— Jak dobrze znasz tego faceta? — zapytała.
Za każdym razem, gdy używał hamulca, Rydell rozgniatał butem okruchy hartowanego szkła. Gdyby miał czas i szczotkę, wymiótłby je. A tak, musiał wytłuc resztki przedniej szyby kawałkiem zardzewiałej rury znalezionym przy drodze, inaczej policja drogowa zauważyłaby przestrzeliny i zatrzymała ich. No cóż, miał grube podeszwy.
— Pracowałem z nim w LA — powiedział, hamując i objeżdżając resztki opon ciężarówki, leżące na czarnej nawierzchni dwupasmówki jak zrzucona skóra jakiegoś potwora.
— Ja tylko zastanawiam się, czy on nie okaże się drugą panią Elliott. Ją też znałeś.
— Nie znałem jej. Spotkałem ją w samolocie. Gdyby Sublett był wtyczką, to cały świat musiałby tkwić w tej intrydze. — Wzruszył ramionami. — Wtedy pewnie zacząłbym zastanawiać się nawet nad tobą.
Zamiast martwić się, na przykład, czy Loveless lub pani Elliott nie umieściła radionadajnika w tym domu na kółkach, czy nie śledzi ich w tej chwili Gwiazda Śmierci, określając ich aktualną pozycję? Powiadano, że Gwiazda Śmierci może przeczytać nagłówki gazety, markę i rozmiar twoich butów z pozostawionych śladów stóp.
Nagle w świetle reflektorów wyrósł przed nimi ten drewniany krzyż, mniej więcej czterometrowy, z wypisanym poziomo PODŁĄCZ SIĘ, a pionowo DO JEGO NIEŚMIERTELNEJ SIECI SATELITARNEJ oraz zakurzonym, starym, przenośnym telewizorem przybitym w miejscu, gdzie powinna być głowa Jezusa. Najwidoczniej ktoś przestrzelił ekran z wiatrówki.
— Chyba dojeżdżamy — stwierdził Rydell.
Chevette Washington wydała niewyraźny pomruk. Potem popiła wody z butelki, którą kupili na stacji Shella, i podała mu resztę.
Kiedy wyjechali z tamtego centrum handlowego, miał wrażenie, że znajdują się niedaleko autostrady. Z zewnątrz hala była tylko niskim budynkiem z jasnobrązowej cegły, z oknami zasłoniętymi płytami tej naprawdę ohydnej masy otrzymywanej w wyniku recyklingu różnych odpadów, mającej kolor zaschniętych wymiocin. Z piskiem opon przemknął po rozległym i pustym parkingu, między stertami rupieci i starych materaców, aż znalazł wyjazd w ogrodzeniu z siatki. Jednak nie było tam żadnej autostrady, tylko jakaś pusta dostawcza czteropasmówka, a Loveless najwyraźniej przestrzelił system nawigacyjny, ponieważ ekran pokazywał centrum Santa Ana i lekko migotał. Rydell miał wrażenie, że znajdują się na jednym z tych opustoszałych przedmieść, w okolicy nie zamieszkanej od czasu implozji europieniądza. Chevette Washington leżała skulona obok lodówki; miała zamknięte oczy i nie odpowiedziała, gdy ją zawołał. Rydell obawiał się, że Loveless ją postrzelił, ale nie mógł przystanąć nawet na chwilę, zanim nie oddalili się od centrum handlowego. Nie widział śladu krwi ani rany.
Wreszcie dojechali do stacji Shella. Można było ją rozpoznać po kształcie metalowych słupów podtrzymujących kiedyś szyld. Drzwi do męskiej ubikacji były wyrwane z zawiasów, do damskiej zamknięte na kłódkę. Automat najwidoczniej został kiedyś ostrzelany z broni maszynowej. Rydell przejechał vanem na tyły i zobaczył oryginalną przyczepę mieszkalną Airstream, taką samą, w jakiej mieszkał sąsiad ojca w Tampa. Jakiś mężczyzna klęczał nad hibachi, mieszając coś w garnku, a dwa czarne labradory obserwowały go uważnie. Rydell zaparkował, sprawdził, czy Chevette Washington oddycha i wysiadł. Podszedł do człowieka przy hibachi, który już wstał i ocierał dłonie o nogawki czerwonego kombinezonu. Miał na głowie starą wędkarską czapeczkę khaki ze sterczącym, co najmniej dwudziestocentymetrowym daszkiem. Nitki wyszytego na kombinezonie znaku Shella wystrzępiły się i wyblakły.
