29 Nieczynne centrum handlowe

Rydell otworzył oczy. Pojazd nie jechał. Podsunął timexa pod nos i nacisnął przycisk oświetlacza. 3:15 po południu. Chevette Washington skuliła się obok niego w tej motocyklowej kurtce. Wyglądało to tak, jakby spał obok podniszczonego bagażu. Przetoczył się na bok, znalazł roletę na oknie obok i podniósł ją odrobinę. Równie ciemno jak w środku.

Śniła mu się lekcja z panią Armbruster, w piątej klasie szkoły podstawowej Olivera Northa. Mieli ich puścić do domu, ponieważ LeamingNet ogłosiła, że wobec groźby epidemii kansaskiego zapalenia płuc nie należy w tym tygodniu trzymać w szkołach dzieci z Wirginii i Tennessee. Wszyscy mieli na twarzach te wypukłe papierowe maski, które pielęgniarki zostawiły im rano na ławkach. Pani Armbruster właśnie wyjaśniła im znaczenie słowa „pandemia”. Poppy Markoff, która siedziała obok niego i miała już wielkie cycki, powiedziała pani Armbruster, że według jej taty KZP zabije każdego, nim zdąży dojść do autobusu. Nauczycielka, w swojej mikroporowej masce kupionej w drugstorze, zaczęła omawiać słowo „panika”, wywodząc je od wspólnego rdzenia z „pandemią”, ale w tym momencie Rydell obudził się.

Usiadł na łóżku. Bolała go głowa i czuł się chory. KZP. A może gorączka Mokola.

— Nie panikuj — powiedział do siebie pod nosem.

Jednak nie opuszczały go niedobre przeczucia. Wstał i poszukał drogi wyjścia. Spod drzwiczek sączyła się smuga światła. Znalazł klamkę. Uchylił drzwi.

— Cześć. — Złoty uśmiech. Kanciasty pistolet automatyczny wycelowany w oko Rydella. Facet obrócił fotel i odchylił go do tyłu. Położył buty na środkowym siedzeniu. Przyciemnił światło pod sufitem.

— Gdzie pani Elliott?

— Poszła sobie.

Rydell szerzej otworzył drzwi.

— Pracuje dla ciebie?

— Nie — odparł mężczyzna. — Ona jest z IntenSecure.

— Wsadzili ją do samolotu, żeby mnie pilnowała?

Mężczyzna wzruszył ramionami. Rydell zauważył, że lufa broni nawet nie drgnęła przy tym geście. Facet miał na rękach gumowe rękawiczki i ten sam długi płaszcz, w którym wysiadł z samochodu Rosjan — australijską pelerynę z czarnego mikroporu.

— Jak udało jej się trafić na nas przed salonem tatuażu?

— Warbaby przydaje się na coś. Miał w odwodzie jeszcze paru ludzi.

— Nikogo nie zauważyłem.

— Nie miałeś zauważyć.

— Powiedz mi coś — rzekł Rydell. — To ty załatwiłeś tego Blixa w hotelu?

Mężczyzna spojrzał na niego nad lufą pistoletu. Taki mały kaliber zwykle nie powodował większych obrażeń, więc Rydell domyślił się, że amunicja została odpowiednio spreparowana.

— Nie wiem, po co chcesz to wiedzieć.

Rydell zastanowił się.

— Widziałem zdjęcie. Nie wyglądasz na szaleńca.

— To moja praca.

Yhm, pomyślał Rydell, równie dobrze można by gadać z komputerem. Po prawej stronie drzwi była lodówka i zlew, więc nie mógł uskoczyć w tę stronę. Gdyby skoczył w lewo, facet pewnie przestrzeliłby ściankę i mógłby trafić nie tylko jego, ale i dziewczynę.

— Nawet o tym nie myśl.

— O czym?

— O bohaterstwie. To policyjne gówno. — Zdjął buty ze środkowego fotela. — Wejdź tu. Powoli. Bardzo powoli. Siądź na tym fotelu i połóż ręce na kierownicy. Na dziewiątej i drugiej godzinie. Trzymaj je tam. Jeżeli nie, wpakuję ci kulę za prawe ucho. Nawet tego nie usłyszysz.

