzaskiem zamknął ekranik. Chevette kupiła mu go prosto z kontenerowca stojącego w zatoce. Skinner twierdził, że nie widzi różnicy między „programami” a „reklamami”, cokolwiek miało to oznaczać.

— Coś mi wpadło do oka, panie Skinner — odparł Sammy Sal, szurając butami jak zdenerwowany chłopiec. Chevette miała ochotę wybuchnąć śmiechem. Stanęła za plecami Sammy'ego i sięgnęła za stertę gazet. Były tam. Włożyła je do kieszeni.

— Widziałeś kiedyś, jaki mamy stąd widok, Sammy?

Wiedziała, że ma na twarzy ten szeroki uśmiech, a Skinner gapi się na nią, usiłując zrozumieć, co się dzieje, ale nie dbała o to. Weszła na drabinkę wiodącą na dach.

— Ojej, Chevette, moja droga. Na pewno zapiera dech.

— Hej! — zawołał Skinner, gdy otworzyła właz na dach. — Co cię napadło?

W następnej chwili znalazła się na górze w niesamowitej ciszy, jaka czasem tam panowała. Zazwyczaj wiatr dął tak, że miało się ochotę położyć i mocno trzymać, lecz trafiały się też momenty całkowitego bezruchu i ciszy. Usłyszała, jak Sammy Sal wchodzi za nią. Wyjęła futerał i podeszła do krawędzi.

— Hej — powiedział — daj mi popatrzeć.

Podniosła rękę, szykując się do rzutu. Wyrwał jej okulary.

— Ejże!

— Ciii. — Otworzył futerał i wyjął je. — Hmm. Ładne…

— Sammy! — Wyciągnęła rękę. Podał jej futerał.

— Widzisz, jak się to robi? — Otworzył je, trzymając rękami za nauszniki. — Lewy aus, prawy ein. Teraz poruszaj nimi w ten sposób. — Zobaczyła wszystko w świetle sączącym się przez właz do pokoju Skinnera. — Masz. Sprawdź sama.

Założył jej okulary. Gdy to robił, stała z twarzą zwróconą w kierunku miasta. Dzielnica finansowa, piramida przycupnięta nad „Little Grande”, wzgórza za nią.

— Sranie w banie — rzuciła wyrastającym tam wieżowcom, budynkom większym od wszystkiego, kamiennymi szeregami maszerującymi ze wzgórz. Każdy miał solidne podstawy, stercząc prosto i bezkształtnie pod rozpostartymi nad nim osłonami, przypominającymi durszlak, który używała do odcedzania ziemniaków. Nagle na niebie pojawiły się chińskie ideogramy. — Sammy…

Poczuła, jak chwycił ją, gdy straciła równowagę. Chińskie ideogramy zmieniły się w napis po angielsku.


SUNFLOWER CORPORATION

— Sammy…

— Hm?

— Co to, cholera, jest?

Na czymkolwiek skupiła wzrok, kolejna etykietka rozświetlała niebo gęstymi strumieniami niezrozumiałego technicznego żargonu.

— Skąd mam wiedzieć? — odparł. — Daj popatrzeć.

Sięgnął po szkła.

— Hej — usłyszała głos Skinnera niosący się przez właz. — Cześć, Scooter. Co tu robisz?

Sammy Sal ściągnął jej szkła i Chevette uklękła, spoglądając przez właz na tego japońskiego jajogłowego, który przychodził do Skinnera i był facetem z college'u, pracownikiem opieki społecznej czy kimś takim. Jednak teraz wyglądał na bardziej zagubionego niż zwykle. Był przestraszony. I ktoś z nim przyszedł.

— Cześć, Scooter — powiedział Skinner. — Jak leci?

— To pan Loveless — rzekł Yamazaki. — Chce się z panem widzieć.

Nieznajomy błysnął do Chevette złotym uśmiechem.

— Cześć — powiedział, wyjmując rękę z bocznej kieszeni długiego czarnego płaszcza. Pistolet nie był duży, lecz trzymał go nieco zbyt swobodnie, jak cieśla swój młotek. Na ręce miał gumową rękawiczkę. — Może byś tu zeszła?

Загрузка...