26 Kolorowi

Pierwszą, osobą, którą Rydell zobaczył, kiedy wysiadł z patriota, w bocznej uliczce przy Haight Street, był jednoręki i jednonogi mężczyzna na deskorolce. Kaleka leżał na brzuchu, na desce, odpychając się dziwnymi konwulsyjnymi ruchami, przypominającymi Rydellowi skurcze żabich kończyn. Inwalida miał prawą rękę i lewą nogę, co tworzyło pewną symetrię, jednak noga była pozbawiona stopy. Twarz, jakby w wyniku jakieś upiornej osmozy, miała barwę brudnego cementu, tak że Rydell nie potrafiłby określić koloru jego skóry. Włosy mężczyzny, jeśli jakieś miał, zakrywała czarna wełniana czapeczka, a resztę ciała czarny jednoczęściowy kombinezon, najwidoczniej pozszywany z kawałków grubej, gumowej rury. Mijając Rydella, spojrzał na niego, przejeżdżając przez pozostałe po burzy kałuże, kierując się do wylotu uliczki i mówiąc, a przynajmniej wydawało się, że mówi:

— Chcesz ze mną gadać? Chcesz ze mną gadać, to lepiej zamknij tę pieprzoną gębę…

Rydell stał z walizką w ręku i patrzył, jak kaleka odjeżdża. Coś zabrzęczało obok. To ten złom na skórzanej kurtce Chevette Washington.

— Chodź — powiedziała. — Chyba nie zamierzasz tu sterczeć.

— Widziałaś go? — zapytał Rydell, wskazując ręką w kierunku mężczyzny.

— Pobędziesz tu trochę, zobaczysz gorsze rzeczy.

Rydell obejrzał się na patriota. Zamknął go i zostawił klucz pod fotelem kierowcy, ponieważ nie chciał, żeby wyglądało to nazbyt łatwo, ale zapomniał o tylnej szybie. Jeszcze nigdy nie pragnął, żeby ukradziono mu samochód.

— Jesteś pewna, że ktoś go weźmie? — zapytał.

— Jeśli stąd nie znikniemy, to razem z nami.

Zaczęła iść. Poszedł za nią. Ceglane mury na wysokość wyciągniętej ręki były zasmarowane napisami nie przypominającmi żadnego znanego języka, może oprócz tego, jaki używany jest w dymkach kreskówek. Zaledwie skręcili za róg, na chodnik, kiedy Rydell usłyszał odgłos uruchamianego silnika patriota. Dostał gęsiej skórki, jakby słuchał opowieści o duchach, ponieważ nikogo tam nie dostrzegł, a teraz nie widział nawet kaleki na deskorolce.

— Patrz pod nogi — poradziła Chevette Washington. — Nie przyglądaj się im, kiedy nas miną, bo nas zabiją.

Rydell wpatrywał się w czubki swoich czarnych butów.

— Masz znajomości wśród złodziei samochodów?

— Idź. Nic nie mów. Nie patrz.

Usłyszał, jak patriot wytacza się z uliczki i zrównuje z nimi, jadąc powoli. Przy każdym kroku słyszał ciche chlupanie w butach; czyżby ostatnim uczuciem przed śmiercią miało być nieprzyjemne wrażenie, że ma mokre buty oraz skarpetki i nie będzie miał okazji ich zmienić?

Rydell usłyszał, jak samochód odjeżdża, prowadzony przez kierowcę zmagającego się z nie znanym układem amerykańskiej dźwigni biegów. Podniósł głowę.

— Nie rób tego.

— To twoi znajomi czy co?

— Lowell nazywa ich piratami zaułków.

— Kim jest Lowell?

— Widziałeś go w „Dysydentach”.

— W tamtym barze?

— To nie bar. Meta.

— Podają tam alkohol.

— Meta. Do przesiadywania.

— Bywasz tam? Ten Lowell tam bywa?

— Taak.

— Ty też?

— Nie — odparła ze złością.

— To twój przyjaciel, ten Lowell? Chłopak?

— Mówiłeś, że nie jesteś policjantem. Gadasz jak glina.

— Nie jestem — rzekł. — Możesz zapytać ich.

— To tylko ktoś, kogo znałam.

— Świetnie.

Spojrzała na walizkę.

— Masz tam broń czy coś takiego?

— Suche skarpetki. Bieliznę.

— Nie rozumiem cię.

