Jazda samochodem i wizyta w Selardalur zabrały Dolgowi cały dzień. Uznał, że nie ma sensu wyruszać tak późno na pełną niebezpieczeństw ostatnią wyprawę.
Zjadł obiad w Thingeyri i wynajął wygodny pokój na noc.
Wcześnie rano następnego dnia zamierzał wyprawić się na drugi cypel.
Powinien przed tym zebrać całą swoją odwagę.
Ludzie z Thingeyri stanowczo mu odradzali tę podróż, ba, prosili go nawet, by zrezygnował. Nastał czas wiosennych roztopów, nikt tą drogą nie jechał od poprzedniego lata, a wtedy znajdowała się w żałosnym stanie. Ten, który ze swoim inwentarzem spędza lato w Lokinhamrar, będzie musiał jeszcze długo czekać, a przynajmniej dopóki droga nie zostanie naprawiona.
Dolg pamiętał swoją poprzednią bytność tutaj, prawie sto lat temu. Wtedy oba gospodarstwa na Lokinhamrar, dolina między górami Sköjidur i Skeggi, były zamieszkane. Spokojny, życzliwy człowiek Sigurjon, który zdawał się być częścią tutejszego krajobrazu, mieszkał w jednej z zagród. Po drugiej stronie rzeki natomiast żyła starsza kobieta. Miała na imię Sigridur.
Wtedy był tutaj z elfami i przybyli sposobem elfów. Elfy chciały odwiedzić swoich kuzynów przy Alfasteinn i pragnęły mu pokazać ten piękny cypel.
Tych dwoje, którzy tutaj mieszkali, nie widziało ich; Dolg stał w ich pobliżu, kiedy ze sobą rozmawiali przy ogrodzeniu, odczuwał wtedy żal i smutek w sercu, bo ludzie należeli do świata, który niegdyś był i jego światem. Elfy zabrały go stamtąd niemal siłą i powiedziały, że nie wolno mu zbliżać się do ludzkich siedzib, bo to mogłoby się dla niego źle skończyć.
To było wtedy. Teraz Dolg znajduje się na. powrót w świecie ludzi, choć żyje rozdarty na dwoje, nie pogodzony ze sobą tak, jak to tylko możliwe.
Ale było coś jeszcze, coś po drodze tutaj, co chciał sprawdzić. Bliżej zbadać. Usłyszał coś… wyobraził sobie, że ma to coś wspólnego z tymi tam… Słyszał kroki w trawie… W cudownym, absolutnie wyjątkowym miejscu, gdzie wraz z elfami odpoczywał wtedy, gdy przybyli do Lokinhamrar i Alfasteinn.
I zaczęła się koszmarna podróż w tym Roku Pańskim 2080.
Pierwszy odcinek z Thingeyri wzdłuż Dyrafjördur był spokojny i pozbawiony niebezpieczeństw. W domach nikt już nie mieszkał. Coraz więcej opuszczonych gospodarstw, coraz dłuższe odległości między nimi.
Potem jakiś Szyld. Stary i zardzewiały, ale tekst jeszcze częściowo czytelny. „Zagrożenie życia!… na własną odpowiedzialność…”
Dolg przełknął ślinę i zmienił bieg. Wiedział, że ma przed sobą jakieś dwadzieścia kilometrów strasznej drogi, zanim krajobraz przybierze jakieś spokojniejsze formy.
I nikt na niego tam nie czekał. Był taki samotny jak tylko człowiek może być.
Poraziło go podobieństwo do jego równie samotnej, pełnej strachu podróży sprzed trzystu pięćdziesięciu lat. Wtedy został oszukany w samym sercu Islandii, ściągnięty do Drekagil, Smoczej Przełęczy, w wulkanie Askja, tam gdzie na setki mil nie było żywej duszy i gdzie od początku był skazany na porażkę. Wtedy uratowały go elfy, zabrały go do Gjáin i pewnie mieszkałby tam nadał, gdyby ojciec, Marco i inni nie przybyli, by go po dwustu pięćdziesięciu łatach uwolnić.
Nie chciał, żeby tym razem znowu uratowały go elfy. Miał teraz inne plany.
Dolg koncentrował się na prowadzeniu jeepa. Tutaj trzeba się było wlec bardzo powoli, niemal czołgać.
Władze nigdy nie chciały utrzymywać tej drogi. Odmawiały układania nawierzchni i Dolg potrafił to zrozumieć. Ale dawno temu, w połowie dwudziestego wieku, pewien uparty mieszkaniec okolicy wytyczył drogę i zbudował ją, korzystając jedynie z małego traktora. Ani mniej, ani więcej.
