Yamazaki siedział na niskim drewnianym taborecie, patrząc, jak Skinner się goli. Stary przysiadł na skraju łóżka, skrobiąc twarz jednorazowym ostrzem, spłukując je w pogiętej aluminiowej misce, którą trzymał między udami.
— Ostrze jest stare — powiedział Yamazaki. — Nie wyrzucasz go?
Skinner spojrzał na niego zza plastikowej maszynki.
— Rzecz w tym, Scooter, że po pewnym czasie one nie robią się już bardziej tępe.
Namydlił i ogolił górną wargę, po czym zamarł. Podczas kilku pierwszych wizyt Yamazaki był „Kawasakim”. Teraz został „Scooterem”. Wyblakłe stare oczy spoglądały nań obojętnie, osłonięte zaczerwienionymi powiekami. Yamazaki wyczuwał wewnętrzne rozbawienie Skinnera.
— Rozśmieszam cię?
— Nie dziś — rzekł Skinner, wrzucając jednorazówkę do miski z wodą, przy czym mydliny i siwe bokobrody zafalowały na powierzchni cieczy. — Nie tak jak wtedy, kiedy patrzyłem, jak uganiałeś się za łajnem.
Yamazaki spędził cały jeden ranek, usiłując sporządzić schemat układu rur kanalizacyjnych w domostwach, które uznał za „sąsiedztwo” Skinnera. Powszechne stosowanie przezroczystych pięciocalowych rur czyniło to zajęcie bardzo ekscytującym, podobnym do jakiejś dziecinnej gry, w trakcie której próbował prześledzić drogę poszczególnych porcji ścieków od jednego domostwa do drugiego. Rury opadały w dół wdzięcznymi, szerokimi łukami, splątanymi jak gangliony, spotykając się przy tysiącgalonowym zbiorniku pod najniższym poziomem. Kiedy ten był pełny, wyjaśnił Skinner, rtęciowy przełącznik w pływaku uruchamiał pompę tłoczącą nagromadzone nieczystości grubą rurą do kanalizacji miejskiej. Zanotował sobie, żeby rozważyć to połączenie jako rodzaj interfejsu między programami mostu i miasta, ale w tej chwili niewątpliwie ważniejsze było wyciągnięcie od Skinnera historii mostu. Przekonany, że Skinner posiada klucz do egzystencjalnego znaczenia mostu, Yamazaki zaniechał oględzin wtórnej struktury, żeby spędzić jak najwięcej czasu w towarzystwie starego. Co noc, w wynajętym mieszkaniu, wysyłał zebrany w ciągu dnia materiał na Wydział Socjologii Uniwersytetu w Osace.
Dzisiaj, wchodząc do windy, która miała zawieźć go do pokoju Skinnera, spotkał zdążającą do pracy dziewczynę, niosącą na ramieniu rower. Była posłańcem w mieście.
Czy fakt, że Skinner dzielił mieszkanie z kimś, kto zarabia na życie, wykorzystując ten archaiczny splot informatyki i geografii, miał jakieś znaczenie? Biura, między którymi jeździła dziewczyna, były połączone elektronicznie — tworzyły jedną sieć, a dzielące je odległości były nieistotne wobec sprawności i szybkości komunikacji. A jednak ta właśnie sprawność, czyniąca tradycyjną pocztę kosztowną rzadkością, równie dobrze mogła być uznana za słaby punkt i w rezultacie stworzyć zapotrzebowanie na usługi wykonywane przez dziewczynę. Transportując osobiście fragmenty informacji dotyczące danych przesyłanych siecią, zapewniała ich najwyższy stopień zabezpieczenia. Mając notatkę w torbie dziewczyny, dokładnie wiedziałeś, gdzie jest; w innym przypadku przesyłana wiadomość mogła być wszędzie lub nigdzie.
Yamazaki uznał tę dziewczynę Skinnera za atrakcyjną w pewien dziwny, cudzoziemski sposób — z muskularnymi białymi nogami i zuchwałym, sterczącym kucykiem ciemnych włosów.
— Marzysz, Scooter? — Skinner odstawił miskę lekko drżącymi rękami i oparł ramiona o wilgotne poduszki. Ściana z pomalowanej na biało dykty cicho zaskrzypiała.
— Nie, Skinner-san. Jednak obiecałeś, że opowiesz mi o tamtej pierwszej nocy, kiedy postanowiliście zostać na moście…
Mówił łagodnie, celowo dobierając słowa tak, żeby zirytować rozmówcę i sprowokować go do wypowiedzi. Uaktywnił funkcję zapisu notatnika.