— Nie musisz. Tak sobie idziemy, czy może wiesz, dokąd iść? Chyba lepiej zejść z tej ulicy.


— Chcemy popatrzeć na błyski — powiedziała do grubasa. Miał przewleczone przez sutki ozdoby, wyglądające jak zamki yale. Ściągały ciało swoim ciężarem i Rydell nie mógł na nie patrzeć. Facet nosił workowate białe spodnie z krokiem na wysokości kolan i ciasną, niebieską kamizelkę z aksamitu, szamerowaną złotem. Był wielki, tłusty i gruby, a ponadto cały wytatuowany.

Wuj Rydella, ten, który pojechał z wojskiem do Afryki i nie wrócił, też miał parę tatuaży. Najlepszy na plecach — wielki skręcony smok z rogami i głupkowatym uśmiechem. Zrobił to sobie w Korei, w ośmiu kolorach, za pomocą komputera. Opowiadał Rydellowi, jak komputer sporządził mapę jego pleców i pokazał mu dokładnie ostateczny wygląd tatuażu. Potem musiał położyć się na stole, a robot wykonał rysunek. Rydell wyobrażał sobie robota podobnego do odkurzacza, tylko ze zwinnymi chromowanymi ramionami, zakończonymi igłami. Jednak wuj mówił, że przypominało to raczej przepuszczenie przez drukarkę igłową, w dodatku osiem razy, po jednym na każdy kolor. Jednak to był wielki smok i znacznie okazalszy od tatuaży na ramionach, gdzie wuj miał amerykańskie orły i znak firmowy Harleya. Kiedy ćwiczyli razem na tyłach domu ze sztangą od Searsa, Rydell widział, jak smok porusza ogonem.

Ten łysy grubas z ciężarkami w sutkach miał tatuaże wszędzie oprócz rąk i głowy. Wyglądały jak kolorowa marynarka. Każdy rysunek był różny, bez amerykańskich orłów czy znaków Harleya, a wszystkie splatały się ze sobą. Na ich widok Rydellowi zakręciło się w głowie, więc spojrzał na ściany pokryte kolejnymi tatuażami jak próbkami, spośród których można wybierać.

— Byłaś tu już — powiedział mężczyzna.

— Taak — odparła Chevette Washington. — Z Lowellem. Pamiętasz Lowella?

Grubas wzruszył ramionami.

— Mój przyjaciel i ja — powiedziała — chcemy coś wybrać…

— Nie widziałem przedtem twojego przyjaciela — rzekł gruby, całkiem uprzejmie, lecz Rydell usłyszał w jego głosie pytanie. Spoglądał badawczo na walizkę.

— Wszystko w porządku — powiedziała. — On zna Lowella. To swój chłopak.

— Jesteście z mostu — powiedział grubas, jakby lubił ludzi z mostu. — Ta burza była okropna, no nie? Mam nadzieję, że nie wyrządziła zbyt wielkich szkód… W zeszłym miesiącu przyszedł tu klient z panoramicznym zdjęciem, które chciał mieć wytatuowane na plecach. Cała długość mostu i wszystko na nim. Piękne ujęcie, ale zażądał koniecznie w naturalnej wielkości, a nie był niestety dostatecznie szeroki… — Zerknął na Rydella. — Na twoim przyjacielu zmieściłoby się…

— I zrobiliście mu ten tatuaż? — zapytała, a Rydell poznał tę instynktowną umiejętność nakłaniania ludzi do rozmowy, budzenia ich zainteresowania.

— Tu, w „Kolorowych”, świadczymy pełną gamę usług — zapewnił grubas. — Lloyd przepuścił to przez procesor graficzny, obrócił o trzydzieści stopni, zwiększył perspektywę i wyszło pięknie… Chcesz obejrzeć błyski dla siebie czy dla twojego przyjaciela?

— Hmm, prawdę mówiąc — powiedziała Chevette — szukamy czegoś dla nas obojga. Czegoś, hmm, podobnego, rozumie pan? Grubas uśmiechnął się.

— Romantyczne…

Rydell spojrzał na Chevette.

— Wejdźcie tam. — Grubas lekko podzwaniał, idąc, aż Rydell skrzywił się. — Mogę was poczęstować herbatą?

— Może kawą? — zapytał z nadzieją Rydell.

— Przykro mi — odparł gruby — ale Butch wyszedł o dwunastej, a ja nie umiem obsłużyć ekspresu. Jednak mogę wam przynieść naprawdę dobrą herbatę.

