– Dziękuję – powiedział absolutnie szczerze Goram do ociekającego wodą olbrzyma.
Wodny stwór nie zdążył nawet zareagować, kiedy cała sytuacja ponownie się zmieniła.
Elzebet, na ułamek sekundy przed tym, jak jej cielsko zostało zmiażdżone, zdołała przekoziołkować po świeżym śniegu, zebrała siły i wbiła żądło z nogę olbrzyma. Ten wydał z siebie przeciągłe, żałosne wycie i runął na śnieg.
– Goram! – zawołał Dolg. – Połóż teraz Lilję pod drzewami. Ciebie boli noga, więc ja co sił pobiegnę szukać gondoli. Teraz powinno mi się udać, bo pojaśniało, śnieg nie pada już taki gęsty. Przyniosę swoją torbę, bo na ten jad zwyczajna odtrutka nie wystarczy. Wrócę do was szybciej niż wiatr. A ty tymczasem spróbuj poszukać pistoletów.
– Ci dwoje chyba już nie żyją – odkrzyknął Goram.
– Gdyby wodny potwór nie żył, to Lilja także musiałaby umrzeć!
To wystarczyło, Goram natychmiast zabrał się do szukania, rozglądał się nerwowo wokół, gdy nagle uświadomił sobie coś, o czym obaj już dawno powinni byli pomyśleć. I pomyśleliby, gdyby nie byli tacy wytrąceni z równowagi przez potwory.
Przecież Lilja także miała pistolet! Goram odnalazł miejsce, w którym siedziała przed atakiem bestii, i wystarczyło, że rozgarnął nogą śnieg, a ukazała się broń.
Zdarza się niekiedy, że nasz mózg robi się całkowicie pusty, myślał niezadowolony z siebie. Jedyną pociechą był fakt, że Dolg też na to nic wpadł.
Podszedł do znieczulonego wodnego monstrum. Popatrzył na niewiarygodną zjawę, potem wycelował w jej ramię i strzelił.
– Przykro mi, przyjacielu, ale inaczej nie możemy – mruknął. – Nie wiemy, jakie masz plany w stosunku do Lilji, sądzę, że tak czy inaczej nie mógłbym się z tobą zgodzić.
Dotknął ręką mokrej piersi, by sprawdzić, czy nieszczęsna istota żyje, ale nie wyczuł pulsu, nie zauważał też oddechu.
Lilja, myślał w skrajnej rozpaczy. Ona też nie dawała znaku życia.
Na drugiego potwora nie był w stanie spojrzeć, ale i do niego strzelił, chociaż wydawało mu się to zbędne.
Poszedł do Lilji. Wracaj jak najszybciej, Dolg, prosił w myśli. Nie najlepiej się czuję w towarzystwie tych zwyrodnialców.
A wiemy przecież, że gdzieś tutaj znajdować się musi jeszcze jeden…
Dolg wrócił, chociaż Goram uważał, że nie było go wieki. Przez cały ten czas trzymał nieruchomą Lilję w ramionach, machnął ręką na wszystkie reguły elity Strażników i szeptał jej słowa, których nie wolno mu było wypowiadać, kiedy go rozumiała. Bał się o nią, tak strasznie się bał, ręce Lilji były lodowate, całe ciało stygło z każdą chwilą.
– Dolg, jesteś, dzięki Świętemu Słońcu! – odetchnął z ulgą.
Dolg ukląkł i otworzył swoją torbę. Goram często się zastanawiał, dlaczego przyjaciel ma w dużej gondoli zamykaną na klucz szafę. Teraz zaś, kiedy przenieśli się do mniejszego pojazdu, Dolg wyjął z szafy dużą skórzaną torbę i również w małej gondoli zamknął ją na klucz. Te zabezpieczenia wydawały się Goramowi dziwne i trochę go nawet urażały, nigdy przecież nie miewali przed sobą tajemnic.
– Gondola stoi tu niedaleko – rzekł Dolg pospiesznie. – Nie mamy jednak czasu, żeby się tam zaraz przenieść. Czy mógłbyś zdjąć Lilji spodnie?