— Zabłądziłeś — powiedział mężczyzna — czy masz jakieś problemy?
Rydell ocenił go na co najmniej siedemdziesiątkę.
— Nie, proszę pana, po prostu zgubiłem drogę. — Rydell popatrzył na czarne labradory. Odpowiedziały mu czujnym spojrzeniem. — Pańskie psy nie wyglądają na zadowolone z tego, że mnie widzą.
— Rzadko widują obcych.
— Pewnie. Mogę to sobie wyobrazić.
— Mam też parę kotów. Teraz daję im wszystkim suchy pokarm. Koty czasem złapią jakiegoś ptaka albo myszy. Mówisz, że zgubiłeś się?
— Tak, proszę pana. Nie wiem nawet, w jakim jesteśmy stanie.
Mężczyzna splunął.
— Witaj w klubie, synu. Kiedy byłem w twoim wieku, to wszystko była Kalifornia, jak Pan Bóg przykazał. Teraz mówią mi, że Południowa, a wiesz, co to naprawdę jest?
— Nie, proszę pana. Co?
— Kupa końskiego gówna. Tak samo jak ta kobieta koczująca w Białym Domu. — Zdjął wędkarską czapeczkę, odsłaniając parę srebrnobiałych, nowotworowych szram, otarł czoło brudną chusteczką i znów ją włożył. — Mówisz, że się zgubiłeś, tak?
— Tak, proszę pana. Mam zepsuty system nawigacyjny.
— A umiesz czytać zwykłą mapę?
— Tak, proszę pana.
— Do diabła, co jej się stało w głowę? — zapytał stary, patrząc przez ramię Rydella.
Ten odwrócił się i zobaczył Chevette Washington przechyloną przez fotel kierowcy, spoglądającą na nich.
— Tak sobie obcięła włosy.
— Niech mnie licho — mruknął mężczyzn. — A byłaby całkiem ładna.
— Racja, proszę pana.
— Widzisz tę paczkę kawy zbożowej? Myślisz, że mógłbyś zrobić mi kubek, kiedy zagotuje się woda?
— Pewnie, proszę pana.
— Hmm, to pójdę poszukać mapy. Skeeter i Whitey dotrzymają ci towarzystwa.
— Taak…
A dalej wysoki krzyż, tym razem zespawany ze starych szyn kolejowych, rodzaj ramy pełnej starych telewizorów, których zgasłe ekrany spoglądały w kierunku drogi. Chevette Washington spała, więc nie widziała tego. Rydell przypomniał sobie, jak wykorzystał telefon Codesa, żeby zadzwonić do Subletta w LA i o mało się nie rozłączył, słysząc ten zabawny sygnał, który okazał się towarzyszyć przełączaniu rozmowy pod inny numer, ponieważ Sublett wziął urlop, żeby pojechać do chorej matki.
— Chcesz powiedzieć, że jesteś w Teksasie?
— W Paradise, Berry. Mama jest chora, ponieważ wraz z innymi przeniosła się do SoCal.
— Paradise?
Sublett wyjaśnił, gdzie jest to miejsce, a Rydell odszukał je na mapie otrzymanej na stacji Shella.
— Hej — powiedział, kiedy mniej więcej wiedział już, gdzie — może podjechałbym tam i cię odwiedził?
— Myślałem, że masz robotę w San Francisco?
— No, opowiem ci o tym, kiedy się zobaczymy.
— Wiesz, że tutaj uważają mnie za apostatę? — Sublett był wyraźnie przygnębiony.
— Kogo?
— Apostatę. Ponieważ pokazałem mamie ten film Cronenberga. Wideodrom. Powiedzieli, że to dzieło Szatana.
— Myślałem, że wszystkie filmy pochodzą od Boga.
— Są takie, które wyraźnie są dziełem Szatana, Berry. A przynajmniej tak twierdzi wielebny Fallon. Mówi, że takie są wszystkie filmy Cronenberga.
— On też jest w Paradise?
— Boże, nie! Jest gdzieś w tych tunelach na Wyspach Normandzkich, między Anglią a Francją. I nie może ich opuście, bo potrzebuje schronienia.
— Przed czym?
— Przed podatkami. Wiesz kto wykopał niektóre z tych tuneli, Berry?
— Kto?
— Hitler, rękami ludzi zesłanych na przymusowe roboty.
— Nie wiedziałem — rzekł Rydell, wyobrażając sobie tego okropnego pokurcza z wąsikiem, stojącego na skale i trzaskającego batem.