Dolg zadrżał, kiedy rozejrzał się uważnie. Na lewo od niego wznosiła się niemal pionowa górska ściana, na jakieś czterysta, może pięćset metrów w górę, szczyty ginęły w chmurach. Cała ściana ponad nim pełna była ledwo się trzymających kamieni, wiszących jedynie z bożej laski. W każdej chwili mogły zacząć spadać. Gdyby przyspieszył, by jak najszybciej znaleźć się poza obrębem zagrożenia, kamienna lawina mogłaby runąć na jeepa i zepchnąć go w otchłań. Po prawej stronie drogi bowiem skała wpadała stromo prosto do morza. Jakieś kilkaset metrów w dół. Prawe koła jeepa znajdowały się co najwyżej pięćdziesiąt centymetrów od zwietrzałego, pokruszonego skraju drogi, „droga” zaś, po której Dolg jechał, była gładka i śliska, pokryta strumykami wody z topniejącego w górze lodu.
Dolg, zagryzając zęby, starał się utrzymać jeepa w równowadze. Znał miejsce, nieco dalej, które stanowi prawdziwą próbę ogniową, zwłaszcza w suche lata. Teraz, podczas roztopów, droga pewnie popękała i…
Nie, po co martwić się na zapas?
Jedno wiedział na pewno: Tutaj zawrócić nie ma jak. Nigdzie nie było ani milimetra dodatkowego miejsca. Nie ma drogi powrotnej!
Przejazd uniemożliwiało osypisko kamieni. Dolg wysiadł. Nie mógł przejść po lewej stronie jeepa, skalna ściana bowiem znajdowała się tak blisko, że nie otworzyłby drzwi. Balansował więc na krawędzi, trzymał się kurczowo maski samochodu i wolno odrzucał kamienie. Morze szumiało daleko w dole, morskie ptaki krzyczały pod nim, a on starał się ich nic płoszyć i nie niszczyć ich miejsc lęgowych.
I oto droga była wolna. Chociaż powiedzieć – przejezdna, to o wiele za dużo. Popękana krawędź osypywała się, Dolg starał się ocenić swoje możliwości. Gdyby posuwał się tak blisko skalnej ściany, że bok samochodu by się o nią ocierał…?
Udało się. Zadowolony, z ulgą w sercu mógł ruszać dalej.
Jedno jest dobre w tej wariackiej wyprawie, myślał. Nie będę musiał wracać.
Ptaki wrzeszczały dookoła niego. Był elementem zakłócającym ich gody. Uśmiechał się pod nosem. Kiedy jakiś czas temu znaleźli się znowu na Ziemi, rozmawiał telefonicznie z Indrą, która bardzo się martwiła z powodu sikorek bogatek. „Zanieczyszczenia powietrza doprowadziły do uszkodzenia ich organów głosowych – twierdziła. – Za moich czasów dzieci mówiły o nich to – to – pijki, od ich charakterystycznego nawoływania: to – to – pij. Teraz sikorki nie mogą już tego robić, są w stanie wykrztusić tylko to – pij, a większość woła tylko: pij, pij. To znaczy, Dolg, że dwa pierwsze tony są już dla nich za trudne, ich gardziołka zostały okaleczone!” Wtedy uważał, że na Ziemi uczyniono wiele znacznie poważniejszych szkód, którymi należy się martwić, teraz jednak, mając wokół tylko te białe morskie ptaki, zrozumiał, ile musiał znieść świat zwierzęcy w okresie chemicznej i technicznej tyranii człowieka.
Zahamował ostrożnie.
Znajdował się w tym wyjątkowo dla samochodu trudnym miejscu, gdzie droga opadała gwałtownie. w dół i dosłownie kuliła się pod górską ścianą. Jednej jej części w ogóle nie było, wpadła do morza. Wiosenny strumyk toczył się drogą na bardzo długim odcinku, aż gdzieś w dole znajdował uskok i tamtędy spływał na dół.
No to trudna rada, myślał Dolg.
Jak daleko jeszcze do celu? Może resztę drogi mógłbym pokonać na piechotę?
Nie, to za daleko. A poza tym, co zrobić z jeepem? Nie mogę go tu po prostu porzucić i zamknąć drogę tym, którzy ewentualnie przyjdą po mnie. Tym, którzy będą naprawiać zniszczenia, na przykład.
Może by tak zepchnąć samochód ze skały?
Niezbyt sympatyczna perspektywa.
Muszę to jakoś pokonać. Jeepem. O ile pamiętam, to dalej nie ma już tak wielkich przeszkód.
No, aż takie to może nie. Ale wystarczająco duże. Spoglądał zgnębiony na zbocze przed sobą po drugiej stronie niebezpiecznego miejsca. Droga ginęła za skalą po bardzo nieprzyjemnym odcinku pod górę.
Co to jest za siła, która tak niemiłosiernie pcha mnie na te pustkowia? Co to za tęsknota?
„Jaka to tęsknota w wiosenną noc gna na północ ten ptasi klucz…?”
Dolg otrząsnął się ze wspomnień. Zabrał się do zbierania kamieni, zamierzał zbudować prowizoryczny mostek. Musiał chodzić dość daleko, szukać odpowiedniego budulca. Dwie dość długie, solidne deski, które miał w jeepie, stanowiły nieocenioną pomoc.
Jakaś ptasia para w gnieździe na skale obserwowała go bez lęku. Pod nim wirowały rybitwy, całe chmary morskiego ptactwa, zakłócając wrzaskami jego myśli.