Mówił powoli i monotonnie, w sposób przypominający Rydellowi weterynarza uspokajającego konia. Rydell wykonał polecenie. Nie widział nic na zewnątrz. Tylko mrok i refleksy awaryjnego światła.

— Gdzie jesteśmy? — zapytał.

— Lubisz centra handlowe, Rydell? Macie takie coś w Knoxville? — Rydell zerknął na niego z ukosa. — Patrz przed siebie, proszę.

— Taak, mamy centra handlowe.

— Temu nie poszło najlepiej. — Rydell ścisnął piankową wyściółkę kierownicy. — Spokojnie. — Mężczyzna kopnął piętą w ściankę. — Panno Washington! Niech pani wzejdzie i zaświeci! Proszę zaszczycić nas swoją obecnością.

Rydell usłyszał podwójne stuknięcie, gdy podskoczyła, wyrwana ze snu, uderzyła głową w sufit i spadła z łóżka. Potem zobaczył jej pobladłą twarz odbitą w szybie. Widział, że zobaczyła mężczyznę i broń.

Nie należała do tych, które wrzeszczą.

— Zastrzelił pan Sammy'ego Sala — powiedziała.

— Próbowałaś załatwić mnie prądem — odparł mężczyzna, jakby mógł sobie teraz pozwolić na poczucie humoru. — Wejdź tu, obróć się i usiądź na środkowej konsoli. Dobrze. Teraz pochyl się i oprzyj dłonie na siedzeniu.

Siadła obok Rydella, obejmując nogami konsolę, tyłem do przedniej szyby. Jakby jechała na jakiejś mechanicznej zabawce. Teraz przesunięcie lufy o centymetr wystarczyłoby facetowi, żeby strzelić każdemu z nich w głowę.

— Chcę, żebyś zdjęła kurtkę — powiedział jej — więc w tym celu będziesz musiała zdjąć ręce z fotela. Postaraj się to zrobić tak, żeby jedna z dłoni przez cały czas pozostała na siedzeniu. Nie spiesz się.

Kiedy w końcu zdołał strząsnąć jej kurtkę z lewego ramienia, upadła na jego nogi.

— Czy są tam jakieś igły, noże czy inne niebezpieczne narzędzia?

— Nie.

— A co z ładunkami elektrycznymi? To twoja specjalność.

— Tylko okulary tego dupka i telefon.

— Słyszysz, Rydell — powiedział — tego dupka. Tak zostanie w pamięci. Bezimienny. Jeszcze jeden bezimienny dupek…

Wolną ręką przetrząsał kieszenie kurtki. Wyjął futerał, telefon i położył je na szerokiej, miękkiej desce rozdzielczej vana. Rydell obrócił głowę i patrzył na niego, chociaż facet mu zabronił. Zobaczył, jak dłoń w rękawiczce otwiera futerał, wyjmuje czarne szkła. Tylko wtedy tamten spuścił go z oka, a i to tylko na ułamek sekundy.

— To one — powiedział Rydell. — Masz je.

Ręka schowała okulary z powrotem, zamknęła futerał.

— Tak.

— I co teraz?

Uśmiech zniknął. Bez niego mężczyzna wyglądał, jakby w ogóle nie miał warg. Potem wrócił, jeszcze szerszy i bardziej błyszczący.

— Możesz przynieść mi colę z lodówki? Wszystkie okna i drzwi z tyłu są zamknięte.

— Chcesz colę? — powiedziała z niedowierzaniem. — Zastrzelisz mnie, kiedy wstanę.

— Nie — powiedział. — Niekoniecznie. Chcę colę. Zaschło mi w gardle.

Obróciła głowę i spojrzała na Rydella szeroko otwartymi, wystraszonymi oczami.

— Przynieś mu tę colę — powiedział Rydell.

Wstała z konsoli i przecisnęła się do tyłu, ale tylko tuż za drzwi, gdzie stała lodówka.

— Patrz przed siebie — przypomniał Rydellowi. Zobaczył odbite w szybie światło padające z lodówki i pochylającą się nad nią Chevette.

— D-dietetyczna czy normalna?

— Dietetyczną proszę.

— Klasyczna czy bezkofeinowa?

— Klasyczna.