— Taak — powiedziała Chevette, lekkimi szturchnięciami łokciem popychając Rydella. — Herbatę.

Grubas przeprowadził ich przez korytarz do pokoiku z kilkoma ekranikami ściennymi i obitą skórą sofą.

— Zaraz przyniosę herbatę — obiecał i wyszedł.

— Dlaczego to powiedziałaś, no o podobnych tatuażach? — Rydell rozglądał się po pokoju. Czysto. Nagie ściany. Łagodne oświetlenie, bezcieniowe.

— Ponieważ zostawi nas samych, żebyśmy mogli sobie coś wybrać, a w ten sposób zyskamy czas do namysłu. Rydell postawił walizkę i usiadł na sofie.

— A więc możemy tu zostać?

— Tak, dopóki będziemy oglądać błyski.

— Co to takiego?

Podniosła pilota i włączyła jeden z ekranów ściennych. Zaczęła przeglądać menu. Wysoka rozdzielczość ujęć tatuowanej skóry. Grubas wrócił z tacką, na której stały dwa wielkie fajansowe kubki parującej herbaty.

— Twój ten zielony — powiedział do Chevette Washington — a twój ten z mormonem — rzekł do Rydella — ponieważ chciałeś kawę…

— Hmm, dzięki — powiedział Rydell, biorąc podany kubek.

— Nie spieszcie się — rzekł grubas — a gdybyście czegoś chcieli, zawołajcie.

Wyszedł z tacą pod pachę i zamknął za sobą drzwi.

— Z mormonem? — Rydell powąchał napój. Nie pachniał niczym szczególnym.

— Oni nie pijają kawy. Ta herbata zawiera efedrynę.

— Jest z narkotykiem?

— Robią ją z jakiejś rośliny zawierającej składnik, który znosi senność. Tak jak kawa.

Rydell doszedł do wniosku, że i tak jest za gorąca, żeby ją pić. Postawił kubek na podłodze obok kanapy. Dziewczyna na ekranie miała smoka tak jak jego wuj, tylko na lewym biodrze. I mały srebrny kolczyk przewleczony przez górny skraj pępka. Chevette Washington wyświetliła wielki spocony biceps i spoglądającą z niego twarz prezydent Millbank, oddaną w różnych odcieniach szarości.

Rydell ściągnął mokrą kurtkę, zauważył oddarty rękaw i sterczące z niego białe kłaczki. Rzucił ją na podłogę obok kanapy.

— Masz jakieś tatuaże?

— Nie.

— To skąd znasz to miejsce?

— Lowell — powiedziała, przerzucając pół tuzina następnych błysków — ma Gigera.

— Gigera?

Rydell otworzył walizkę, wyjął parę suchych skarpetek i zaczął rozwiązywać swoje buty.

— To taki malarz. Chyba z dziewiętnastego wieku, czy jakoś tak. Prawdziwa klasyka. Biomech. Lowell ma na plecach Gigera skopiowanego z rysunku zatytułowanego N.Y.C. XXIV. — Wymówiła to jako iks, iks, i, wi.

— Jest jak to miasto. Czernie i cienie. Jednak chciał mieć podobne na rękach, więc przyszliśmy tu, żeby znaleźć jakieś pasujące Gigery.

— Czemu nie siądziesz — powiedział Rydell. — Zaczyna mnie boleć kark.

Kręciła się tam i z powrotem przed ekranami. Zdjął skarpetki, schował je do torby z Container City i włożył suche. Zastanawiał się, czy nie pozwolić butom przeschnąć przez chwilę, ale co by było, gdyby musieli stąd szybko uciekać? Włożył je na nogi. Zawiązywał sznurówki, kiedy usiadła obok niego. Rozpięła kurtkę i strząsnęła ją, pobrzękując luźną obrączką kajdanek. Rękawy jej czarnego podkoszulka zostały ucięte nożyczkami, a ramiona miała białe i gładkie. Przechyliła się przez poręcz kanapy i postawiła kurtkę na podłodze, opierając ją o ścianę, tak że sztywna skóra utrzymała się w tej pozycji, z bezwładnie opuszczonymi rękawami — jak we śnie, o którym marzył. Potem wzięła w rękę pilota.

— Hej — powiedział Rydell — ten facet w pelerynie, ten który strzelał…

Chciał powiedzieć o tym wielkim długowłosym na rowerze, ale ona chwyciła go za rękę, podzwaniając kajdankami.