Ze sceptycyzmem przyglądał się swojemu dziełu. Czy to wytrzyma?
Z trudem. Ale nie znajdował już więcej budulca.
Jeśli pojedzie wolniutko…
Nie, to by akurat było najgorsze. Musi po prostu przeskoczyć mostek.
Z drżeniem serca Dolg wsiadł do samochodu i włączył silnik.
Bądźcie teraz przy mnie wszystkie dobre moce!
Wjechał na „most”. Czuł, jak konstrukcja się chwieje i osiada w gliniastym podłożu. Jeszcze moment i znalazł się poza samym osypiskiem. Nie miał odwagi odetchnąć, siedział taki spięty, że chyba będzie miał potem problemy z rozprostowaniem członków.
Jeśli w ogóle będzie jakieś potem.
Przednie koła znalazły się poza najniebezpieczniejszym obszarem, poczyniły jednak wielkie szkody. Bał się na nie spojrzeć, zauważył tylko, że tylna część jeepa ześlizguje się w bok…
– O, do diabła! – zawołał głośno.
Błyskawicznie szarpnął samochód w przód, nie było na co czekać, mógł się tylko zsuwać coraz bardziej, jedno tylne koło pogrążyło się w błocie, jeep zaczął się przechylać… Dolg nacisnął gaz, jeszcze raz szarpnął do przodu, natychmiast potem zgasił silnik i wyskoczył, by nie zostać zmiażdżony między samochodem a skałą.
Jeep zatrzymał się gwałtownie. Znajdował się wciąż na drodze, ale jedno tylne koło tkwiło w błocie, a cały wóz przechylił się śmiertelnie niebezpiecznie. W każdej chwili błoto razem z samochodem mogło się zsunąć w dół.
Sam Dolg zawisł na skalnym uskoku, wbijał paznokcie w jakąś szczelinę i trzymał się jej kurczowo. Pod nim huczało morze.
Wypatrzył maleńki, skośny występ i oparł na nim czubek buta.
Jeśli się teraz poruszę, to jeep zwali się na mnie, pomyślał.
Dlaczego wyskoczyłem?
By nie wpaść razem z samochodem do otchłani, rzecz jasna.
Nie, jeep na niego nie spadł, chociaż tkwił strasznie blisko. Najgorsze jednak, że nigdzie tu nie było nic, czego Dolg mógłby się lepiej przytrzymać. Wszędzie tylko śliska, rozmokła ziemia.
Bolały go koniuszki palców u rąk i nóg, mięśnie drżały z wysiłku. Obok szemrał spływający z góry strumyk, zostawił go za sobą, zatem, technicznie rzecz biorąc, znajdował się po właściwej stronie osypiska, ale cóż to znaczy dla człowieka, który nie ma wątpliwości, że coś takiego skończyć się może tylko w jeden sposób.
Dolg zesztywniał. Czyjaś ręka spoczęła na jego nadgarstku i zaczęła go ostrożnie podciągać w górę. Leciutkie, delikatne wsparcie, niczym źdźbło trawy. Zachęta, by się nie poddawał. Ale przecież nikogo tu nie ma.
Nie mając odwagi oddychać, na nowo przemyślał, jakie ma możliwości. Nie dostrzegał żadnej.
Wtedy poczuł coś pod kolanem. Nierówność powierzchni? Dlaczego nie dostrzegł tego wcześniej? Czy jest wystarczająco duża, by mógł oprzeć na niej drugą stopę?
Musiał spróbować. Ostrożnie zgiął kolano. Bardzo powoli, bo i nogi, i ramiona zaczynały go już solidnie boleć. Wysunął stopę naprzód, szukając. Tam… natrafił na irytująco mały występ, podobny do tego niższego, i…
Nie, ten jest lepszy, stopa uzyskała pewne oparcie. Druga stopa przemieściła się w ślad za pierwszą, podsunął ją w górę. Po chwili leżał na brzuchu w błocie ponad tym, co pozostało z drogi. Obawiał się pełznąć dalej, żeby się nie ześlizgnąć.
Musiał wyglądać okropnie, ale co tam. Teraz powinien spróbować uwolnić jeepa. Podpełznął znowu wzdłuż skalnej ściany, aż mógł sięgnąć do jednej deski. Druga zsunęła się poza krawędź urwiska, kiedy samochód się przechylił.
Deska i kilka kamieni stanowiły wielką pomoc. Pół godziny później jeep stał na tyle pewnie, że Dolg odważył się do niego wrócić. Najpierw jednak obejrzał się, by zobaczyć, czego się przedtem trzymał.
Zobaczył skośny występ, na którym oparł stopę. Ale ponad nim… nic.
Na czym więc stawiał stopy tak, że mógł wejść wyżej?
Przez chwilę stał bez ruchu. Potem szepnął:
– Dziękuję! Myślę, że wiem, kim jesteś. Ta sama istota, która wtedy szła po trawie, prawda? Nie odważę się tylko zgadywać, do jakiego świata należysz. W każdym razie dziękuję ci za moje życie!