— Niczego nie postanawialiśmy. Mówiłem ci, że…
— Jednak tak się zdarzyło.
— Gówno się zdarza. A przynajmniej zdarzyło się tamtej nocy. Bez zapowiedzi, bez przywódcy, bez architektów. Myślisz, że to była polityka. Takie podchody, chłopcze, już się skończyły.
— Powiedział pan, że ludzie byli „gotowi”.
— Jednak nie na wszystko. Właśnie tego nie możesz zrozumieć, wiesz? Tego, że most tu był, ale wcale nie twierdzę, że czekał. Widzisz różnicę?
— Myślę…
— Gówno myślisz.
Notebook czasem miał problemy z idiomami Skinnera. Ponadto stary mówił niewyraźnie. System doradczy w Osace sugerował, że zapewne ma lekko uszkodzony układ nerwowy, może w wyniku używania narkotyków albo jednego czy dwóch niewielkich wylewów. Jednak Yamazaki uważał, iż Skinner po prostu był zbyt długo narażony na działanie tego dziwnego czynnika, który wpłynął na obecny kształt mostu.
— Nikt — powiedział Skinner, mówiąc powoli i wyraźnie, jakby z naciskiem — nie wykorzystywał tego mostu do niczego. Nie po tej historii z „Little Grande”, rozumiesz? Yamazaki kiwnął głową, patrząc, jak zapis mowy Skinnera przesuwa się po ekranie. — Trzęsienie ziemi spieprzyło wszystko na dobre, Scooter. Tunel pod Treasure zawalił się. Zawsze był niepewny… Najpierw powiedzieli, że go odbudują, ale po prostu nie mieli pieniędzy. Zagrodzili oba końce siatką oraz drutem kolczastym i postawili betonowe zapory. Potem przyszli Niemcy, chyba dwa lata później i sprzedali im nanomech oraz patent na budowę nowego tunelu. Będzie tani, przejadą nim samochody i jeszcze zostanie sporo miejsca na magazyny. Nikt nie wierzył, że tak szybko to zrobią, ale udało im się przeforsować projekt mimo sprzeciwu Zielonych. Jasne, biotechnologiczne lobby Zielonych doprowadziło do tego, że niektóre segmenty musieli hodować w Nevadzie. Jak dynie, Scooter. Potem przewozili je tutaj i zatapiali w zatoce. Połączyli je. Pod wodę wpuścili małe roboty, twarde jak diament; one połączyły je i bach! — jest tunel. A most po prostu stał.
Yamazaki wstrzymał oddech, oczekując, że Skinner straci wątek, jak już nieraz się zdarzało; podejrzewał, że stary robił to celowo.
— Pewna kobieta wciąż mówiła, żeby obsadzić cały most bluszczem, wirginijską pełzatką… Ktoś inny radził rozebrać go, zanim zrobi to kolejne trzęsienie ziemi. Jednak nie. W miastach wielu ludzi nie miało gdzie mieszkać. Tekturowe miasteczka w parkach, jeśli mieli szczęście, ale potem zaczęto ściągać z Portland te porowate rury i kłaść je pod ziemią. Sączyła się z nich woda, tak że nikt nie chciał się tam położyć. Paskudne miasto, to Portland. Wymyślić coś takiego… — Odkaszlnął. — Jednak pewnej nocy ludzie po prostu przyszli. Później opowiadano najróżniejsze historie o tym, jak to się stało. Lało wtedy jak z cebra. W taką pogodę nikt nie ma ochoty na zamieszki.
Yamazaki wyobraził sobie nieczynny most w zacinającym deszczu i gromadzące się tłumy. Widział, jak przechodzą przez płoty, barykady — takie tłumy, że siatki napinają się i pękają. Wspięli się na wieże, przy czym ponad trzydziestu spadło i zabiło się. Lecz gdy nadszedł świt, ocaleli nadal tam tkwili, a helikoptery prasowe okrążały ich w szarym brzasku jak cierpliwe ważki. Wracał do tego wiele razy, oglądając taśmy na uniwersytecie. Jednak Skinner tam był.