Nie było tak źle, jakby się mogło wydawać. Goram działał szybko, podciągnął kurtkę z prawej strony, tam gdzie Lilja została użądlona, a potem opuścił spodnie aż do kolan.
– Majtki też – polecił Dolg.
Goram zawahał się na moment, to jednak naruszenie prywatności, ale zrobił, co mu kazano. Serce mu się ściskało, kiedy czuł, jakie Lilja ma zimne nogi, zresztą podobnie jak całą dolną część ciała. Jak lód. Jakby śmierć już nastąpiła.
Nie, nie wolno tak myśleć!
Zranione udo wyglądało paskudnie. Opuchło, a tam, gdzie trafiło żądło, znajdowała się czarna plama. Dolg wyjmował narzędzia z torby, w żadnym razie nie było to zwyczajne wyposażenie potrzebne do udzielania pierwszej pomocy. Goram domyślał się, że to są przeważnie środki czarnoksiężnika. Dolg kazał mu trzymać kawałek płótna i jakąś butelkę o bardzo staroświeckim kształcie.
Oczyścił ranę, wylał na nią z butelki kilka kropel, które wyparowały z sykiem, a następnie poprosił Gorama, by wyjął z torby nóż w futerale. Strażnik się pomylił, wyjął jakąś małą, podłużną buteleczkę o bardziej nowoczesnym kształcie.
– Nie! Tego nie dotykaj! – zawołał Dolg. – Nóż jest tam.
Goram nie chciał patrzeć, jak Dolg przecina ranę. Delikatnie odgarniał śnieg z włosów Lilji, wytrząsał płatki, które dostały się pod kołnierz i do kaptura. Była taka słodka i taka bezradna, nawet nie drgnęła pod nożem. Trucizna z paskudnego żądła pozbawiła Lilję życiowych sił. Gorama ogarnęła rozpacz.
Dolg wyciął czarny środek rany.
Za późno, myślał Goram. Trucizna już dawno temu musiała się dostać do krwi. To zbyt prymitywna metoda, a kiedy usłyszał, że Dolg wypowiada nad Lilją jakieś magiczne formułki, zupełnie stracił nadzieję.
Kiedy rana została w końcu opatrzona, a syn czarnoksiężnika wyglądał na zadowolonego, mogli ponownie ubrać Lilję.
Następne pytanie Dolga wywołało u Gorama szok:
– Czy oddałbyś jej trochę swojej krwi?
– Więcej niż chętnie.
– Tylko że wy macie różne grupy, trzeba będzie wiele zabiegów…
– Nie ma problemu. Krew Lemuryjczyków jest uniwersalna, łączy się ze wszystkimi grupami.
– Jesteś pewien?
– Oczywiście. Przecież to my daliśmy początek rasie ludzkiej.
– Co za niewiarygodne szczęście! To bardzo nam ułatwia sprawę. Ja, na przykład, mam bardzo rzadką grupę.
– W to akurat nie wątpię – mruknął Goram. – Ale powiem ci więcej, krew Lemuryjczyków ma mnóstwo niezwykłych właściwości, na przykład neutralizuje wiele trucizn.
Dolg rozjaśnił się.
– Chcesz powiedzieć, że działa jak odtrutka?
– Właśnie tak.
– Nawet ślepej kurze trafi się czasem ziarno – roześmiał się uszczęśliwiony Dolg.
Zaraz jednak zatroskany popatrzył na dość strome zbocze.
– Powinniśmy przenieść Lilję do gondoli, ale skutki transportu mogłyby się okazać fatalne. Teraz mogą decydować sekundy, trzeba natychmiast przeprowadzić transfuzję. Musimy zrobić to tutaj.
Goram ledwie był w stanie zapytać:
– Czy ty… myślisz… że ona żyje?
– Musimy zakładać, że tak. Ale nawet jeśli tli się w niej jeszcze jakaś iskierka, to jest ona delikatna niczym drgnienie skrzydełka motyla w letnim wietrze. Lada moment całkiem zgaśnie.
