1

– Chodźcie – powiedział cicho Goram. – Chodźcie, a zobaczycie coś absolutnie wyjątkowego!

Berengaria i Móri zaciekawieni podążyli za nim.

Chociaż słońce zapowiadało już swoje przybycie, rozjaśniając delikatną poświatą horyzont na wschodzie, wciąż jeszcze panował mrok.

Przybyli na powierzchnię Ziemi niemal równocześnie z Jorim i Sassa, znajdowali się też niezbyt daleko od nich. Móriemu i jego dwojgu towarzyszom przydzielono kraje położone nad Zatoką Meksykańską oraz wyspy na Morzu Karaibskim. Teren ich działania obejmował Amerykę Środkową, północne rejony Ameryki Południowej oraz południowe terytoria Ameryki Północnej. Rozległy, ale niespecjalnie trudny region.

Dotarli właśnie do płaskowyżu boliwijskiego, szczyty i wzniesienia sięgały tu niemal chmur, a doliny zdawały się schodzić w głąb aż do samego piekła.

Wylądowali bardzo wysoko, Goram zręcznie przeprowadził gondolę z bazy rakietowej między górami. Wysiadł teraz i zaproponował swym towarzyszom pełną niezwykłych wrażeń przerwę, zanim zabiorą się do pracy.

– Zaciekawiasz mnie – rzekła Berengaria, chyba najbardziej urodziwa istota pośród wszystkich wysłanników Królestwa Światła.

Goram uśmiechnął się tajemniczo, ale nie powiedział nic. Szli tuż pod szczytami.

– Ty już tutaj byłeś – skonstatował Móri.

– Odwiedziłem chyba większość ziemskich krajów – przyznał Goram. – To należy do naszego wykształcenia.

– Ale przecież jesteś Lemuryjczykiem! Jak sobie z tym radziłeś?

– Trzeba się nauczyć unikać ludzi.

Goram zboczył z drogi i podszedł do samego skraju wzniesienia.

– A teraz ostrożnie, żeby się któreś nie potknęło w mroku – ostrzegł.

Berengaria instynktownie cofnęła się o krok. Stała oto na krawędzi i patrzyła w otchłań tak głęboką, że zakręciło jej się w głowie; nigdy w życiu nie przyszłoby jej na myśl, że coś takiego może w ogóle istnieć.

– Miałeś rację, Goram – uśmiechnął się Móri. – Dla tego widoku warto było zboczyć z drogi.

– Jeszcze nie zobaczyliście nawet połowy – rzekł Goram stłumionym głosem. – Chodźcie teraz za mną, tylko najpierw dobrze się rozejrzyjcie.

Powoli zaczął schodzić w dół i zatrzymał się na dość szerokiej półce nad rozległym skalnym nawisem.

– Usiądźmy tu i poczekajmy – powiedział. – Teraz to już niedługo.

Zrobili, jak kazał.

Wszyscy troje oparli się plecami o chłodną skałę.

– Ta niewiarygodna rozpadlina powinna chyba być powszechnie znana – zastanawiał się Móri.

– To największa głębia na Ziemi – wyjaśnił Goram. – To znaczy największa głębia lądowa. Ale nie jest zbyt dobrze znana, znajduje się za bardzo na uboczu, jeśli można tak powiedzieć. Ludzie znają ją jako miejsce, w którym nocują kondory. One sypiają tam, na dnie. Mówi się o tej rozpadlinie „wąwóz kondorów”

– Oj! – zdziwiła się Berengaria i zaczęła nucić stary szlagier „El condor pasa”. Co prawda to nie dokładnie to samo, ale słowa brzmiały podobnie. Obaj mężczyźni przysłuchiwali się z uśmiechem.

Robiło się coraz widniej i nagle promienie słońca padły na skały nad głębiną, oświetlając je złocistoczerwonawym blaskiem.

– Fantastyczne! – wykrztusiła Berengaria.

Goram chwycił ją za ramię, a drugą ręką pokazał w dół:

– Patrz!

Odwróciła głowę ku dolinie.

Kiedy promienie słońca ogrzały skałę, z głębi otchłani, z szumem ciężkich skrzydeł, zaczęły się powoli wyłaniać potężne ptaki. Słyszała, że Móri wstrzymuje dech, ona odczuwała ten sam głęboki podziw i coś w rodzaju lęku.

