— To szaleństwo — zagrzmiał Domon z miejsca, w którym stał z założonymi rękoma, jakby blokował wyjście z wozu.
Mężczyzna wojowniczo wysunął do przodu szczękę, podobnie brodę, której zarost nosił krótko przycięty, choć i tak dłuższy niż włosy na głowie. Przez moment poruszał rękoma, być może z zamiarem zaciśnięcia ich w pięści lub pochwycenia w nie czegoś. Domon był barczysty i wcale nie tak gruby, jak wyglądał na pierwszy rzut oka. Tak czy owak, Mat w miarę możliwości wolałby uniknąć zarówno zapasów z tym osobnikiem, jak i jego pięści.
Cauthon skończył zawiązywać wokół szyi ukrywający bliznę czarny, jedwabny szalik, po czym wetknął jego długie końce w kaftan. Niebezpieczeństwo, że w Juradorze znajduje się ktoś, kto słyszał o mężczyźnie, noszącym w Ebou Dar czarny szalik... No cóż, niebezpieczeństwo wydawało się niewielkie, nawet gdyby Mat nie brał pod uwagę swojego szczęścia. Oczywiście, musiał pamiętać o tym, że jest ta’veren, jeśli jednak przyjdzie mu stanąć twarzą w twarz z Suroth albo garstką służących z Pałacu Tarasin, najwyżej pozostanie w łóżku, przykrywając się kocem aż po same uszy. Czasem wystarczy zaufać szczęściu. Niestety, gdy zbudził się tego ranka, wyobrażone kości znów grzechotały mu w czaszce. Jeszcze w tej chwili czuł, że podskakują mu w głowie.
— Obiecałem — przypomniał.
Och, jak dobrze było wrócić do przyzwoitego ubrania.
Jego zielony kaftan uszyto z pięknej wełny. Był dobrze skrojony, sięgał mu niemal do kolan i zawiniętych cholew butów. Stroju nie przyozdobiono haftem — a szkoda — do mankietów przyszyto wszakże pasek koronki. Pod kaftanem Cauthon miał koszulę z dobrego jedwabiu. Żałował, że nie może się przejrzeć w lustrze. W takim dniu człowiek powinien wyglądać jak najlepiej. Podniósł z łóżka płaszcz i narzucił go sobie na ramiona. Płaszcz nie był barwny i nie mógł się równać ze strojami Luki. Ciemnoszary, prawie tak mroczny jak noc. Tylko podszewka była czerwona. Spinająca płaszcz szpilka, niewiele większa niż kciuk, miała postać prostych, srebrnych supłów.
— Ona dała słowo, Bayle — dodała Egeanin. — Zagwarantowała swoim słowem. Nigdy go nie złamie, nigdy!
Mówiła z absolutnym przekonaniem. Wydawała się w każdym razie bardziej przekonana niż Mat.
Bywają wszak sytuacje, w których trzeba zaryzykować. Nawet jeśli stawką było własne życie. Obiecał jej! No i miał swoje słynne szczęście!
— I tak uważam, że to szaleństwo — upierał się gderliwie Domon. Jednakże kiedy Mat nałożył na głowę czarny kapelusz z szerokim rondem, ruszył się niechętnie od drzwi. No cóż, usunął się w każdym razie, gdy Egeanin dała mu znak szybkim szarpnięciem głowy. Wciąż wszakże popatrywał wilkiem.
Egeanin wyszła za Cauthonem z wozu. Również miała nachmurzoną minę i mimowolnie dotykała palcami długiej, czarnej peruki. Może nadal czuła się w niej niepewnie, a może po prostu teraz, po miesiącu od ogolenia głowy, peruka nie przylegała jej już tak doskonale jak na początku, gdyż kobiecie nieco odrosły własne włosy. Choć nie były jeszcze na tyle długie, ażeby mogła chodzić z gołą głową. Będzie mogła odrzucić perukę, kiedy oddalą się od Ebou Dar przynajmniej o sto mil. A może poczują się bezpieczne dopiero po przekroczeniu Gór Damona i znalezieniu się w Murandy?