Teraz dotarł do następnej tablicy, nie tak profesjonalnie wykonanej jak pierwsza; litery nabazgrano czarnym sprejem na kilku deskach.
— Oglądaj telewizję? — Zbudziła się Chevette.
— No cóż — odparł — fallonici wierzą, że Bóg jest w niej. W telewizji.
— Bóg jest w telewizji?
— Tak. Jako rodzaj tła, czy coś. Matka Subletta gorąco w to wierzy, ale on trochę z tym odpuścił.
— Oglądają telewizję i modlą się, tak?
— Hmm, chyba raczej medytują, wiesz? Przeważnie oglądają stare filmy i uważają, że jeśli będą oglądać je dostatecznie często i długo, to duch jakoś wstąpi w nich.
— W Oregonie mamy objawionych aryjskich nazareńczyków — powiedziała. — Survivalistów Pierwszego Kościoła Jezusowego. Zastrzelą cię, zanim zdążysz powiedzieć dzień dobry.
— Tak — potwierdził Rydell, wjeżdżając vanem na szczyt niewielkiego pagórka — tacy chrześcijanie to niezbyt przyjemne towarzystwo…
I w tym momencie zobaczył Paradise oświetlone lampami na wysokich słupach. Zapowiadane ogrodzenie pod napięciem składało się ze zwojów drutu kolczastego, otaczającego obszar mniej więcej półtora akra. Rydell wątpił, by naprawdę były pod napięciem, ale widział porozmieszczane na nich co dziesięć stóp alarmy, co i tak było dostatecznie skuteczne. Dalej znajdowała się wartownia i brama, strzegące najwyżej tuzina przyczep, wozów kempingowych i kontenerów mieszkalnych, stojących na betonowych fundamentach wokół czegoś, co wyglądało na staromodną wieżę radiową zaopatrzoną w kilka anten satelitarnych, tych kosztownych urządzeń wyglądających jak gigantyczne pieczarki z szarego plastiku. Ktoś przegrodził strumień tamą, tworząc sadzawkę do kąpieli, jednak woda w niej wyglądała na przemysłowy ściek, nad którym nie znalazłoby się nawet bakterii, nie mówiąc o ptakach. Jednak mieli dobre oświetlenie. Zjeżdżając z pagórka, słyszał szum generatorów.
— Jezu — powiedziała Chevette Washington.
Rydell stanął przy wartowni i opuścił szybę, ciesząc się, że mechanizm działa. Z budynku wyszedł mężczyzna w jaskrawopomarańczowej wełnianej kurtce i dopasowanej do niej czapce, niosący dubeltówkę ze składaną metalową kolbą.
— Własność prywatna — powiedział, spoglądając na wybitą przednią szybę. — Co się stało z przednią szybą pańskiego wozu?
— Sarna — powiedziała Chevette Washington.
— Chcemy odwiedzić znajomych, Sublettów — rzekł Rydell, aby odwrócić uwagę wartownika, zanim ten zauważy ślady po kulach. — Oczekują nas, więc może zechciałby pan ich powiadomić.
— Nie powiem, żebyście wyglądali na chrześcijan. Chevette lekko przechyliła się przez fotel Rydella i obrzuciła strażnika szczególnym spojrzeniem.
— Nie wiem jak ty, bracie, ale my jesteśmy aryjskimi nazareńczykami z Eugene. Nie chcieliśmy tam zostać, bo nawet tam zaczyna się rozprzężenie, mieszanie ras. Wszędzie dziś roi się od zdrajców rasy.
Wartownik wytrzeszczył oczy.
— Jeśli jesteście nazareńczykami, to czemu nie skinami?
Dotknęła swojej fryzury, tych krótkich sterczących kosmyków.
— Zaraz powiesz mi, że Jezus był Żydem. Nie wiesz, co to oznacza?
Mężczyzna wyglądał na mocno zmieszanego.
— Mamy z tyłu kilka świętych gwoździ. Może to ci coś powie.
Rydell zobaczył, że wartownik zawahał się i przełknął ślinę.
— Hej, dobry człowieku — powiedział Rydell — zawołasz wreszcie Subletta, czy nie?
Mężczyzna wrócił do wartowni.
— O co chodziło z tymi gwoździami? — zapytał Rydell.
— Skinner opowiadał mi kiedyś o tym — odparła. — Przeraziłam się.
