19

Dolg miał szczęście. Już w pierwszym obejściu, do którego trafił, dowiedział się, że najbliższy sąsiad, pewien starszy mężczyzna, ma jeepa do sprzedania. Nie miał komu go przekazać.

Dolgowi bardzo to odpowiadało.

Chociaż określenie „ najbliższy sąsiad” na islandzkiej wsi miewa zupełnie inne znaczenie niż gdzie indziej. Czasami do najbliższego sąsiada można mieć ze trzydzieści kilometrów. Tu akurat nie było tak źle, ale Dolg musiał długo maszerować, nim dotarł do właściwego miejsca.

Jeep był naturalnie starej marki, ale chodził, a to najważniejsze.

– Czy musisz go kupować? – zapytał właściciel. – Równie dobrze mógłbym ci go pożyczyć, jeśli chcesz.

Dolg uśmiechnął się do ufnego staruszka.

– W takim razie musiałbyś go odebrać z Lokinhamrar – wyjaśnił.

– Z Lokinhamrar? – zawołał przestraszony staruszek. – Nie, nie jeżdżę tamtędy. I powiem ci, że nie mam ochoty popełniać samobójstwa. Co zamierzasz tam robić?

– Och, mam interes. I upłynie trochę czasu, zanim stamtąd wrócę.

Tak więc gospodarz dostał pieniądze, a Dolg jeepa. Kiedy na Ziemi rozmawiał z nieznajomymi, wkładał zawsze ciemne okulary, dzięki czemu unikał pytań o swoje niezwykłe oczy. To było najprostsze wyjście.

Rozpoczął od cypla położonego bardziej na południe. Jechał aż do Selardalur, gdzie jeden człowiek mieszkał przez cały rok. Zatankował i wypytał o jakość drogi. Powiedziano mu, że owszem, niezła.

W euforycznym nastroju Dolg jechał przed siebie, po jednej stronie miał morze, a po drugiej strome, poszarpane skały. Tu i ówdzie, na jednym czy drugim cyplu, patrzył w dal na linię brzegową, a wtedy widział jeden skalisty cypel za drugim w długim szeregu, wszystkie wysokie na kilkaset metrów. I wiedział, że musi okrążyć je wszystkie, zanim znajdzie się na samym końcu tego szeregu, w Selardalur. Na drugim brzegu pięknego Arnarfjördur ciągnął się inny wydłużony cypel; na nim znajdowało się Lokinhamrar w Haukadalur, i tam miał się udać później. Wszystkie cyple i półwyspy w Fiordach Zachodnich wyciągały się w morze niczym palce lub wielkie kraby uczepione północno – zachodniego rogu Islandii. Wszystkie schodziły stromo w morze, pełne małych zatoczek oddzielających od siebie gigantyczne skały, zatoczek, nad którymi osiedlali się ludzie, czepiali się lądu, kulili w niewielkich domkach, kiedy zimowe sztormy szalały na morzu.

Dolg od czasu do czasu przejeżdżał nad taką zatoczką, wysiadał wtedy z jeepa, wylewał parę kropel eliksiru Madragów na ziemię z nadzieją, że w drodze powrotnej będzie mógł się przekonać, czy zostawił po sobie jakieś ślady. Domy stały opuszczone, zrujnowane, były świadectwem, że to ludzie w końcu przegrali walkę o przetrwanie tu nad morzem i w miarę rozwoju nowoczesnej techniki i dobrobytu przenosili się w bardziej zaludnione okolice. Dolg żywił też podejrzenie, że to, co dawało im utrzymanie, czyli ryby, zostało doszczętnie wyniszczone, przez tę właśnie nowoczesną technikę…

Nie zatrzymywał się nigdy na dłużej w tych urokliwych miejscach nad zatokami, ich widok ranił mu serce. W jednej z takich zatok żółty, sypki piasek za – krył wszystko – był to brutalny dowód zwycięstwa natury nad człowiekiem.

Dolg jednak nie poddawał się przygnębieniu. Jechał dalej w ten piękny dzień, czuł się taki lekki i szczęśliwy, że znowu znajduje się na Islandii. Zapach morza go upajał.

Podróż do Selardalur mijała bez problemów. Oczywiście, odczuwał niekiedy cień smutku, oczywiście, z żalem zauważał wszędzie brak pasących się owiec i koni, choć trawa zaczynała się zielenić, nic jednak nie było w stanie zepsuć mu radości z wyprawy. Tą drogą rzadko podróżowali turyści, znajdowała się zbyt na uboczu, choć była taka piękna, że sprowadziłby chętnie cały świat i pokazywał.