Niebo było bezchmurne, tyle że niewidoczne jeszcze za płócienną ścianą siedziby widowiska, słońce dopiero się wspinało nad horyzont, a poranek mógł się wydawać ciepły jedynie w porównaniu z zimowymi śnieżycami. Wokół nie panowała zatem rześkość typowa dla późnozimowego ranka w Dwu Rzekach, lecz raczej chłód, który męczył ludzi i zmieniał ich oddechy w lekką mgiełkę. Wykonawcy kręcili się po terenach niczym mrówki w rozkopanym przez kogoś mrowisku, wypełniając powietrze głośnymi wrzaskami; pytali, kto zabrał koła do żonglowania, pożyczył sobie parę spodni z czerwonego brokatu albo nieco przesunął platformę do występów. Otoczenie wyglądało (i brzmiało) jak na początku jakichś zamieszek, aczkolwiek w głosach członków widowiska nie było przecież wcale prawdziwego gniewu. Wszyscy wprawdzie stale coś wykrzykiwali i przez cały czas wymachiwali rękoma, nigdy wszakże nie posuwając się do agresji. Denerwowali się po prostu zbliżającym się przedstawieniem, ale zanim zjawią się goście, każdy z wykonawców znajdzie się już na swoim miejscu i będzie gotów do występu. Może ociągali się podczas pakowania przed wyjazdem, jednak występy oznaczały zarobek i myśl o pieniądzach wyraźnie wszystkich mobilizowała.
— Naprawdę sądzisz, że możesz ją poślubić? — szepnęła Egeanin, krocząc u jego boku tak szybko, że aż wirowały jej znoszone spódnice z brązowej wełny. W tej kobiecie zupełnie nie było delikatności. Stawiała wielkie kroki i z łatwością dotrzymywała Matowi kroku. Nawet gdy zakładała sukienkę, najchętniej nosiłaby miecz przy pasie. — Nie istnieje żadne inne wytłumaczenie dla twojej decyzji. Bayle ma rację. Rzeczywiście jesteś szalony!
Cauthon uśmiechnął się.
— Pytanie brzmi: Czy Tuon rzeczywiście zamyśla mnie poślubić? Najdziwniejsi ludzie stają czasem razem na ślubnym kobiercu.
Kiedy człowiek nie ma już żadnych wątpliwości, że zawiśnie, na widok pętli może jedynie wyszczerzyć zęby. Więc Mat znów się uśmiechnął i nic więcej nie dodał, pozostawiając kobietę z marsową miną na srogiej twarzy. Wydało mu się, że Egeanin mamrocze pod nosem przekleństwa, choć nie rozumiał powodów jej zdenerwowania. Nie ona wszakże musiała poślubić najmniej upragnioną na ziemi osobę. Powściągliwą arystokratkę, która traktowała Mata z chłodną rezerwą i wciąż zadzierała nosa... podczas gdy on lubił zawsze wesołe barmanki o ciepłych oczach. Spadkobierczynię tronu i to nie byle jakiego stolca, lecz Kryształowego Tronu, monarszego symbolu seanchańskiego Imperium. Kobietę, która na jego widok natychmiast odwracała głowę, a wtedy Mat zaczynał mieć wątpliwości, kto kogo trzyma w niewoli — on ją czy ona jego. Tak, tak, kiedy przeznaczenie chwyta cię za gardło, możesz już tylko się uśmiechać.
Utrzymywał raźne tempo, póki nie dostrzegł pozbawionego okien purpurowego wozu, wówczas bowiem zgubił krok. Grupka akrobatów, czterech gibkich mężczyzn, którzy zwali się braćmi Chavana, chociaż było jasne jak słońce, że pochodzą nie tylko od różnych matek, ale także z zupełnie innych krajów, wybiegła właśnie z sąsiedniego zielonego wozu, pokrzykując na siebie i dziko wymachując rękoma. Obrzucili krótkimi spojrzeniami purpurowy wóz, a potem Mata, zdawali się jednak tak pochłonięci własną kłótnią, że szybko skupili się ponownie na sobie i prędko gdzieś pobiegli. O jedno z purpurowych kół wozu opierał się Gorderan, drapiąc się po głowie i ze zmarszczonym czołem obserwując dwie kobiety, stojące u stóp prowadzących do wozu drewnianych schodków. Dwie kobiety... Obie owinęły się ciemnymi płaszczami, a twarze ukryły, nie sposób jednak było z niczym pomylić dużej, kwiecistej chusty zwisającej spod kaptura wysokiej Selucii. No cóż. Cauthon powinien był wiedzieć, że Tuon nigdzie nie ruszy się bez służącej. Kobiety wielkiego rodu nie miały zwyczaju chodzić gdziekolwiek bez swoich służących. I tak wszak od początku wiedział, że decyduje się na ogromne ryzyko, we dwie zaś miały potężną szansę go zdradzić. Zresztą wszystkie kobiety zdawały mu się istotami nieprzewidywalnymi, które potrafiły w identycznych sytuacjach postąpić zupełnie odmiennie. Szczególnie gdy były we dwie. Tylko głupiec próbowałby przewidzieć ich zachowanie. Niestety Cauthon nie miał wyjścia i musiał to ryzyko podjąć. Mówiąc obrazowo, musiał rzucić kośćmi. Tyle że owe kości już się toczyły.