Dora, matka Subletta, piła colę z meksykańską wódką. Rydell widywał już ludzi pijących taką mieszankę, ale nigdy w pokojowej temperaturze. Cola była tradycyjna, ponieważ kupowano ją, tak samo jak wódkę, w tych wielkich plastikowych butelkach, które wyglądały na wielokrotnie używane. Rydell doszedł do wniosku, że nie ma ochoty na drinka.
W saloniku przyczepy mieszkalnej Dory stała kanapa i fotel z regulowanym oparciem. Dora leżała wyciągnięta na fotelu, z nogami w górze — dla lepszego krążenia, jak twierdziła. Rydell i Chevette Washington siedzieli obok siebie na kanapie, bardziej przypominającej małą sofę, a Sublett przycupnął na podłodze, z kolanami podciągniętymi niemal pod brodę. Na ścianach wisiały rozmaite ozdóbki, zajmujące także niewielki regał, ale wszędzie było bardzo czysto. Rydell domyślał się, że to ze względu na alergie Subletta. Jednak było tego mnóstwo: plakietek, zdjęć, figurek i tego, co Rydell uznał za chustki modlitewne, o których wspominał Sublett. Był też płaski hologram wielebnego Fallona, bardziej niż zwykle podobnego do oposa, za to opalonego i chyba po operacji plastycznej. Naturalnej wielkości głowa J.D. Shapely'ego nie spodobała mu się, ponieważ jakby wodziła za tobą spojrzeniem. Większość ładniejszych rzeczy była zgromadzona wokół telewizora, wielkiego i błyszczącego, ale staromodnego — z czasów zanim zaczęli je robić naprawdę wielkie i płaskie. Był włączony i właśnie leciał jakiś czamo-biały film, ale z wyciszonym dźwiękiem.
— Na pewno nie chce pan drinka, panie Rydell?
— Nie, proszę pani, dziękuję.
— Joel nie pije. Ma uczulenie, wie pan.
— Tak, proszę pani.
Rydell do tej pory nie wiedział, że Sublett tak ma na imię. Sublett miał na sobie nowiutkie białe dżinsy, biały podkoszulek, białe skarpetki oraz parę jednorazowych szpitalnych kapci z papieru.
— Zawsze był takim wrażliwym chłopcem, panie Rydell. Pamiętam, jak kiedyś wziął do buzi samochodzik innego chłopczyka. No, wargi jakby całe wywinęły mu się na zewnątrz.
— Mamo — wtrącił Sublett — wiesz, że lekarz kazał ci więcej spać.
Pani Sublett westchnęła.
— No tak, Joel, wiem, że wy młodzi chcecie spokojnie porozmawiać.
Zerknęła na Chevette Washington.
— Szkoda, że tak ścięłaś włosy, kochanie. Jesteś taką ładną dziewczyną i mogłyby ci ładnie odrosnąć. Kiedyś w Galveston, kiedy Joel był mały i taki wrażliwy, postawiłam szybkowar na gazie i piecyk wybuchł. Miałam wtedy sztuczną ondulację, kochanie i zostały mi…
Chevette Washington nic nie odpowiedziała.
— Mamo — rzekł Sublett — teraz, kiedy już wypiłaś drinka…
Rydell patrzył, jak Sublett prowadzi starszą panią do sypialni.
— Jezu Chryste — powiedziała Chevette Washington — co mu się stało z oczami?
— To tylko światłowstręt.
— Wygląda niesamowicie.
— Nie skrzywdziłby nawet muchy.
Sublett wrócił, spojrzał na telewizor, a potem westchnął i wyłączył go.
— Wiesz, że nie wolno mi opuszczać przyczepy, Berry?
— Jak to?
— Ze względu na moją apostazję. Mówią, że kontakt ze mną może skazić kongregację.
Przysiadł na skraju fotela, tak że nie musiał wyciągnąć się na nim.
— Sądziłem, że wyjeżdżając do LA, dałeś spokój z Fallonem.
Sublett był lekko zmieszany.
— No cóż, mama zachorowała, Berry, więc wróciłem tu i powiedziałem im, że przybyłem ponownie wszystko rozważyć. Medytować przed pudłem i w ogóle. — Splótł długie, białe dłonie. — A potem przyłapali mnie na oglądaniu Wideodromu. Widziałeś kiedyś, hmm… Deborah Harry, Rydell?
Sublett westchnął i jakby zadrżał.
— Jak cię przyłapali?
— Mają takie podłączenie, że mogą monitorować to, co oglądasz.
— A jak do tego doszło, że znaleźli się tutaj?