Wydał dziwny dźwięk, który zdawał się Rydellowi stłumionym śmiechem.

— Nie ma szklanek.

Znów ten sam odgłos.

— Wypiję z puszki.

— T-trochę rozlałam — powiedziała. — Trzęsą mi się ręce…

Rydell zerknął w bok, zobaczył, jak facet bierze czerwoną puszkę ze ściekającą po niej brązową colą.

— Dziękuję. Teraz możesz ściągnąć spodnie.

— Co?

— Te czarne spodnie, które masz na sobie. Zdejmij je, powoli. Lubię skarpetki. Możesz zostać w samych skarpetkach.

Rydell dostrzegł wyraz jej twarzy, odbitej w lusterku, a potem zobaczył, jak zastygła. Dziewczyna pochyliła się, ściągając spodnie.

— Teraz wracaj na konsolę. Dobrze. Tak jak przedtem. Niech na ciebie popatrzę. Ty też chcesz popatrzeć, Rydell?

Rydell obrócił się, spojrzał na siedzącą dziewczynę, jej gołe nogi gładkie i muskularne, zupełnie białe w nikłym świetle. Mężczyzna pociągnął łyk coli, obserwując go znad brzegu puszki. Odstawił ją na konsolę i otarł wargi wierzchem opiętej rękawiczką dłoni.

— Niezłe, no nie, Rydell? — Ruchem głowy wskazał na Chevette. — Jest na co popatrzeć, nie powiem. — Rydell spojrzał na niego. — Czy to cię niepokoi, Rydell?

Nie odpowiedział. Mężczyzna znów wydał ten dźwięk, który mógłby być śmiechem. Upił trochę coli.

— Myślisz, że załatwienie tego zasrańca w hotelu sprawiło mi przyjemność?

— Nie wiem.

— Tak myślisz. Wiem, sądzisz, że bawi mnie mokra robota. I tak było, naprawdę. A wiesz na czym polega różnica?

— Różnica?

— Nie stanął mi, kiedy to robiłem. Oto różnica.

— Znałeś go?

— Co?

— Pytam, czy miałeś coś przeciwko niemu, dlaczego to zrobiłeś?

— Och, można powiedzieć, że go dobrze znałem. Tak jak nikogo nie powinno się znać. Wiedziałem o wszystkim, co robił. Zasypiałem, słuchając jego oddechu. Doszło do tego, że mogłem powiedzieć, ile wypił, słysząc jego oddech.

— Pił?

— Tak. Był Serbem. Ty byłeś policjantem, prawda?

— Taak.

— Musiałeś kiedyś kogoś śledzić?

— Nie zaszedłem tak wysoko.

— To zabawne, kiedy się ich szpieguje. Podróżuje z nimi. Oni cię nie znają. Nie wiedzą, że tam jesteś. Och, domyślają się. Zakładają, że są pilnowani. Jednak nie wiedzą, kim jesteś. Czasem widzisz, jak przyglądają się komuś, na przykład w holu jakiegoś hotelu i wiesz, że uważają, iż zdemaskowali swego prześladowcę. Jednak zawsze się mylą. A kiedy ich tak pilnujesz, Rydell, przez kilka miesięcy, to zaczynasz ich kochać. — Rydell zobaczył, jak napięte białe uda Chevette Washington lekko zadrżały. — Jednak potem, po kilku następnych miesiącach, dwudziestu lotach, dwóch tuzinach hoteli, wszystko zaczyna się zmieniać…

— Już ich nie kochasz?

— Nie. Już nie. Zaczynasz czekać na to, że coś spieprzą. Chcesz, żeby zawiedli zaufanie. Ponieważ pełne zaufanie to w przypadku kuriera straszna rzecz. Straszna.

— Kuriera?

— Spójrz na nią, Rydell. Ona wie. Chociaż rozwozi tylko poufne papiery po San Francisco, jest kurierem. Ufają jej. Dane stają się namacalne. Ona je dostarcza. Przewozisz je, prawda, mała?

Nadal siedziała nieruchomo jak sfinks, wbijając białe palce w szare obicie środkowego fotela.