Z uśmiechem wytrzymał spojrzenie zimnych, niebieskich oczu Selucii, po czym zdjął kapelusz i wykonał elegancki ukłon w stronę Tuon. Ukłon nie był przesadnie ostentacyjny, Mat lekko tylko zawinął płaszczem.
— Jesteś gotowa pójść na zakupy?
O mało nie zwrócił się do niej „moja pani”, jednak się powstrzymał. Skoro ona nie miała ochoty zwracać się do niego po imieniu...
— Od godziny jestem gotowa, Zabawko — wycedziła dziewczyna chłodno. Niedbałym ruchem uniosła krawędź jego okrycia i zerknęła na podszewkę z czerwonego jedwabiu, po czym oszacowała wzrokiem jego płaszcz, zanim opuściła połę. — Pasują ci koronki. Może dodam je do twoich szat, gdy uczynię cię swoim podczaszym.
Jego uśmiech na moment przygasł. Czy kiedy Tuon go poślubi, zechce go uczynić swoim da’covale? Będzie musiał spytać o to Egeanin. O Światłości, dlaczego kobiety zawsze wszystko utrudniają?
— Mam pójść z wami, mój panie? — spytał powoli Gorderan, nie patrząc już na dziewczynę i jej służącą. Nie patrzył też na Cauthona, raczej gdzieś w dal. Kciuki wcisnął sobie za pasek. — Ot, tak, dla towarzystwa, być może?
Tuon się nie odezwała. Stała tylko nieruchomo i bez słowa wpatrywała w Mata, wyraźnie na coś czekając. Jej duże oczy z każdą upływającą sekundą stawały się zimniejsze. Wewnątrz jego czaszki wyobrażone kości podskakiwały i grzechotały. No cóż, może zawahał się na chwilkę, ale już w następnym momencie gwałtownie potrząsnął głową i odesłał Czerwonorękiego. Nie, nie, musi zaufać swemu szczęściu. I danemu przez nią słowu. „Zaufanie ma smak śmierci” — przypomniał sobie. Zdenerwowała go ta myśl. Nie mógł się kierować jakąś pieśnią ani starym wspomnieniem! Toczące się w jego głowie kości nagle się zatrzymały.
Wykonał kolejny lekki ukłon, a następnie zaoferował swoje ramię Tuon, która przyjrzała mu się takim wzrokiem, jakby nigdy wcześniej nie widziała ludzkiej ręki. Wydęła pełne wargi, a następnie zebrała poły płaszcza i ruszyła szybko przed siebie, Selucia zaś niemal deptała jej po piętach. Cauthon pozostał w tyle i musiał za nimi pospieszyć. Tak, tak, kobiety nigdy niczego nie ułatwiają.
Mimo wczesnej godziny wejścia pilnowało już dwóch krzepkich osobników z pałkami, trzeci zaś trzymał w dłoniach dzban z przezroczystego szkła na monety, które później przesypywano przez otwór w wieku okutej żelazem szkatuły ustawionej na ziemi. Wszyscy trzej wyglądali potężnie i na pewno żaden z nich nie przepuści niechętnego do poniesienia opłaty widza. Luca był dusigroszem i wolał nie ryzykować utraty nawet miedziaka. Dwudziestu czy trzydziestu ludzi zdążyło już wejść między grube sznury, w pasaż prowadzący do dużego, niebieskiego transparentu reklamującego widowisko Luki i była wśród nich niestety także Latelle, kobieta o srogiej twarzy, ubrana w suknię obszytą czerwonymi cekinami i płaszcz przyozdobiony niebieskimi. Żona Luki tresowała niedźwiedzie, a później z nimi występowała. Mat pomyślał kiedyś złośliwie, że zwierzęta wykonują nakazane im sztuczki ze strachu, że jeśli jej odmówią, Latelle może je pogryźć.
— Całkowicie panuję nad sytuacją — zapewnił ją. — Wierz mi, że nie ma się o co martwić.
Mógł sobie zaoszczędzić tych zapewnień, gdyż Latelle kompletnie go zignorowała, za to z niepokojem i marsową miną przyglądała się to Tuon, to Selucii. Spośród wszystkich wykonawców tylko Latelle i jej mąż wiedzieli, kim jest dziewczyna i jej służąca. Wcześniej Cauthon nie widział powodu, aby mówić im o dzisiejszej porannej wyprawie. Luca dostałby zapewne szału. Latelle przeniosła teraz spojrzenie na niego. Nie patrzyła z niepokojem, raczej groźnie i zdecydowanie.