Sublett przygładził palcami krótkie, słomkowate włosy.
— Trudno powiedzieć, ale to chyba ma coś wspólnego z kłopotami podatkowymi wielebnego Fallona. Ostatnio większość czasu właśnie temu poświęca. Nie wyszło ci z tą pracą w San Francisco, Berry?
— Nie — odparł Rydell. — Nie wyszło.
— Chcesz mi o tym opowiedzieć?
Rydell powiedział, że chce.
— Chyba uszkodził też ogrzewanie — mruknął Rydell. Znów siedzieli w vanie, poza obozowiskiem.
— Lubię twojego przyjaciela.
— Ja też.
— Nie, chodzi mi o to, że jego naprawdę obchodzi twój los. Naprawdę.
— Ty zajmij łóżko. Ja położę się na fotelach.
— Nie ma szyby. Zmarzniesz.
— Nic mi nie będzie.
— Połóż się tutaj. Już spaliśmy razem. Będzie dobrze.
Obudził się w ciemności i leżał, słuchając jej oddechu, chrzęstu sztywnej skóry starej kurtki okrywającej jej ramiona. Sublett wysłuchał jego opowieści, kiwając głową, od czasu do czasu zadając jakieś pytanie, a postacie Chevette i Rydella odbijały się w jego lustrzanych szkłach kontaktowych. W końcu tylko cicho gwizdnął i powiedział:
— Berry, wygląda mi na to, że naprawdę masz problem. Poważne kłopoty.
Poważne. Rydell przesunął dłoń, przypadkiem muskając przy tym jej rękę i dotknął wypukłości portfela w tylnej kieszeni spodni. Miał w nim resztę pieniędzy, a także wizytówkę Wellingtona Ma. A przynajmniej jej resztki. Kiedy oglądał ją ostatni raz, była już w trzech kawałkach.
— Prawdziwe kłopoty — rzucił w mrok, a Chevette Washington uniosła brzeg kurtki i przysunęła się bliżej, oddychając miarowo i głęboko.
Leżał tak, rozmyślając i po pewnym czasie wpadł na pewien pomysł. Chyba był to najbardziej zwariowany pomysł, jaki kiedykolwiek przyszedł mu do głowy.
— Ten twój chłopak — powiedział do niej w maleńkiej kuchence matki Subletta — ten Lowell…
— Co z nim?
— Masz numer, pod którym można go złapać?
Polała płatki mlekiem. Sporządzało się je z proszku rozpuszczonego w wodzie. Miało ten kredowy wygląd. Matka Subletta miała tylko takie. Sublett był uczulony na mleko.
— Dlaczego pytasz?
— Chyba chcę z nim porozmawiać.
— O czym?
— O czymś, w czym chyba mógłby mi pomóc.
— Lowell? On ci nie pomoże. Nie przejmuje się nikim.
— No cóż — rzekł Rydell — czemu nie pozwolisz mi z nim pogadać.
— Jeśli powiesz mu, gdzie jesteśmy, albo jeżeli wyśledzi to przez sieć, wyda nas. A przynajmniej zrobiłby to, gdyby wiedział, że ktoś nas ściga.
— Dlaczego?
— Taki już jest.
Jednak podała Rydellowi aparat i numer.
— Hej, Lowell?
— Kto mówi, do cholery?
— Jak leci?
— Kto ci dał…
— Nie rozłączaj się.
— Słuchaj, pier…
— Wydział Zabójstw SFPD.
Usłyszał, jak Lowell zaciąga się papierosem.
— Co powiedziałeś?
— Orlovsky. Wydział Zabójstw SFPD, Lowell. Ten wielki pierdoła z wielkim pieprzonym pistoletem. Tam w barze? Pamiętasz? Zanim zgasło światło. Byłem tam, przy barze, gadałem z Gównianym Edem.
Lowell znów zaciągnął się, tym razem chyba płyciej.
— Słuchaj, nie wiem, o co ci…
— Nie musisz. Możesz się teraz rozłączyć, Lowell. Jednak jeśli to zrobisz, chłopcze, to pocałuj swój tyłek na do widzenia. Pamiętasz, jak Orlovsky przyszedł tam po dziewczynę, no nie? Widziałeś go. On tego nie lubi. Nie był tam służbowo, Lowell. Poszedł tam w swoich interesach. To naprawdę niebezpieczny gość. Równie groźny jak rak.
Milczenie.
— Nie wiem, o co ci chodzi.