— Sammy. On zastrzelił Sammy'ego, na górze u Skinnera. On… Przyszedł po okulary, a Sammy je miał, więc…

— Czekaj. Zaczekaj chwilkę. Te okulary. Wszyscy chcą je mieć. Ten facet je chce, Warbaby je chce…

— Co za Warbaby?

— Ten wielki czarny facet, który przestrzelił tylną szybę samochodu, którym uciekliśmy. Ten Warbaby.

— Myślisz, że ja wiem do czego służą?

— Nie wiesz dlaczego oni się za nimi uganiają?

Obrzuciła go spojrzeniem, jakim można by obdarzyć psa, który właśnie oznajmił ci, że to dobry moment, żeby postawić wszystkie pieniądze na los loterii.

— Zacznijmy od początku — zaproponował Rydell. — Powiedz mi, skąd masz te okulary.

— Dlaczego miałabym to zrobić?

Zastanowił się.

— Ponieważ nie żyłabyś już, gdyby nie moja pomoc.

Rozważyła jego słowa.

— Dobrze — powiedziała.


Może w herbacie grubasa rzeczywiście coś było, a może Rydell po prostu przekroczył pewien punkt, za którym zmęczenie ustępuje na chwilę i człowiek ma wrażenie, że jest przytomniejszy niż zwykle. Siedział, pijąc herbatę i słuchając dziewczyny, a gdy tak wciągnęła ją opowiadana historia, że zapomniała o przerzucaniu obrazków tatuaży na ekranie, robił to za nią.

Kiedy poukładało się wszystkie fakty we właściwej kolejności, była dziewczyną z Oregonu, nie miała żadnej rodziny, przybyła tu i zamieszkała na moście z tym starcem, prawdopodobnie stukniętym, który miał niesprawne biodro i potrzebował opieki. Potem dostała pracę i jeździła po San Francisco, rozwożąc przesyłki. Z okresu gdy chodził na piesze patrole w Knoxville, Rydell znał takich posłańców, ponieważ musiał im wręczać mandaty za jazdę po chodniku i naruszanie przepisów drogowych, a oni zawsze narzekali. Jednak zarabiali całkiem niezłe pieniądze, jeśli się starali. Ten Sammy, który — jak twierdziła — został zamordowany, też był posłańcem, czarnym facetem, który załatwił jej pracę w Allied.

A jej historia o tym, jak zabrała okulary z kieszeni pijaka na jakimś przyjęciu, na które przypadkiem trafiła w hotelu „Morrisey”, wydawała mu się zupełnie sensowna. Nie było to coś, co można by wymyślić na poczekaniu. Nie mówiła, że okulary tak jakoś wpadły jej w ręce, otwarcie wyznała, że je ukradła pod wpływem nagłego impulsu, bo facet był natrętny i niemiły. Drobne wykroczenie, gdyby te szkła nie okazały się tak cenne. Z opisu zidentyfikował mężczyznę z hotelu „Morrisey” jako tego dupka, którego uduszono kubańskim krawatem, niemieckiego obywatela Kostaryki, którym też może nie był, gwiazdę horroru z faksu Warbaby'ego, obiekt dochodzenia prowadzonego przez Svobodova i Orlovsky'ego. Jeżeli to właśnie robili.

— Cholera — powiedział w środku czegoś, co próbowała mu powiedzieć.

— Co?

— Nic. Mów dalej.

Rosjanie byli skorumpowani, zrozumiał to. Byli z wydziału zabójstw, ale mógł się założyć, że nawet nie prowadzili śledztwa w tej sprawie. Dostali się na miejsce zbrodni w ten sam sposób jak Warbaby, weszli do plików policyjnego komputera, a reszta to zasłona dymna na użytek Rydella, wynajętego pomocnika. A co mówił Freddie, że DatAmerica i IntenSecure to zasadniczo jedno i to samo?

Tymczasem Chevette Washington rozkręciła się, jak to czasem robią ludzie, kiedy już zaczną mówić. Opowiadała, że Lowell — nie ten skin, ale ten z fryzurą, który właściwie był przez jakiś czas niby jej chłopakiem — to facet, który jest w stanie robić różne rzeczy z komputerami, jeśli dasz mu pieniądze, co trochę je przerażało, bo wiecznie mówił o gliniarzach i jak to nie musi się ich bać.