Ku zdziwieniu Gorama Dolg miał bardzo nowoczesne wyposażenie, w tym także aparaturę do przetaczania krwi. Goram ledwo mógł uwierzyć własnym oczom.
– Tak, tak – uśmiechał się Dolg. – Nie należy gardzić nowoczesnymi wynalazkami, nawet jeśli się najbardziej wierzy starym metodom. Brać wszystko, co najlepsze, oto moja zasada. Ojciec jest bardziej konserwatywny.
Pracował, rozmawiając. Wprowadził plastikową rurkę do żyły Gorama, ten niechętnie odwrócił głowę, nie lubił widoku krwi.
– Domyślam się, że najpierw wytoczysz krew z żył Lilji – powiedział cicho.
– Tak, bo została zakażona najprawdziwszym, najczystszym złem. Musimy wydostać tyle, ile tylko się da. Bogu chwała, że twoja krew działa oczyszczająco, bo inaczej to nie wiem, jakbym sobie dał radę. Tobie też nie mogę zabrać za dużo, bo byś zemdlał.
– Nic mi nie będzie – zapewnił Goram. – Dla niej mogę znieść wszystko.
– Rozumiem. Gdy tylko wrócimy do dużej gondoli, będę mógł was leczyć jak trzeba. Mamy tam zapas krwi i plazmy, będziecie też otrzymywać szczególnie pożywne jedzenie. To chyba nieźle brzmi, prawda? No, zrobione! Teraz pakujemy wszystko i ruszamy do gondoli. Ależ tam będzie miło!
Goram pomagał mu przy pakowaniu. Dolg zebrał trochę zatrutej krwi do buteleczki, chciał ją później zbadać. Goram dostawał mdłości na myśl o tym, ale to domena Dolga, nie jego.
– No a bestie? – zapytał.
– Jeszcze przez kilka godzin będą nieprzytomne, a… Spojrzał na zegarek.
– Nie, nie przez kilka godzin, czas tak szybko leci, już wieczór. Dobrze, że tak długo jest jasno. Goram, natychmiast musimy coś z nimi zrobić, nie możemy ryzykować, że się pobudzą. Jeśli jeszcze w ogóle żyją, w co raczej wątpię.
Czy Lilja już nigdy nie znajdzie się w bezpiecznym miejscu? zastanawiał się Goram z niepokojem. Wiedział jednak, że Dolg ma rację, muszą się zająć potworami, nie mogą ich tak zostawić.
Goram przypomniał sobie to okropne uczucie, kiedy mu się zdawało, że ktoś go obserwuje. Uznał więc, że nie powinien zostawiać Lilji samej. Wziął ją na ręce i wstał, chociaż kręciło mu się w głowie, a nogi chwiały się pod nim ze słabości. Zaczęła go też boleć skręcona stopa, która bardzo spuchła.
– Straciłeś dużo krwi – powiedział Dolg. – Daj, ja ją poniosę!
Chociaż niechętnie, Goram musiał ustąpić. Leżące potwory pokryła świeża warstwa śniegu, wyglądały teraz jak dwa bezkształtne wzgórki.
– A nie byłoby najlepiej dać im po prostu nową dawkę środka znieczulającego? – zapytał Goram. – Jesteśmy za bardzo zmęczeni, przemarznięci i głodni, by się nimi zajmować.
Dolg stał i przyglądał się z boku człowiekowi – rybie.
– Z pewnością masz rację – powiedział. – Ale ja bardzo bym chciał wiedzieć coś więcej o tej zjawie. Lilja twierdziła, że jest sympatyczny, a w każdym razie nie jest niebezpieczny.
– Stwierdziła, że jest nieszczęśliwy. I że żałuje. Dolg skinął głową. Nagle drgnął i zaczął z uwagą przyglądać się bladej twarzy Lilji, przytulonej do jego ramienia.
– Goram, mógłbym przysiąc, że poczułem oddech!
– Daj ją tutaj – powiedział Strażnik i usiadł na ziemi. – Spróbuję tchnąć w nią życie.