— Pamiętaj — oznajmiła mu cicho — jeżeli wyślesz nas na szubienicę, wyślesz tam i samego siebie.
To powiedziawszy, pociągnęła nosem i wróciła do obserwacji czekających na wejście widzów. Latelle okazywała się nawet lepszą specjalistką niż Luca, gdy trzeba było ocenić czyjąś sakiewkę, zanim jej właściciel w ogóle rozwiązał rzemyki. Ta kobieta była w dodatku dziesięciokrotnie twardsza od swego męża.
Wyobrażone kości znów się toczyły. Cokolwiek je powodowało, najwyraźniej Mat nie osiągnął jeszcze brzemiennego w skutki decydującego punktu.
— Ona jest dobrą żoną dla pana Luki — mruknęła Tuon, kiedy uszli nieco dalej.
Cauthon popatrzał na nią z ukosa, a następnie poprawił kapelusz na głowie. W tonie dziewczyny nie dosłyszał szyderstwa. Czyżby Tuon aż tak bardzo nienawidziła Luki?! A może dumała, jakiego rodzaju żoną będzie ona sama? Albo...? „Niech sczeznę” — pomyślał. „Nie posunę się tak daleko jak Domon w próbie zrozumienia tej kobiety”. Powodem wrażenia przemieszczających się w jego czaszce kości musiała być przecież właśnie ona, cholerna Córka Dziewięciu Księżyców. Co zamierzała zrobić?
Do miasta nie było daleko. Ze wschodzącym słońcem za plecami szli mocno ubitą drogą przez wzgórza, które były tutaj bezdrzewne. Sporo innych osób kroczyło traktem. Z daleka wyglądali jak maleńkie kropeczki, podobnie jak wiatraki i panwie solne na wzgórzach. Patrzący prosto przed siebie ludzie ci poruszali się tak celowo, że wydawali się nie dostrzegać nikogo przed sobą. Mat uchylił się przed jakimś mężczyzną o okrągłej twarzy, który prawie wszedł wprost w niego, a następnie musiał uskoczyć, jeśli nie chciał wpaść na siwowłosego starca, pędzącego szybko mimo chudych, wrzecionowatych nóg; wtedy z kolei znalazł się tuż przed pulchną dziewczyną, która wbiegłaby na niego, gdyby znów nie wykonał uniku.
— Ćwiczysz jakiś taniec, Zabawko? — spytała Tuon, zerkając na niego przez szczupłe ramię. Jej oddech tworzył lekką białą mgiełkę przed kapturem. — Niewiele w tym wdzięku...
Otworzył usta, zamierzając powiedzieć jej o panującym na drodze tłoku, gdy nagle uprzytomnił sobie, że nie widzi już tutaj nikogo poza nią i Selucią. Pędzący drogą ludzie zniknęli gdzieś i trakt był teraz zupełnie pusty, przynajmniej do zakrętu. Powoli Cauthon odwrócił głowę. Za sobą nie zauważył nawet żywej duszy — aż do siedziby widowiska, czyli do miejsca, w którym widzowie trwali przed sznurami, czekając na możliwość wejścia. Za terenem pokazu droga — również kompletnie pusta — wiła się dalej, ku odległemu lasowi. Jednym słowem jedyni ludzie w zasięgu wzroku Mata znajdowali się w siedzibie widowiska. Cauthon przycisnął palce do piersi, wyczuwając pod płaszczem medalion z godłem lisiego łba. Medalion nijak nie reagował, był w tej chwili jedynie zwyczajnym kawałkiem srebra zawieszonym na rzemieniu. Mat żałował, że nie czuje jego lodowatego zimna. Tuon uniosła brwi. Ze spojrzenia Selucii wnosił, że służąca ma go za głupca.
— Nie mogę ci kupić sukienki, stercząc tutaj — oświadczył.
Na tym właśnie miał polegać sens tej wyprawy. Cauthon obiecał Tuon, że znajdzie dla niej coś lepszego od sukien, które wisiały na niej jak na wieszaku i w których wyglądała jak dziecko przebrane za dorosłą kobietę. Przynajmniej wydawało mu się, że złożył dziewczynie taką obietnicę, Tuon natomiast zdawała się nie mieć co do tego nawet cienia wątpliwości. Z aprobatą dziewczyny spotkały się bowiem wprawdzie robótki szwaczek współpracujących z widowiskiem, choć nie dostępne materiały. Stroje wykonawców lśniły od cekinów i paciorków, a ich kolory bywały bardzo jaskrawe, jednak zazwyczaj szyto je z najtańszych materiałów. Lepsze ubrania artyści zachowywali na ważniejsze wyjścia i używali ich tak długo, aż się podarły. W Juradorze jednak sporo pieniędzy zarabiano na handlu solą, więc mieszkańcy byli majętni. Tuon doszła zatem do wniosku, że tutejsze sklepy powinny oferować wszelkie materiały, jakie zapragnie nabyć.