Rydell kiwał głową, machinalnie przerzucając kilka następnych tatuaży — tej damulki z różowymi goździkami biegnącymi w dół krocza — lecz w rzeczywistości słuchał własnych myśli. Hernandez był IntenSecure, „Morrisey” to IntenSecure, Warbaby był IntenSecure, Freddie powiedział, że DatAmerica i IntenSecure to jedno i to samo…

— …Żądzy…

Rydell zamrugał. Chuderlawy gość ze smutną podobizną J.D.Shapely'ego na piersi. Każdy byłby smutny, gdyby włosy wyrastały mu z oczu.

— Co?

— Republika. Republika Żądzy.

— Cóż to takiego?

— To dlatego Lowell mówi, że gliniarze nigdy nic mu nie zrobią, ale ja powiedziałam mu, że ma pomieszane we łbie.

— Hackerzy — mruknął Rydell.

— Nie słyszałeś ani słowa z tego, co mówiłam.

— Nie — rzekł Rydell — to nieprawda. Żądza. Republika. Powtórz to jeszcze raz, dobrze?

Wzięła pilota, włączyła ogoloną głowę ze słońcem na samym czubku i planetami orbitującymi aż do uszu, dłoń z rozdziawionymi ustami na grzbiecie, stopę pokrytą niebiesko-zielonymi gadzimi łuskami.

— Mówiłam, że Lowell pieprzy o tym, jak to jest powiązany z Republiką Żądzy, że oni wszystko wyciągną z komputerów, więc każdy, kto mu wejdzie w drogę, pożałuje.

— Nie gadaj — zainteresował się Rydell. — Widziałaś ich kiedyś?

— Ich się nie spotyka — odparła — nie żywych. Można z nimi tylko porozmawiać przez telefon. Albo zakładając gogle; to jest najgorsze.

— Dlaczego?

— Bo wyglądają jak homary lub inne gówna. Albo gwiazdy telewizji. Cokolwiek. Sama nie wiem, dlaczego ci o tym mówię.

— Ponieważ inaczej zasnąłbym i jak moglibyśmy zdecydować, czy chcemy mieć stopy w łuskach czy goździki w kroku?

— Teraz twoja kolej — stwierdziła i siedziała, czekając, aż zacznie.

Powiedział jej, że jest z Knoxville i skończył akademię, że zawsze oglądał „Gliniarzy w opałach”, a kiedy został gliniarzem i wpakował się w tarapaty, wyglądało na to, że sam zostanie gwiazdą tego programu. Ściągnęli go do Los Angeles, ponieważ nie chcieli, by dorosłe ofiary satanistów odebrały im widzów, ale potem zaczęły się te morderstwa Pooky Bear i jakby stracili zainteresowanie, więc musiał przejść do IntenSecure i jeździć Gunheadem. Opowiedział jej o Subletcie i mieszkaniu wynajmowanym razem z Kevinem Tarkovskym w Mar Vista, ledwie napomykając o tej historii z Republiką Żądzy i tej nocy, kiedy wjechał Gunheadem do rezydencji Schonbrunna w Benedict Canyon. O tym, jak Hernandez przyszedł do niego po paru dniach, które wydawały się latami, i oznajmił, że znalazł mu zajęcie — tak został kierowcą Warbaby'ego. Chciała wiedzieć, czym się zajmują łowcy skalpów, więc wyjaśnił jej, co powinni, a co jego zdaniem naprawdę robią, a wtedy stwierdziła, że wyglądają na niezbyt sympatycznych facetów.

Kiedy skończył, tylko spojrzała na niego.

— To wszystko? W ten sposób znalazłeś się tu i tym się zajmujesz?

— Taak — odparł. — Chyba tak.

— Jezusie — powiedziała. Lekko potrząsnęła głową. Oboje patrzyli na przesuwające się na ekranie wzory pokrywające całe ciało, jedne z nich w formie staromodnych obwodów drukowanych.

— Twoje oczy — powiedziała i ziewnęła — są jak dwie dziury wysikane w śniegu.

Ktoś zapukał do drzwi. Uchyliły się odrobinę i ktoś, nie ten facet podzwaniający przy chodzeniu, zapytał:

— Udało wam się wybrać jakiś wzór? Henry poszedł do domu…

— Po prostu trudno nam zdecydować — odrzekła Chevette Washington — jest ich tak wiele, a chcemy wybrać odpowiedni.