Kiedy był już dość daleko, dała o sobie znać jedna z jego nadprzyrodzonych zdolności. Widział. Widział liczne okręty z dawno minionych czasów, jak rozbite leżą na dnie morza pod skałami, widział rybaków, którzy na cyplu poświęcali życie, by zapewnić rodzinie to, co najpotrzebniejsze, widział, jak schodzą po skałach na dół w miejscach, gdzie nikt by nie uznał tego za możliwe. Wielu zginęło w czasie akcji ratunkowych, ale nikt nie pozostawał głuchy na wołanie ze statków i łodzi o pomoc. Dolg musiał się zatrzymać i otrzeć oczy, kiedy uświadomił sobie, w jakich strasznych warunkach żyli ci, którzy mieszkali na wybrzeżu dawno, dawno temu.

Jechał dalej, modląc się, by odebrano mu tę zdolność widzenia niewidzialnego.

Przejechał już chyba z pięćdziesiąt kilometrów wzdłuż skalnego wybrzeża, gdy krajobraz stał się bardziej płaski, a w końcu wyłoniła się rozległa, spokojna równina…

Dolg gwałtownie zahamował. Dwa kościoły?

Zrozumiał, że dotarł do Selardalur, ale… W tej położonej na uboczu wiosce, wysuniętej daleko w morze, w której garstka domów popadała w ruinę, po co w takiej wsi dwa kościoły?

Odpowiedź otrzymał, kiedy spacerował wokół mniejszej i dziwniejszej świątyni. Nieprawdopodobnie rozklekotanym jeepem przyjechał jakiś człowiek, by służyć mu za przewodnika. Był to jedyny mieszkaniec Selardalur. Stosunkowo jeszcze młody mężczyzna z morskim wiatrem we włosach i z niebieskimi oczyma.

Oto co opowiedział:

Pewnego razu, w pierwszej połowie dwudziestego wieku, w tej zagrodzie, na terenie której stoi teraz kościół zbudowany z betonu, mieszkał wioskowy artysta. Na imię miał Samuel, był to człowiek światowy, wiele podróżował, impulsy dla swej sztuki czerpał z Włoch i innych krajów. Co zresztą jeszcze i dziś można dostrzec w pięknej fontannie pośrodku dziedzińca. Składają się na nią rzeźby czterech lwów, z których każdy wypluwa strumień wody. Trochę nadgryziona zębem czasu, stanowi mimo wszystko niezwykłą pamiątkę sprzed stu pięćdziesięciu lat.

Ale wracając do kościoła…

W tamtych czasach podjęto budowę starego, tak zwanego właściwego kościoła, nieco dalej, w centrum doliny. Jakiś kilometr stąd. Samuel namalował piękny obraz do ołtarza w nowym kościele. Rada parafialna jednak podziękowała i odmówiła przyjęcia daru. Obraz do ołtarza został już zamówiony, będzie dużo ładniejszy, uważali członkowie rady.

Nietrudno się domyślić reakcji Samuela. Dał o sobie znać zawzięty charakter mieszkańców Wybrzeża Zachodniego, którzy łatwo się obrażali. Zagniewany, z żalem w swoim szczodrym sercu, Samuel zbudował własny kościół w swoim obejściu, by mieć gdzie umieścić ukochany obraz. Sam wzniósł solidne, betonowe ściany, by mogły stać przez setki lat. Na Islandii bowiem bywa, że wiatr przesunie kościół o parę metrów, należało je więc dobrze zamocować, często żelaznymi kotwicami na wszystkich narożnikach.

Cemnent Samuel przywoził z daleka łodzią i sam wynosił go na brzeg. Mieszał go z ciemnym piaskiem z wulkanicznej lawy tak, że kościół otrzymał ciemnoszary kolor. Wieżę natomiast zwieńczyła biała kopuła.

Dolg natychmiast to zauważył: Oficjalny kościół, biały z czerwoną wieżą, zawalił się z braku napraw i wiernych. Solidny kościółek Samuela stoi do tej pory.

Co w dużej mierze dzieje się również dzięki zainteresowaniu takich ludzi jak Kolfinn, który podjął się opieki nad dziełami artysty.

Obrazy, które teraz wypełniały kościół, tworząc z niego raczej galerię niż świątynię, nie powinny być oceniane przez znawców sztuki. Powinny je oceniać serca odwiedzających.

Kiedy ponownie wyszli na dziedziniec, Dolg wciągał głęboko powietrze, by ukryć wzruszenie. Zapytał Kolfina, co sprawia, że tkwi tutaj taki strasznie samotny.

Kolfinn rozejrzał się, jakby chciał cały ten wspaniały krajobraz przytulić do siebie.

– Jakieś osiemdziesiąt lat temu zamieszkał tutaj pewien mój krewny, dokładnie jak ja teraz. Miał na imię Olafur. Od tej pory istnieje w naszej rodzinie taka tradycja, że ktoś sprawuje opiekę na dziełami Samuela w Selardalur. Ale… jeśli o mnie chodzi, to winne są pewnie także sądy moich bliźnich, ich nienawiść do inaczej myślących. Odebrano mi dom, bo nie byłem w stanie płacić podatków, i tak dalej, i tak dalej.

Dolg rzekł łagodnie:

– Zobaczysz, że teraz ich serca i umysły ulegną zmianie. Ja i moi przyjaciele posiadamy eliksir, który likwiduje wszystko, co złe i nienawistne w ludzkich umysłach. Usunie również gorycz z twoich oczu.