Kondory w milczeniu, zataczając powoli kręgi, unosiły się coraz wyżej. Na szeroko rozpostartych, trzymetrowych skrzydłach, czarne, żeglowały majestatycznie wolno ku porannej czerwieni na wschodniej stronie nieba.

Berengaria mimo woli przywarła do skały, gdy nieduża gromadka ptaków przeleciała z szumem w pobliżu, jakieś pięć, może sześć metrów od nich. W milczeniu, kondory bowiem nie posiadają organów głosowych. Po chwili zniknęły w oddali.

Z dołu jednak nadlatywały wciąż nowe. Trzy istoty na skalnej półce zapomniały o całym świecie, o upływie czasu, gdy, wciąż wstrzymując dech, z przejęciem obserwowały rozgrywające się misterium.

– Lilja powinna to zobaczyć – mruknął Goram z odcieniem bólu w głosie.

Móri popatrzył na niego.

– To by się chyba dało załatwić – powiedział spokojnie.

– Nie – zaprzeczył Goram. – Nie, to niemożliwe.

Móri powstrzymał się, żeby nie powtarzać już swego: „Sprawiasz ból i jej, i sobie tym swoim uporem”.

Rzeczowy Móri nie potrafił zrozumieć, jak można się tak zachowywać. Podobnie jak inni nie pojmował, dlaczego to jest takie ważne, żeby służyć Świętemu Słońcu akurat tak, jak Goram i inni elitarni Strażnicy. Czy naprawdę dla tej służby muszą rezygnować ze wszystkiego? Mnisi, zakonnice, zakony rycerskie, to już sprawy przebrzmiałe, staroświeckie. Życie jest darem. Czy nie powinno się go wykorzystywać najlepiej jak to możliwe?

Dla Gorama jednak widocznie ta służba jest najlepszym, co może ze swoim życiem uczynić.

Głupstwa!

W bardzo uroczystym nastroju wracali do gondoli, gdy nagle Móri powiedział:

– Rozmawiałem niedawno z moim synem, Dolgiem. Zastanawiał się, czy ty, Goram, nie chciałbyś się zamienić na miejsca z Armasem.

– Ale dlaczego? – zdziwił się Strażnik.

– Bo Armas i Lilja nie umieją ze sobą współpracować. Wszyscy wiemy, że Armas potrafi być dość kłopotliwy. Początkowo myślałem, że jest po prostu snobem, ale kiedy zakochał się w prostej dziewczynie, w Kari…

– Kari wcale nie była żadną prostą dziewczyną – przerwała mu Berengaria. – Pamiętaj, że w baśni to córka bogatego człowieka!

– Masz rację. W każdym razie Armas nie uznaje Lilji. Wprawdzie nie dokucza jej, nie okazuje wrogości, ale ją po prostu ignoruje, rozmawia tylko z Dolgiem. Lilja źle się z tym czuje, jest przygnębiona, Dolgowi nie podoba się ta cała sytuacja.

Goram się nie odzywał, ale Berengaria zareagowała natychmiast:

– Myślisz, że on mógłby tu naprawdę przyjechać? Na miejsce Gorama? Ja się na to nie zgadzam!

– Dziękuję ci – wyszeptał Goram.

– A ja myślałem, że ty masz słabość do Armasa, Berengario – zdziwił się Móri.

– Ja? Do Armasa? Do tego nadętego bubka? Nie, nig… – przerwała, w odpowiedniej chwili zdążyła się opanować. – Zresztą on mnie nie znosi, dobrze o tym wiesz, wujku Móri.

– Kochana Berengario, nie nazywaj mnie wujkiem, choć trudno zaprzeczyć, że nim jestem. Czuję się z tego powodu bardzo stary – skrzywił się Móri.

Berengaria i Goram wybuchnęli śmiechem.

– Ty, stary? – wołał Goram. – Chyba że chodzi o wiedzę i doświadczenie, bo jeśli masz na myśli wygląd i zachowanie…

– Dziękuję, dziękuję, ale poważnie mówiąc, Berengario, Armas będzie musiał cię znosić. Dolg jest za miękki, żeby mu wygarnąć, kiedy na to zasłuży. Ja też nie będę w tym maczał palców. Ale przecież wszyscy wiemy, że ty, Berengario potrafisz się odciąć, jeśli trzeba. Czas najwyższy, by ten młodzieniec nauczył się zachowywać przyzwoicie.