— To właśnie robię, Rydell. Patrzę, jak przewożą przesyłki. Pilnuję ich. Czasem jacyś ludzie próbują im je odebrać. — Dopił colę. — Zabijam tych ludzi. Prawdę mówiąc, to najlepsza część tej roboty. Byłeś kiedyś w San Jose, Rydell?

— W Kostaryce?

— Zgadza się.

— Nigdy.

— Tam ludzie wiedzą, jak żyć.

— Pracujesz dla banku danych.

— Nie powiedziałem tego. Ktoś inny musiał o tym donieść.

— On też dla nich pracował. Przewoził te okulary dla kogoś, z Kostaryki, a ona je zabrała.

— Ucieszyłem się z tego. Bardzo się ucieszyłem. Mieszkałem obok. Wszedłem przez drzwi łączące nasze pokoje. Przedstawiłem się. Spotkał Lovelessa. Po raz pierwszy i ostatni.

Lufa nie poruszyła się, ale drugą ręką zaczął drapać się po głowie. Czochrał się, jakby miał pchły.

— Lovelessa?

— Moje nom. Nom de thing. — Z jego ust popłynął potok stów, które Rydell uznał za hiszpańskie, ale zrozumiał tylko nombre de cośtam. — Myślisz, że ona ma ciasną, Rydell? Lubię właśnie takie.

— Jesteś Amerykaninem?

Lekko przechylił głowę, słysząc to pytanie, a jego oczy zamętniały na moment, lecz zaraz ożywiły się znowu, jasne jak chromowany pierścień wokół wylotu lufy.

— Wiesz, kto wymyślił ten bank danych, Rydell?

— Kartele. Kolumbijczycy.

— Zgadza się. Ściągnęli pierwsze systemy ekspertowe do Ameryki Środkowej w latach osiemdziesiątych, żeby koordynować transporty. Ktoś musiał im je zainstalować. Trwała wojna narkotykowa. Wielu Amerykanów było po drugiej stronie barykady.

— No — powiedział Rydell — teraz robimy tu własne narkotyki, no nie?

— Jednak oni mają bank danych. Nie potrzebują już narkobiznesu. Są tym, czym kiedyś była Szwajcaria. Jedynym miejscem na świecie, gdzie ludzie przechowują to, czego nie mogą schować nigdzie indziej.

— Jesteś chyba trochę za młody, żebyś to ty im w tym pomógł.

— Mój ojciec. Znasz swojego ojca, Rydell?

— Jasne.

Przynajmniej do pewnego stopnia.

— Ja nie. Przez to musiałem poddać się długotrwałej terapii.

Cieszę się, że dała wyniki, pomyślał Rydell.

— A Warbaby też pracuje dla banku danych?

Na czole mężczyzny perlił się pot. Otarł go grzbietem dłoni, w której trzymał pistolet, ale natychmiast ponownie wycelował w Rydella.

— Włącz światła, Rydell. Powoli. Zdejmij lewą rękę z kierownicy.

— Dlaczego?

— Dlatego, że będziesz martwy, jeśli tego nie zrobisz.

— W porządku, ale po co?

— Zrób to, dobrze?

Pot zalewał mu oczy. Rydell zdjął lewą rękę z kierownicy, włączył światła, przełączył na długie. Dwa strumienie światła padły na rząd nieczynnych sklepów, plastikowych szyldów pokrytych kurzem. Ten na wprost lewego reflektora głosił DZIURA.

— Dlaczego ktoś nazwał tak swój sklep?

— Próbujesz popieprzyć mi w głowie, Rydell?

— Nie, ale to taka dziwna nazwa. Wszystkie te sklepy są teraz jak dziury…

— Warbaby to tylko najemnik. IntenSecure wzywa go, kiedy robi się zamieszanie. Zawsze to robią, zawsze…

Samochód stał na placyku, w centrum handlowym, gdzie wszystkie sklepy miały wystawy zabite deskami lub zamalowane na biało. Znajdowało się pod ziemią albo było całkowicie zadaszone.

— A zatem, kiedy ona ukradła okulary z hotelu pilnowanego przez IntenSecure, wezwali Warbaby'ego?

Rydell spojrzał na Chevette Washington. Wyglądała jak jedna z tych chromowanych rzeczy na maskach antycznych samochodów, tyle że miała gęsią skórkę na udach. Nie było tu zbyt ciepło, więc Rydell uznał, że jednak znajdują się pod ziemią.

