Czasami, kiedy jechała szybko, a raczej pędziła, Chevette uwalniała się od wszystkiego: od miasta, ciała, nawet od czasu. Wiedziała, że to haj posłańca i chociaż zdaje się wyzwoleniem, w rzeczywistości jest wywołany chwilowym zapamiętaniem. Rower między jej nogami był niczym jakiś superogon, który wyrósł jej po stuleciach powolnej ewolucji: miły i złożony mechanizm z wzmocnionymi lexanem oponami, niemal beztarciowymi łożyskami i wypełnionymi gazem amortyzatorami. Stawała się wtedy częścią miasta, szaloną jednostką energii i materii, dokonującą tysięcy wyborów w mgnieniu oka, zależnie od natężenia ruchu, rodzaju nawierzchni ulic, mahoniowych włosów sekretarki opadających ze znużeniem na jej lodenowy płaszcz.
I poczuła się tak w tej chwili, wbrew wszystkiemu: jeśli pozwoli na to, przestanie rozmyślać, zredukuje się do maszynerii kół, biegów i japońskiej ramy z włókien węglowych i papieru… Jednak Sammy dogonił ją, z basowym pomrukiem układu rytmicznego roweru. Musiała ostro zahamować, opony jej roweru zostawiły czarne ślady na nawierzchni. Sammy Sal także zwolnił, jego fluoro-rimz błysnął i zgasł.
— Coś cię dręczy, kochana? — Jego ręka na jej ramieniu, twarda i zła. — Może jakiś cudowny produkt, dzięki któremu jesteś sprytniejsza i szybsza? Co?
— Daj mi spokój.
— Nie ma mowy. To ja załatwiłem ci tę robotę. Jeśli ją schrzanisz, chcę wiedzieć dlaczego.
Uderzył dłonią w czarną piankę na kierownicy, wyłączając muzykę.
— Proszę, Sammy, muszę wracać do Skinnera…
Puścił jej ramię.
— Dlaczego?
Zakrztusiła się, opanowała kaszel, odetchnęła głęboko.
— Ukradłeś coś kiedyś, Sammy Sal? Chcę powiedzieć, w czasie pracy?
Sammy Sal spojrzał na nią.
— Nie — rzekł w końcu — ale zdarzało mi się pieprzyć z klientami.
Chevette zadrżała.
— Mnie nie.
— Nie, ale ty nie rozwozisz przesyłek tam, gdzie ja. Poza tym, jesteś dziewczyną.
— Jednak zeszłej nocy ukradłam coś. Z kieszeni faceta na przyjęciu w hotelu „Morrisey”.
Sammy Sal oblizał wargi.
— Jak to się stało, że włożyłaś mu rękę do kieszeni? To był ktoś, kogo znałaś?
— To był taki dupek.
— Ach ten. Chyba go znam.
— Zdenerwował mnie. To mu wystawało z kieszeni.
— Jesteś pewna, że ukradłaś mu to, co mu sterczało?
— Sammy Sal, to poważna sprawa. Boję się jak cholera.
Spojrzał na nią uważnie.
— O to chodzi? Boisz się? Okradłaś faceta, a teraz się boisz?
— Bunny mówi, że ktoś z ochrony zadzwonił do Allied, a nawet do Wilsona i wszędzie. Szukał mnie.
— Jasny gwint! — powiedział Sammy Sal, patrząc na nią. — Myślałem, że naćpałaś się pląsu. Podejrzewałem, że Bunny cię nakrył. Pojechałem za tobą, żeby wytargać cię za twoje cholerne uszy. A ty się boisz?
Popatrzyła na niego.
— Zgadza się.
— No cóż — powiedział, wbijając palce w czarną piankę. — Czego się obawiasz?
— Boję się, że przyjdą do Skinnera i znajdą je.
— Co znajdą?
— Te szkła.
— Szpiegowskie? Wybuchowe? Jakie? — Bębnił palcami po czarnej piance.
— Czarne okulary. Jak przeciwsłoneczne, ale nic przez nie nie widać.
Sammy Sal przechylił na bok piękną głowę.
— Co chcesz powiedzieć?
— Są całkiem czarne.
— Okulary przeciwsłoneczne?
— Tak. Zupełnie czarne.
— Hmm — powiedział — gdybyś pieprzyła się z klientami tak jak ja, ale tylko z bogatymi, wiedziałabyś, co to takiego. Widzę, że nie miałaś wielu chłopaków z wyższych sfer, jeśli mi wybaczysz. Gdybyś chodziła z architektami albo neurochirurgami, wiedziałabyś, co to takiego.
Podniósł rękę, wskazującym palcem dotykając zardzewiałego łańcuszka zwisającego z zamka przy kołnierzu kurtki Skinnera.
— To wirtualne okulary. Światło wirtualne.
Słyszała o tym, ale nie była pewna, co to takiego.
— Są drogie, Sammy Sal?
— Tak, cholera. Prawie tak samo jak japoński samochód. I niemal równie skomplikowane. Mają te małe układy EMP wokół szkieł, działające na nerwy wzrokowe. Mój przyjaciel przyniósł do domu takie z biura, w którym pracował. Jest architektem zieleni. Włożysz je i idziesz, a wszystko wygląda normalnie, ale na każdym drzewie, na każdej roślinie wisi mała etykietka z łacińską nazwą…
— Przecież one są całkiem czarne.
— Nie wtedy, kiedy je włączysz. Wtedy nawet nie wyglądąją jak okulary. Człowiek jest w nich… sam nie wiem, poważny. — Uśmiechnął się do niej. — I tak jesteś zbyt poważna. To twój największy problem.
Zadrżała.
— Jedź ze mną do Skinnera, Sammy. Dobrze?
— Nie lubię wysokości — odparł. — Pewnej nocy to pudełeczko spadnie z mostu.
— Proszę, Sammy. Pękam. Kiedy z tobą pojadę, jakoś przeżyję, ale boję się, że skamienieję ze strachu, jak tylko zacznę o tym myśleć. Co mam zrobić? Może powinnam pójść z tym do glin? Co powiedziałby Skinner, gdyby przyszła do niego policja? A jeśli przyjdę jutro do roboty i Bunny mnie wyleje? Co zrobię?
Sammy Sal obrzucił ją takim samym spojrzeniem jak tamtego wieczoru, kiedy poprosiła go, żeby wkręcił ją do Allied. Potem uśmiechnął się złośliwie i wesoło. Mnóstwo ostrych białych zębów.
— Trzymaj siodło między nogami. No już, spróbuj mnie nie zgubić.
Zjechał z krawężnika, fluoro-rimz rozbłysnął jaskrawą bielą, kiedy nacisnął na pedały. Znów włączył kciukiem sekcję rytmiczną, ponieważ włączając się za nim do ruchu, Chevette usłyszała basowe dudnienie.