18 Kondensator

Matka Chevette miała kiedyś przyjaciela nazwiskiem Oakley, który przeważnie był pijany, a w wolnych chwilach prowadził ciężarówkę — a przynajmniej tak twierdził. Był długonogim mężczyzną o niebieskich oczach, rozstawionych trochę zbyt szeroko w twarzy i policzkach pooranych głębokimi bruzdami. Matka uważała, że nadawały mu wygląd prawdziwego kowboja. Chevette sądziła, że przypomina niebezpiecznego typa. Zazwyczaj nie był nim, chyba że wypił butelkę czy dwie whisky, bo wtedy zapominał, kim oraz gdzie jest. Niekiedy mylił Chevette z jej matką, co zdarzyło mu się kilkakrotnie, ale zawsze zdołała jakoś uciec i później przepraszał ją; kupował jej ring-dingi oraz różności w Seven-Eleven. Teraz, patrząc z włazu na faceta z bronią, przypomniała sobie, jak Oakley zabrał ją kiedyś do lasu i dał jej postrzelać z pistoletu. Ten gość był trochę do niego podobny, z tymi oczami i bruzdami na policzkach; być może utworzyły mu się od zbyt częstych uśmiechów. Jednak na pewno uśmiech tego faceta nie poprawiał nikomu humoru. Nie sięgał oczu.

— Zejdź tu natychmiast — powiedział, kładąc nacisk na każde słowo.

— Kim ty, cholera, jesteś? — zapytał Skinner, bardziej zainteresowany niż wkurzony.

Broń wypaliła. Niezbyt głośno, ale i tak ogłuszająco, z błękitnym rozbłyskiem. Zobaczyła, że Japończyk usiadł na podłodze, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa i pomyślała, że ten facet go zastrzelił.

— Zamknij się. — A potem do Chevette. — Powiedziałem ci, żebyś zeszła.

Sammy Sal dotknął jej karku czubkami palców, lekko popychając ją naprzód. Facet mógł nie wiedzieć, że Sammy Sal tam jest, a on miał okulary. A Chevette była pewna, że ten facet nie jest gliniarzem.

— Przepraszam — powiedział Japończyk. — Przepraszam, ja…

— Wpakuję ci w prawe oko poddźwiękową kulę z tytanu — rzekł tamten z uśmiechem, jakby mówił „kupię ci kanapkę”.

— Schodzę — powiedziała Chevette. Nie strzelił, nie do niej, nie do Japończyka.

Wydawało jej się, że słyszała, jak Sammy Sal cofa się, odsuwa od niej, ale nie oglądała się. Nie była pewna, czy powinna zamknąć za sobą właz, czy nie. Postanowiła nie robić tego, ponieważ facet kazał jej tylko schodzić. Musiałaby przesunąć rękę za krawędź otworu, więc mógłby pomyśleć, że sięga po broń. Jak na filmie. Zeskoczyła z ostatniego szczebelka, starając się trzymać ręce tak, żeby mógł je widzieć.

— Co tam robiłaś?

Wciąż z uśmiechem. Jego pistolet nie był tak duży jak stary brazylijski rewolwer Oakleya; mała, tęponosa broń z matowego metalu, jak stare narzędzia Skinnera. Wąski pierścień jaśniejszego metalu wokół otworu na cienkim końcu. Niczym źrenica oka.

— Patrzyłam na miasto — odparła, wcale nie czując strachu. Właściwie odczuwała tylko drżenie nóg.

Zerknął w górę, nie poruszając bronią. Chevette nie chciała, żeby zapytał ją, czy była tam sama, ponieważ mogłaby zawahać się przed odpowiedzią i wyczułby, że skłamała.

— Wiecie, po co tu przyszedłem.

Skinner siedział na łóżku, oparty o ścianę, spoglądając na nieznajomego dziwnie bystrym spojrzeniem. Japończyk, który chyba jednak nie został postrzelony, siedział na podłodze, z chudymi nogami rozłożonymi w kształcie litery „V”.

— No cóż — powiedział Skinner — pewnie po pieniądze lub narkotyki, ale nie masz, kurwa, szczęścia. Mogę ci dać pięćdziesiąt sześć dolarów i starego skręta, jeśli chcesz.

— Zamknij się. — Kiedy mechaniczny uśmiech zniknął, Chevette uznała, że nieznajomy jakby wcale nie ma warg. — Mówię do niej.

Skinner wyraźnie miał ochotę coś powiedzieć, albo roześmiać się, ale nie zrobił tego.

— Okulary.

Uśmiech powrócił. Facet uniósł broń, tak że spoglądała prosto na niewielki otwór. Jeśli mnie zastrzeli, pomyślała, będzie musiał sam je znaleźć.