— No to posłuchaj, Lowell. Dobrze ci radzę. Jeśli nie będziesz słuchał, powiem Orlovsky'emu, że go widziałeś. Podam mu ten numer. Przekażę mu twój rysopis i tego skina także. Powiem mu, że o nim gadasz. I wiesz, co on zrobi, Lowell? Przyjdzie tam i odstrzeli ci dupsko, ot co. I nikt go nie powstrzyma. Wydział zabójstw, Lowell. Może nawet później sam poprowadzi śledztwo, jeśli zechce. On nie żartuje, mówię ci.
Lowell odkaszlnął kilka razy. Odchrząknął.
— To jakiś żart?
— Nie słyszę, żebyś się śmiał.
— No dobra, powiedzmy, że tak jest. I co? Czego chcesz?
— Słyszę, że znasz ludzi, którzy potrafią różne rzeczy. Z komputerami i nie tylko.
Usłyszał, jak Lowell zapala nowego papierosa.
— No… tak jakby.
— Republika Żądzy — rzekł Rydell. — Chcę, żebyś namówił ich, aby oddali mi przysługę.
— Żadnych nazwisk — rzucił pospiesznie Lowell. — Programy skanujące wychwytują z szumu…
— „Oni”. Mogą to być „oni”? Chcę, żebyś poprosił ich, aby coś dla mnie zrobili.
— To cię będzie kosztowało — powiedział Lowell — i to sporo.
— Nie — rzucił Rydell — to będzie kosztowało ciebie.
Nacisnął guzik, przerywając połączenie. Niech ten Lowell dobrze to sobie przemyśli. Może odszuka Orlovsky'ego na liście i upewni się, że to pracownik wydziału zabójstw. Zamknął panel telefonu i wrócił do przyczepy. Matka Subletta nastawiała klimatyzator na zbyt wysoką temperaturę.
Sublett siedział na kanapie. W tych białych ciuchach wyglądał jak malarz albo tynkarz , tyle że zbyt czysty.
— Wiesz co, Berry, chyba wrócę do Los Angeles?
— A co z twoją matką?
— Hmm, jest tu pani Baker z Galveston. Były sąsiadkami przez wiele lat. Pani Baker może mieć na nią oko.
— Ta historia z apostazją działa ci na nerwy?
— Jasne — odrzekł Sublett, obracając się, żeby spojrzeć na hologram Fallona. — Nadal wierzę w Boga, Berry i wiem, że widziałem Jego twarz w mediach, jak naucza wielebny Fallon. Wiem. Jednak cała reszta, równie dobrze może być pustą gadaniną.
Sublett wyglądał tak, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Spojrzał na Rydella srebrnymi oczami.
— I zastanawiałem się nad IntenSecure, Berry. Nad tym, co powiedziałeś mi wczoraj. Nie wiem, jak mógłbym tam wrócić i pracować dla nich, wiedząc, co wyprawiają. Myślałem, że przynajmniej pomagam chronić społeczeństwo przed złem tego świata, Berry, ale teraz widzę, że pracowałem dla ludzi wyzutych z wszelkich zasad.
Rydell podszedł do telewizora i spojrzał z bliska na chustki modlitewne. Ciekawe, która z nich miała chronić przed AIDS.
— Nie — powiedział w końcu — musisz wrócić do pracy. Przecież ty chronisz ludzi. Naprawdę. Poza tym musisz z czegoś żyć, Sublett.
— A co z tobą?
— No, co ze mną?
— Znajdą cię i zabiją, Berry. Ciebie i ją.
— Zapewne i ciebie, jeśli dowiedzą się, że ci powiedziałem. Nie powinienem tego robić, Sublett. To główny powód tego, że musimy wynieść się stąd z Chevette. Żebyś nie ucierpiał ani ty, ani twoja mama.
— No cóż — powiedział Sublett. — Nie będę dla nich pracował, Berry. Ja też stąd wyjeżdżam. Muszę.
Rydell spojrzał na Subletta, nie wiadomo dlaczego oczami duszy widząc go w mundurze IntenSecure, z glockiem i nie tylko, aż nagle wszystko poukładało mu się w głowie, odsłaniając zupełnie nowe możliwości realizacji tego wspaniałego, zwariowanego pomysłu. „Nie powinieneś go w to mieszać”, powiedział sobie Rydell, „to nie byłoby w porządku”.
— Sublett. — Ułyszał swój głos minutę później. — Mam dla ciebie pracę, o jakiej nawet ci się nie śniło.
— Jaką?
— Szukanie kłopotów.