— Doskonale — stwierdził znudzony głos. — Szukajcie dalej.

— Pokaż mi te okulary — powiedział Rydell.

Sięgnęła i podniosła kurtkę. Wyjęła futerał z okularami i telefon. Podała mu szkła. Futerał był zrobiony z jakiegoś ciemnego materiału, cienkiego jak skorupa jajka, twardego jak stal. Otworzył. Okulary wyglądały dokładnie tak jak te Warbaby'ego. Grube czarne oprawki, szkła zupełnie ciemne. Dziwnie się je trzymało — były nieoczekiwanie ciężkie.

Chevette otworzyła panel telefonu.

— Hej — powiedział Rydell. — Na pewno znają ten numer. Spróbujesz gdzieś zadzwonić, a nawet odebrać rozmowę, a będą tu za dziesięć minut.

— Tego numeru nie mają — odparła. — To jeden z telefonów Codesa. Zabrałam go ze stolika, kiedy zgasło światło.

— Zdaje się, że powiedziałaś, że nie kradniesz.

— No cóż — mruknęła — jeśli miał go Codes, to oznacza, że już był skradziony. Codes wymienia je z ludźmi w mieście, a Lowell załatwia kogoś, kto je podłącza i zmienia numery. — Postukała w panel i przyłożyła słuchawkę do ucha. — Głuchy — stwierdziła, wzruszając ramionami.

— Daj — powiedział Rydell, kładąc okulary na udach i biorąc telefon. — Może zamoczył się albo przekrzywiła się bateria. Na co wymienia je Codes?

Przesunął kciukiem po tylnej ściance aparatu, szukając miejsca, gdzie się go otwiera.

— No… na różne rzeczy.

Odchylił denko. Obok baterii zobaczyła ciasny zwitek hermetycznego woreczka. Plastik wypchnął baterię z gniazda. Rydell wyjął woreczek i rozwinął go.

— Takie rzeczy?

— Yhm.

— Tym handluje?

— Yhm.

Spojrzał na nią.

— Jeśli to jest 4-tiobuskalina, to ściśle kontrolowana substancja.

Popatrzyła na woreczek szarawego proszku, a potem na niego.

— Przecież już nie jesteś policjantem.

— Ty nie handlujesz tym, prawda?

— Nie. No, zdarzyło mi się raz czy dwa. Lowell robił to czasem.

— Cóż, nie rób tego, kiedy jesteś ze mną, bo ja widziałem, co to wyprawia z człowiekiem. Miłym, normalnym ludziom, którzy zażyją trochę tego świństwa, zupełnie odbija szajba. — Postukał palcem w woreczek. — Jest tego dość, żeby kilku ludziom popieprzyć w głowach tak, że nie uwierzyłabyś.

Oddał jej woreczek i podniósł telefon, usiłując włożyć baterię na miejsce.

— Widziałam — powiedziała. — Widziałam, co to zrobiło z Lowellem…

— Jest sygnał — przerwał jej. — Do kogo chcesz zadzwonić?

Zastanowiła się, a potem wzięła telefon i zamknęła panel.

— Chyba nie mam do kogo.

— Ten stary ma telefon?

— Nie — odparła i skuliła się. — Boję się, że i jego zabili. Przeze mnie…

Rydell nie wiedział, co na to powiedzieć. Był zbyt zmęczony, żeby przerzucać obrazy. Jakiś facet z flagą konfederatów na ramieniu. Zupełnie jak w domu. Zerknął na nią. Nie wyglądała na równie zmęczoną jak on. Tak to jest być młodym, pomyślał. Miał szczerą nadzieję, że nie była na lodzie, pląsie, ani innym świństwie. Może po prostu jeszcze nie minął jej szok. Powiedziała, że Sammy został zabity, a obawia się o życie dwóch innych. Najwyraźniej znała tego faceta, który wjechał rowerem na plecy Svobodova, ale jeszcze nie wiedziała, że go zabili. Zabawne jak wielu rzeczy nie zauważa się podczas walki. No cóż, nie widział powodu, żeby jej o tym mówić, nie teraz.

— Spróbuję zadzwonić do Fontaine'a — powiedziała, znów otwierając telefon.

— Do kogo?

— Naprawia Skinnerowi elektrykę i inne rzeczy.

Wybrała numer, przyłożyła słuchawkę do ucha. Zamknął oczy i tak mocno uderzył głową o oparcie kanapy, że prawie się obudził.

Загрузка...