— Hepburn — powiedział Skinner, z dziwnym uśmieszkiem i dopiero wtedy Chevette zauważyła, że Roy Orbison na plakacie ma dziurę na samym środku szarego czoła.

— Na dole — powiedziała Chevette, wskazując na klapę w podłodze.

— Gdzie?

— Przy moim rowerze. — Miała nadzieję, że Sammy Sal nie wpadnie w ciemnościach na ten zardzewiały dziecinny wózek i nie narobi hałasu.

Zerknął w stronę włazu w suficie, jakby czytał w jej myślach.

— Oprzyj się rękami o ścianę — polecił, podchodząc bliżej. — Rozstaw nogi. — Pistolet dotknął jej karku. Drugą rękę wsunął pod kurtkę Skinnera, szukając broni. — Nie ruszaj się.

Nie znalazł noża Skinnera, tego z fraktalowym ostrzem. Lekko obróciła głowę i zobaczyła, jak owija czymś czerwonym i gumowatym jeden z przegubów Japończyka, robiąc to jedną ręką. Pomyślała o tych gumowatych, robakopodobnych cukierkach, które kupuje się w dużym plastikowym słoiku. Chwycił za to czerwone i przeciągnął Japończyka po podłodze do półko-stołu, przy którym jadła śniadanie. Owinął tę czerwoną rzecz wokół wspornika podtrzymującego stół, a potem związał nią drugi przegub ofiary. Wyjął z kieszeni drugą i rozwinął w powietrzu jak węża-zabawkę. Sięgnął za plecy Skinnera i coś mu zrobił.

— Zostań na tym łóżku, stary — powiedział, dotykając lufą jego skroni. Skinner tylko spojrzał na niego. Nieznajomy wrócił do Chevette. — Zejdziesz po drabinie. Zwiążę ci je z przodu.

To czerwone było chłodne, śliskie i przywarło szczelnie, gdy tylko owinął nim jej nadgarstki. Ściągnęło się samoistnie. Plastikowe, czerwone kajdanki, wyglądające jak dziecinna zabawka. Jedna z tych sztuczek z cząsteczkami.

— Będę cię obserwował — obiecał, znów zerkając na otwarty właz w suficie — więc schodź grzecznie i powoli. Jeśli zeskoczysz, albo spróbujesz uciec, zabiję cię.

Nie wątpiła, że zrobiłby to, gdyby mógł, ale pamiętała o czymś, co Oakley powiedział jej wtedy w lesie; że bardzo trudno trafić w cel znajdujący się bezpośrednio pod tobą, a jeszcze trudniej w coś nad głową. Tak więc może powinna rzucić się do ucieczki, gdy tylko znajdzie się na dole. Od drabinki do miejsca, w którym zniknęłaby mu z oczu, miała tylko jakieś dwa metry. Jednak patrząc na czamosrebrne oko pistoletu, szybko doszła do wniosku, że to kiepski pomysł. Zbliżyła się do otworu w drzwiach i opadła na kolana. Nie było to łatwe ze związanymi rękami. Musiał ją przytrzymać, łapiąc za kurtkę Skinnera, ale zaraz postawiła stopę na trzecim szczebelku, chwyciła palcami za najwyższy i zaczęła schodzić. Musiała stawać na każdym kolejnym stopniu, puszczać ten, którego się trzymała i złapać następny, zanim straciła równowagę. Jednak robiąc to, miała czas do namysłu, co pozwoliło jej podjąć decyzję. Dziwnie było myśleć w ten sposób, tak spokojnie, ale nie przeżywała tego pierwszy raz. Tak samo czuła się w Beaverton tej nocy, kiedy przeszła przez druty, czego też wcześniej nie planowała. I podobnie było wtedy, gdy ci kierowcy ciężarówki usiłowali zaciągnąć ją do wyra; udała, że nie ma nic przeciwko temu, a potem chlusnęła jednemu gorącą kawą w twarz, drugiego kopnęła w głowę i uciekła. Szukali jej przez godzinę z latarkami, a ona kuliła się w rzecznym mule i dawała się żywcem pożerać moskitom. Smugi światła przeszywające zarośla.

Zeszła na dół i cofnęła się o krok, trzymając związane ręce tak, żeby mógł je widzieć, gdyby chciał. Sam szybko znalazł się na dole nie robiąc zbędnych ruchów ani hałasu. Jego długi płaszcz był zrobiony z czegoś czarnego, jakiegoś materiału nie odbijającego światła i Chevette zobaczyła, że na nogach miał kowbojskie buty. Wiedziała, że w razie czego może w nich szybko biegać; ludzie nie zawsze w to wierzyli, ale tak było.