Zapadła cisza. Słońce stało już dość wysoko na niebie, jednak wciąż jeszcze nie ogrzało powietrza. Rześki, przyjemny chłód przenikał górzysty krajobraz Boliwii. Właśnie teraz, kiedy wracali do swojej gondoli, spoglądali w dół, na inną dolinę, otoczoną równie stromymi skałami, ale nie tak głęboką jak wąwóz kondorów. Wszystko było bajecznie piękne i nieprawdopodobne.

Móri i Berengaria zwrócili uwagę na to, że Goram zrobił się milczący i zamyślony.

– Nie chcesz się zamienić? – zapytał Móri cicho.

– Nie chcę. A zarazem bardzo bym chciał. Świetnie się tu z wami czuję…

– My z tobą też! – wykrzyknęli oboje.

Goram mówił dalej:

– No i staram się trzymać z daleka od Lilji. Ale nie mogę dopuścić, by miała takie problemy, żeby ktoś ją traktował w ten sposób.

Czekali. Goram spoglądał gdzieś w dal ponad andyjskim płaskowyżem, w jego oczach widzieli rozpacz.

– Gdzie oni się teraz znajdują? – zapytał w końcu.

Móri odetchnął z ulgą.

– Odpowiadają za północne tereny podbiegunowe, to znaczy za Alaskę, duże obszary Kanady, Syberię i tak dalej, dookoła kuli ziemskiej. To bardzo zimna przyjemność.

– Zimno zniosę. Ale…

Nie dokończył, jakby się wahał, a wtedy Móri wtrącił:

– Akurat w tej chwili znajdują się w Kanadzie, mógłbyś wykorzystać okazję, to stosunkowo niedaleko!

Wyraz twarzy Gorama powiedział im, że podjął decyzję.


Wrócili do bazy rakietowej. Wkrótce przybył tam dość z siebie zadowolony Armas w swojej małej gondoli. Goram miał podróżować własną. Móri i Dolg dyplomatycznie wytłumaczyli Armasowi, że właśnie Móriemu potrzebne są jego specjalne zdolności, by mógł wypełnić powierzone mu zadanie. Syn Obcego przyjął to bez zastrzeżeń, ale nie bardzo ucieszyła go perspektywa współpracy z Berengaria.

– Ona za mną lata – wyznał szeptem Móriemu, kiedy Berengaria znajdowała się na tyle daleko, by tego nie słyszeć.

– Berengaria? Cóż za głupstwa – zaprotestował Móri. – Mogę cię zapewnić, że ona ma zupełnie inne zainteresowania.

Urodziwa twarz Armasa spochmurniała, nie ustępował jednak:

– Jest taka roztrzepana i wciąż gada byle co.

– Chyba nie bardzo jej się ostatnio przyglądałeś. To wszystko należy już do przeszłości. Berengaria bardzo wydoroślała – powiedział Móri. – I zapamiętaj sobie, Armas, nie chcę tu, w mojej grupie, żadnych złośliwości i kłótni. Tutaj wszyscy akceptujemy siebie nawzajem i odnosimy się do siebie życzliwie. Żarty, proszę bardzo, nawet przekomarzania, do tego mamy prawo, ale żadnego okazywania niechęci czy ignorowania kogokolwiek.

Może słowa czarnoksiężnika poruszyły sumienie Armasa, w każdym razie skinął głową i bąknął, że rozumie.

Chociaż pierwszy jego uśmiech do Berengarii wypadł nieco krzywo.

Wkrótce Goram się pożegnał.

Stał w unoszącej się coraz wyżej gondoli i długo jeszcze patrzył w dół na przyjaciół, z którymi się właśnie rozstał.

Mieli oni przeżyć wiele trudnych przygód, ale o tym on jeszcze nie wiedział. Wiedział teraz tylko jedno, że mianowicie wkrótce zobaczy Lilję i to przepełniało jego myśli lękiem, a ciało gwałtowną tęsknotą, która przesłaniała wszystko inne.

Загрузка...