— Wiesz co, Rydell?

— Co?

— Nie masz o niczym pojęcia. Mówię ci, ty w ogóle nie orientujesz się w sytuacji. To zbyt skomplikowane dla kogoś takiego jak ty. Nie wiesz, jak powiązać fakty. IntenSecure należy do kompanii, której własnością są informacje w tych okularach.

— Singapur — mruknął Rydell. — DatAmerica też jest własnością Singapuru?

— Nie możesz tego udowodnić. Kongres też nie mógł.

— Spójrz na te szczury…

— Mieszasz mi we łbie…

Rydell patrzył, jak ostatni z trzech szczurów znika we wnętrzu sklepu o nazwie DZIURA. Weszły przez kratkę wentylacyjną albo inny otwór. Dziurę.

— Nie. Widziałem je.

— Czy przyszło ci do głowy, że nie siedziałbyś tu, gdyby Lucius pieprzony Warbaby nie jeździł w zeszłym miesiącu na wrotkach?

— Co takiego?

— Załatwił sobie kolano. Warbaby nie może prowadzić, więc zjawiasz się ty. Pomyśl o tym. Co ci to mówi o ostatniej fazie kapitalizmu?

— O czym?

— Niczego was nie uczą w tej Akademii Policyjnej?

— Uczą. Wielu rzeczy — odparł Rydell, myśląc: na przykład jak rozmawiać z takimi pierdolcami, kiedy jest się zakładnikiem, tyle że jakoś nie mógł sobie przypomnieć, na czym to polega. Zdaje się, że trzeba zachęcać ich do gadania i nie spierać się. — Dlaczego wszyscy uganiają się za tymi szkłami jak kot z pęcherzem?

— Zamierzają odbudować San Francisco. Dosłownie od podstaw. Tak jak robią to z Tokio. Zaczną od wkomponowania siedemnastu kompleksów mieszkalnych w istniejącą infrastrukturę. Osiemdziesięciopiętrowe domy z biurami i mieszkaniami, ze sklepami oraz apartamentami na dole. Całkowicie samowystarczalne. Paraboliczne anteny, generatory mocy. Nowe budynki, człowieku, będą pożerać własne ścieki.

— Kto będzie pożerać ścieki?

— Te budynki. Oni zamierzają tego dokonać, Rydell. Tak jak teraz robią to w Tokio. Taki tunel pod zatoką…

— Sunflower — powiedziała Chevette i zaraz zrobiła taką minę, jakby tego pożałowała.

— Ktoś patrzył przez te… — Błysnęły złote zęby.

— Hmm, oni… — Rydell postępował zgodnie z instrukcją rozmowy z uzbrojonym szaleńcem.

— Tak?

— No to w czym problem? Chcą to zrobić, pozwólmy im.

— Problem polega na tym — zaczął Loveless, zaczynając rozpinać koszulę — że miasto wielkości San Francisco ma mniej więcej takie pojęcie o tym, czego chce, a raczej czego powinno chcieć, jak ty. A więc niewielkie. Są ludzie, miliony ludzi, którzy sprzeciwialiby się nawet istnieniu tego planu. A ponadto ceny nieruchomości…

— Nieruchomości?

— Znasz trzy najważniejsze czynniki wpływające na cenę nieruchomości?

Pierś Lovelessa, bezwłosa i sztucznie pigmentowana, lśniła od potu.

— Trzy?

— Lokalizacja, lokalizacja i jeszcze raz lokalizacja.

— Nie rozumiem.

— I nigdy nie zrozumiesz. Tymczasem ludzie, którzy wiedzą, gdzie kupować, i gdzie postawić wieżowce, zrobią to. Zgarną wszystko.

Rydell zastanowił się.

— Ty widziałeś te plany, prawda?

Loveless kiwnął głową.

— W Mexico City. Zostawił je w pokoju. Nigdy, przenigdy nie powinien tego robić.

— Tak jak ty nie powinieneś patrzeć? — wyrwało się Rydellowi.

Pomimo zimna Loveless cały spływał potem. Jakby wysiadł mu cały układ termoregulacji. Mrugał oczami i ocierał zalewający je pot.