— Gdzie one są?

Uśmiech połyskujący złotem zębów. Włosy, zaczesane do góry, miały jasnobrązową barwę. Poruszył ręką, pokazując jej broń. Zobaczyła, że dłoń zaczęła mu się pocić; ciemne plamy pokryły białą gumową rękawiczkę.

— Musimy zjechać… — Urwała. Żółty kosz był tam, gdzie go zostawiła, wjeżdżając z Sammym Salem, więc jak ten facet dostał się na górę?

Znów błysk złota.

— Weszliśmy po schodach.

Wspięli się na górę po drabince dla malarzy, zwykłych metalowych stopniach, częściowo przerdzewiałych. Nic dziwnego, że Japończyk był wystraszony.

— No — powiedziała — to chodźmy.

Poszedł za nią do windy. Nie odrywała oczu od pomostu, żeby nie zapomnieć się i nie rozejrzeć za Sammym Salem, który musiał gdzieś tam być. Jeszcze nie zdążył zejść z dachu, inaczej usłyszeliby go. Znów przytrzymał ją za ramię, gdy przerzuciła nogę i weszła do windy, a potem wgramolił się za nią, przez cały czas nie spuszczając jej z oka.

— Ta kieruje na dół — powiedziała, wskazując na jedną z dźwigni.

— Naciśnij.

Przesunęła ją o jedną kreskę, potem kolejną i silnik zawył im pod nogami, spuszczając ich po pochyłości. Dół rozjaśniała smuga światła z żarówki w skorodowanym aluminiowym koszyku i Chevette zastanawiała się, co zrobiłby, gdyby ktoś teraz pojawił się tam, powiedzmy Fontaine lub jedna z tych osób, które przychodziły sprawdzać elektrykę. Ktokolwiek. Doszła do wniosku, że zastrzeliłby każdego. Wypalił i zrzucił z mostu. Miał to wypisane na twarzy wyraźnie.

Wysiadł pierwszy i pomógł jej wyjść. Zaczął wiać wiatr i czuło się drgania przechodzące przez podeszwy, gdy most zaczął śpiewać jak wyciszona harfa. Słyszała dobiegający skądś śmiech.

— Gdzie? — zapytał. Wskazała na miejsce, gdzie stał jej rower, przymocowany do pojazdu Sammy'ego Sala.

— Ten różowo-czamy.

Skinął pistoletem.

— Odejdź — powiedział rower, kiedy znalazła się blisko niego.

— Co to? — Wbił jej lufę w plecy.

— To ten drugi rower. Alarm głosowy. Trzyma złodziei z daleka.

Nachyliła się i nacisnęła kciukiem zamek, odczepiając rower Sammy'ego Sala, lecz nie dotknęła pętli identyfikatora za siodełkiem.

— Nie żartuję, ty pieprzony gównojadzie — oznajmił rower.

— Wyłącz to.

— Dobrze.

Wiedziała, że musi to zrobić jednym zręcznym ruchem, przechylic na bok i uderzyć, trzymając kciukiem i palcem wskazującym izolującą gumę opony. Jednak to był czysty przypadek, że metalowa rama uderzyła w pistolet. Chevette zobaczyła błysk wyładowania między rowerem a pistoletem, ogniście czerwony i gruby jak palec, gdy cząsteczkowe kondensatory w ramie oddały nagromadzony ładunek systemowi przeciwkradzieżowemu składającemu się z fałszywej rdzy i starannie wystrzępionej taśmy przewodzącej. Facet osunął się na kolana, oczy mu zmętniały, a z nie domkniętych ust wydobyła się srebrna bańka śliny i pękła. Chevette wydawało się, że widzi parę unoszącą się z pistoletu w jego dłoni.

Pędź, pomyślała, zrywając się do ucieczki, ale wtedy jakiś czarny przedmiot uderzył go i powalił na pomost, spadając z ciemności nad nimi z odgłosem przypominającym łopot skrzydeł. Wtedy dostrzegła Sammy'ego Sala, stojącego tam na czarnym wsporniku, przytrzymującego się dźwigara. Wydawało jej się, że widzi jego biały uśmiech.

— Zapomniałaś tego — powiedział i rzucił jej coś. Futerał z okularami. Mimo związanych rąk złapała go, jakby same ją odnalazły. Nigdy nie dowiedziała się, dlaczego to zrobił.

Ponieważ w tym momencie ten mały pistolet szczęknął, trysnął błękitnymi skrami jak tuzin zapchanych gaźników, a Sammy Sal runął w tył i zniknął.

A ona rzuciła się do ucieczki.

Загрузка...