— Zebrało się z tysiąc ludzi po tej stronie. Drugi tysiąc w Oakland. Zaczęliśmy biec. Gliniarze wycofali się, w końcu czego mieli strzec? Dostali ogólnikowy rozkaz rozpraszania demonstracji, aby nie dopuścić do gromadzenia się tłumów. Latali w deszczu helikopterami i oświetlali nas reflektorami. Tylko ułatwiali nam sprawę. Miałem buty z kolcami. Podbiegłem do płotu, miał ponad cztery metry wysokości. Wskoczyłem na niego i zacząłem się wspinać. Na taki płot łatwo się wchodzi, jest o co zaczepić buty. W górę, człowieku, piąłem się w górę tak szybko, jakbym leciał. Na górze zwoje drutu kolczastego, ale ludzie za mną podawali co popadnie: kawałki desek, płaszcze, śpiwory. Do położenia na drutach. I czułem się jak… w stanie nieważkości… — Yamazaki czuł, że jest blisko, bardzo blisko sedna sprawy. — Skoczyłem. Nie wiem, kto zrobił to pierwszy, po prostu rzuciłem się w dół. Spadłem na jezdnię. Ludzie krzyczeli. Do tej pory sforsowali już barykady w Oakland. Tamte były niższe. Widzieliśmy ich światła, gdy wybiegli na dźwigar. Policyjne helikoptery i te czerwone migacze, które mieli niektórzy ludzie. Biegli w kierunku Treasure. Nie było tam nikogo, odkąd wyniosła się stamtąd marynarka… My też ruszyliśmy w ich kierunku. Spotkaliśmy się gdzieś na środku i zaczęliśmy wiwatować… — Skinner wpatrywał się w dal. — Później śpiewali, hymny i inne gówno. Tylko kręcili się w kółko i zawodzili. Wariaci. Ja i kilku innych, byliśmy przygotowani. I widzieliśmy gliniarzy nadciągających z obu stron. Pieprzyć to.
Yamazaki przełknął ślinę.
— A potem?
— Zaczęliśmy się wspinać. Na wieże. Na tym draństwie są przyspawane szczebelki, żeby mogli wejść malarze. Pięliśmy się. Do tej pory telewizja przysłała już swoje helikoptery, Scooter. Byliśmy wiadomością dnia, ale nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Pewnie zazwyczaj tak jest. I gówno nas to obchodziło. Tylko wspinaliśmy się. Jednak to utrudniło życie gliniarzom — później. Bo, człowieku, niektórzy spadali. Facet przede mną miał buty owinięte czarną taśmą przytrzymującą podeszwy. Taśma namokła, puściła; zaczął się ślizgać. Tuż przed moim nosem. Nogi wciąż zsuwały mu się ze stopni i gdybym nie uważał, kopnąłby mnie piętą w twarz… Tuż przed samym szczytem obie nogi ześlizgnęły mu się jednocześnie. — Skinner zamilkł, jakby nasłuchując jakiegoś odległego dźwięku. Yamazaki wstrzymał oddech. — Kiedy uczysz się wspinać, tam na górze — powiedział Skinner — najpierw musisz zapamiętać, żeby nie patrzeć w dół. Po drugie, przez cały czas trzeba trzymać na moście jedną rękę i jedną nogę. Ten facet nie wiedział tego. A te jego podeszwy… Po prostu runął w tył. Nawet nie krzyknął. Jakby z… gracją. — Yamazaki zadrżał. — Jednak ja piąłem się dalej. Deszcz ustał, zaczęło się przejaśniać. Zostałem.
— I jak się czułeś? — spytał Yamazaki.
Skinner zamrugał oczami.
— Czułem?
— Co zrobiłeś potem?
— Zobaczyłem miasto.
Yamazaki zjechał do podnóża schodów żółtą windą Skinnera, przypominającą piknikowy koszyk porzucony przez olbrzyma. Teraz wszędzie wokół słyszał gwar wieczornego targowiska, a z otwartych drzwi dobiegał trzask kart, kobiecy śmiech, donośne głosy mówiące po hiszpańsku. Zachód słońca różowy jak wino, a nad płatami plastiku łopoczącego jak żagle na wietrze woń smażonego tłuszczu, palonego drewna i słodki, oleisty zapach haszyszu. Chłopcy w obszarpanych skórzanych kurtkach przykucnęli nad jakąś grą, w której żetonami były pomalowane kamyki. Yamazaki przystanął. Stał nieruchomo, z ręką na drewnianej poręczy opryskanej srebrną, aerozolową farbą. Opowieść Skinnera zdawała się promieniować z tysiąca rzeczy, z nie mytych twarzy i kuchennych dymów, jak koncentrycznie rozchodzące się dźwięki jakiegoś ukrytego dzwonu, nastrojonego zbyt nisko dla obcego ucha.
Doszliśmy nie tylko do końca wieku, pomyślał, lecz do kresu czegoś innego. Ery? Paradygmatu? Wszędzie oznaki schyłku. Nadchodził kres nowoczesności. Tutaj, na moście, nastąpił już dawno. Teraz pójdzie w kierunku Oakland, smakując to nowe, dziwne uczucie.