— Robiłem swoje. Moją robotę. Wiele razy. Latami. Mój ojciec też. Ty nie widziałeś, jak oni tam żyją. W rezydencjach. Ludzie tutaj nie mają pojęcia, co potrafią zdziałać pieniądze. Nigdy też nie widzieli takiej góry forsy. Oni tam żyją jak bogowie. Niektórzy mają ponad sto lat, Rydell…

W kącikach ust Lovelessa pokazały się białe kłaczki śliny i Rydell znów przypomniał sobie mieszkanie dziewczyny Turveya, jego oczy, i dopiero teraz pojął, co ona zrobiła. Chevette wsypała całą torebkę pląsu do coli, którą mu przyniosła. Rozsypała trochę przy wsypywaniu do puszki, więc ulała trochę napoju i spłukała wierzch. Loveless rozpiął koszulę do pasa, czarny materiał jeszcze pociemniał od potu, a jego twarz zrobiła się czerwona.

— Loveless… — zaczął Rydell, nie mając pojęcia, co powiedzieć, ale wtedy facet wrzasnął przeraźliwie, piskliwym nieludzkim jękiem królika wpadającego w sidła i zaczął walić kolbą pistoletu w ciasno opięte dżinsami krocze, jakby przywarło tam jakieś okropne stworzenie, które musiał zabić. Broń strzelała przy każdym uderzeniu, wybijając w pokrytej wykładziną podłodze dziury wielkości pięciodolarówek. Chevette Washington zeskoczyła z konsoli jak wystrzelona z procy, przeleciała nad środkowym fotelem i wylądowała w kabinie z tyłu. Loveless zamarł, drżąc, jakby wszystkie atomy jego ciała jednocześnie przemieściły się na inne orbity. Potem uśmiechnął się, bo być może zdołał zabić to, co dobierało mu się do krocza, ponownie wrzasnął i zaczął strzelać przez szybę. Jedyne co w tym momencie przyszło Rydellowi do głowy, to słowa pewnego instruktora, według którego przy przedawkowaniu pląsu nadmierna dawka PCP to jak aspiryna popita cola. Chevette Washington też chyba całkiem ześwirowała, bo sądząc po odgłosach, usiłowała wykopać tylne drzwiczki vana.

— Mają po sto lat, te pierdoły — powiedział Loveless i jakby zatkał, wymieniając pusty magazynek na nowy — a to jeszcze nie koniec…

— Tam — powiedział Rydell. — Obok „Dziury”…

— Kto?

— Svobodov — odparł Rydell, podejrzewając, że to zadziała.

Niewielki pistolet wypluł serię pocisków jak miazgacz kawałki gumy. Przy trzecim Rydell sięgnął ręką, odblokował zamek drzwi i wytoczył się z wozu. Wylądował plecami na jakichś puszkach i czymś, co spłaszczyło się jak styropianowe kubki. Przetoczył się. Turlał się, aż zatrzymała go jakaś przeszkoda. Te małe pociski wywalały wielkie dziury w zamalowanych na biało witrynach nieczynnych sklepów. Cała szyba runęła z głośnym trzaskiem. Słyszał, jak Chevette Washington łomocze w tylne drzwi vana i pożałował, że nie może jej uciszyć.

— Hej! Loveless! — Strzały ucichły. — Svobodov dostał! — Chevette wciąż bębniła. Jezu. — Potrzebuje karetki!

Na czworakach, zza jakiejś niskiej fontanny cuchnącej chlorem i kurzem, zobaczył, jak Loveless niezdarnie wysiada po stronie kierowcy, z twarzą śliską i lśniącą od potu. Rydell zrozumiał, że facet jest tak dobrze wyszkolony, że instynktownie usiłuje robić swoje mimo przedawkowania pląsu. Wciąż poruszał się tak, jak uczono na szkoleniu w szybkim strzelaniu, trzymając oburącz pistolet, skulony, wodząc lufą w poszukiwaniu celu. Chevette zaś za wszelką cenę usiłowała wykopać tylne drzwi vana, zrobione z hekscelu lub równie odpornego draństwa. Potem Loveless wpakował w nie parę kul i nagle przestała.

Загрузка...