– Dobrze – zgodził się Dolg. – A ja tymczasem popatrzę na amfibię.
Goramowi ręce drżały z przejęcia. Próbował robić Lilji sztuczne oddychanie metodą usta – usta. I czynił to bardzo chętnie!
Jej białe jak kreda wargi były lodowate, ale nie zamierzał się poddawać.
Nagle przerwał i popatrzył na Dolga.
Syn czarnoksiężnika wyjął dwie szkatułki, które dotychczas spoczywały na dnie torby. Z jednej z nich wydobył bajeczny, niebieski szafir, który mienił się chybotliwie w świetle późnego dnia.
– Więc ty je masz przy sobie!
– Tak. I teraz się przekonam, co to za typ, ten, z którym mamy do czynienia.
Goram nie wiedział, czego bardziej by pragnął: żeby potwór okazał się istotą przeżartą złem, czy też nieszczęsną ofiarą, w której sercu tlą się jakieś resztki ludzkich uczuć. Nie chciał, by potwór włóczył się za Lilją, jeśli przeżyje, bo byłby trudnym przeciwnikiem, a intencje, jakie żywił wobec dziewczyny, przyprawiały Gorama o mdłości. Zarazem jednak dobre serce Strażnika podpowiadało, że tamten cierpiał już dość, a poza tym narażał własne życie, by ich ratować.
Może to zła myśl, a może miłosierdzie, ale Goram w głębi duszy żywił nadzieję, iż bestia została zabita trucizną ze strasznego żądła. W takim razie jednak Lilja też musiałaby umrzeć. Goram otoczył ją opiekuńczym ramieniem i patrzył zafascynowany, jak blask szafira rozświetla las.
Najwyraźniej nie bardzo pewien, czy naprawdę powinien to robić, Dolg skierował błękitne promienie na człowieka – rybę.
– Chcę zobaczyć, jaka będzie reakcja kamienia. Jeśli pociemnieje, to znaczy, że mamy do czynienia ze złą istotą.
I co wtedy? Jak się go pozbędziemy, zastanawiał się Goram.
Szafir drżał w dłoniach Dolga. Wiązka promieni umykała, gasła, rozpalała się na nowo, wibrowała, cofała się i znowu wracała, i tak raz za razem. Dolg nie przeszkadzał, przemawiał tylko uspokajająco do kamienia.
Jeszcze chwila wahania, po czym szafir rozpalił się pełnym blaskiem.
No, może tu i ówdzie pojawiły się jakieś ciemne plamki, ale to nie miało wielkiego znaczenia.
Dolg opuścił kamień.
– To teraz już wiemy. Najpierw wykonam więc szafirową terapię Lilji, a potem zobaczymy, czy ten tam jeszcze żyje. I…
Goram złapał go za ramię.
– Dolg, patrz!
Śnieg na ciele potwora i wokół niego stopniał pod wpływem promieniowania.
– Nic nie widzę – odparł Dolg.
– Nie, bo właśnie powinieneś zauważyć, czego nie widzisz.
Dolg rozglądał się. Wszędzie dookoła leżały kawałki pogruchotanych kości. Ale…
– Jej nie ma – wyszeptał. A potem zaczął krzyczeć na całe gardło: – Jej nie ma! Ta piekielna baba żyła!
Las pogrążony był w ciszy. W przerażającej ciszy.
Goram trzymał Lilję w ramionach mocno, jakby chciał ją uspokoić. Dobrze jednak wiedział, jaki jest słaby i oszołomiony, zdawał sobie sprawę, że gdyby przyszło co do czego, to on sam by potrzebował pomocy. Dolg utoczył z niego naprawdę dużo krwi. Ale Lilji to jak dotychczas nie uzdrowiło.
Jak by ją teraz ochronił?
Stało się jednak najważniejsze, Lilja żyje. Pojawiały się coraz nowe tego oznaki.
No i znowu wrócił strach.
– Ta diablica tutaj jest – powiedział Goram cicho. – Czuję to. Włos jeży mi się na głowie.
TROLL Z WODOSPADU
Rys. Margit Sandemo, 1968