– Ale smutku z twoich nie usunął – zauważył Kolfinn, Dolg bowiem był teraz bez okularów. Zdjął je w kościele, by lepiej widzieć obrazy. – Za czym ty, u licha, tak tęsknisz, człowieku o zwierzęcych oczach?

Dolg był poruszony jego znajomością kobiecej natury.

– Zdaje mi się, że nareszcie sam sobie będę mógł odpowiedzieć – rzekł z uśmiechem.

– Ale w tę historię z eliksirem nie wierzę – powiedział Kolfinn, kręcąc głową nad tego rodzaju utopijnymi marzeniami.

– Zaraz zobaczysz próbkę – obiecał Dolg.

Wytłumaczył Kolfinnowi, że zamierza tchnąć nowe życie w osadę nad zatoką. Nikt już nie uwierzy, by ktoś chciał się tutaj osiedlić na stałe i utrzymywał z rybołówstwa oraz hodowli owiec, ale może ktoś zbuduje sobie tu letni dom?

Wziął kroplę eliksiru i rzucił ją na łąkę. Tylko po to, by pokazać jego siłę, jak powiedział.

Kolfinn uśmiechał się krzywo.

Podczas gdy obaj wracali do swoich jeepów, na ziemi zaczęła kiełkować zieleń, rozkwitały kwiatki, wiosenne barwy mieniły się jak okiem sięgnąć.

Kolfinn patrzył wstrząśnięty, słowa nie mógł z siebie wydobyć, gapił się tylko na Dolga, jakby nie śmiał zapytać, skąd gość przybywa.

Nagle rozjaśnił się.

– Czuję się taki lekki i zadowolony!

– To twoje serce wchłania w siebie całe dobro świata – odparł Dolg. – To oznacza, że ty sam nie musisz pić eliksiru. Niektórzy ludzie są do tego zmuszeni, by oczyścić swoje zmysły ze zła. Ty do nich nie należysz. A teraz muszę jechać dalej. Wybieram się do Lokinhamrar.

Nie powinieneś jeszcze tego robić. Chociaż nie jestem pewien, pogoda była ostatnio bardzo ładna.

– Muszę się tam dostać mimo wszystko – uśmiechnął się Dolg. – Mam niejakie podejrzenia, że w Lokinhamrar znajdę cel mojej tęsknoty. Problem tylko, czy tam dotrę.

– Tak, droga jest zdradliwa, mówiąc najłagodniej.

We wzroku Kolfinna pojawiła się niepewność.

– Wybierasz się tam… do jakiegoś konkretnego miejsca? Gdzieś w pobliże Alftamyri? A może Stapadalur?

Oczywiście, że Dolg zmierzał do konkretnego miejsca, na moment mignęły mu we wspomnieniach oba te gospodarstwa, Alftamyri, czyli Łabędzie Bagna, i wielki dom w Stapadalur, teraz prawdopodobnie zupełnie pusty. Widział Alftasteinn tuż obok, na pół pogrążony w wodzie, ogromny, idealnie okrągły kamień, przy którym mieszkały elfy. Był tam poprzednim razem.

Kolfinn bal się pewnie właśnie tego, że Dolg wybiera się do kamienia.

– Nie – oznajmił więc stanowczo. – Byłem tam kiedyś, ale teraz wybieram się gdzie indziej.

Więcej powiedzieć nie chciał. Jego wizyta miała tak bardzo prywatny charakter, że nawet przyjaciele, Lilja i Goram, nie znali jej powodu.

Pożegnał się, a Kolfinn oglądał uważnie nowy krajobraz swoich stron, przeciągał się niczym dopiero co obudzony kot, zadowolony i chętny pokazywać ludziom, jak wyjątkowo piękne stało się Selardalur, miejsce, w którym niegdyś działał niezwykle surowy pastor. Pall Björnsson z Selardalur, tak brzmiało jego nazwisko. Żył w okresie od 1620 do 1700 roku i był znany jako człowiek inteligentny, bardzo oczytany, bywały za granicą i w ogóle. Miał też opinię pastora, który na Islandii spalił najwięcej czarnoksiężników. Wśród ludzi Kościoła cieszył się w tamtych czasach wielką sławą.

Teraz jednak został zapomniany. Natomiast w Selardalur nadal żyje pamięć o Samuelu, artyście o dziecięcym sercu.

Kolfinn rozmyślał o tym i stwierdził, jaki jest szczęśliwy w swojej dolinie, którą teraz powinni oglądać wszyscy, bo stała się oszałamiająco piękna.

Nie wiedział nic a nic o tym, że Islandia i cały świat jest na najlepszej drodze, by zabliźnić rany i uzyskać tę samą bajeczną świeżość, którą on widzi wokół siebie.

Na Islandii został jeszcze tylko ostatni cypel.

Dolg drżał lekko, kiedy ruszał w drogę do niego.

Загрузка...