Tym razem dziewczyna nie zamachała ręką, wymieniła jedynie spojrzenie z Selucią. Służąca potrząsnęła głową, skrzywiła się i przybrała smutną minę. Tuon również potrząsnęła głową. Po chwili obie otuliły się szczelniej płaszczami i ruszyły ku obitym żelazem bramom miasta. Ach te kobiety! Mat pospieszył za nimi. Musiał ich pilnować, wszak były jego jeńcami. Szły, a wyprzedzały je ich długie cienie. Cauthon zadał sobie pytanie, czy wszyscy ci tajemniczy ludzie, którzy nagle zniknęli, rzucali takie cienie? Nie pamiętał tego, podobnie jak chyba nie widział ich mglistych oddechów. Uznał, że sprawa ta nie ma dla niego w tej chwili najmniejszego znaczenia i nie będzie jej roztrząsał. Ludzie zniknęli, a on nie zamierzał się zastanawiać, ani dokąd się udali, ani skąd przybyli. Prawdopodobnie dostrzegał ich dlatego, że był ta’veren. Nie powinien się nimi przejmować. Musi ich wyrzucić z myśli. Szczególnie że grzechoczące w jego głowie wyobrażone kości nie pozostawiały miejsca na próżne rozważania.
Strażnicy przy bramach najwyraźniej nieszczególnie interesowali się obcymi, w każdym razie oni — mężczyzna przechodzący wraz z dwiema kobietami — nie wzbudzili zbytnio ich ciekawości. Byli osobnikami o surowych rysach, na piersiach nosili pomalowane na biało napierśniki, na głowach zaś stożkowe hełmy z kitami z włosia końskiego na czubku. Obrzucili beznamiętnym spojrzeniem okryte płaszczami Tuon i Selucię, na moment utkwili podejrzliwie wzrok w Macie, po czym oparli się na swoich halabardach i ponownie ponuro wpatrzyli się gdzieś przed siebie, na drogę. Najprawdopodobniej byli to miejscowi, w każdym razie nie wyglądali na Seanchan. Mieszkający w mieście kupcy solni oraz tutejsza lady imieniem Aethelaine, która widocznie uzgadniała wszystkie posunięcia z kupcami, bez wahania przysięgli na Różdżki Powrotu i — nawet zanim ich o to poproszono — zaoferowali się płacić podatek od soli. Zapewne w końcu Seanchanie przyślą do Juradoru jakiegoś urzędnika, który będzie pilnował handlu i porządku, na razie wszakże zdobywcy potrzebowali swoich żołnierzy do innych zadań. Zanim Cauthon zgodził się na wyprawę do miasta, Thom i Juilin starannie dla niego sprawdzili, czy w Juradorze nie ma żadnych Seanchan. Mat doskonale wiedział, że nieostrożny głupiec może się potknąć o własne szczęście.
Mieszkańcom miasta wyraźnie dobrze się powodziło. Panował tu spory ruch. Ulice wybrukowano kamieniem, większość ich była szeroka, a na wszystkich pobudowano gmachy kryte czerwoną dachówką. Domy i gospody stykały się ze stajniami i tawernami, powietrze wypełniała mieszanina hałaśliwych dźwięków — tu słychać było brzęk młota, którym kowal uderzał w kowadło, tam szum krosien z warsztatów tkackich, wszędzie zaś (tak się przynajmniej zdawało Cauthonowi) bednarskie odgłosy przybijania obręczy do beczek służących do transportu soli. Straganiarze głośno zachwalali szpilki i wstążki, wyłożone na tacach placki mięsne i prażone orzechy, a także pomarszczone po zimowemu rzepy i nie najlepiej wyglądające śliwki na wózkach. Na każdej ulicy mężczyźni i kobiety stali przy wąskich stolikach, na których prezentowali towary sprzedawane w sklepach i wykrzykiwali nazwy poszczególnych elementów swego asortymentu.
Domy solnych kupców łatwo było wskazać, gdyż miały trzy kamienne kondygnacje zamiast dwóch i zajmowały osiem razy większy teren niż pozostałe. Każdy taki budynek pysznił się górującym nad ulicą kolumnowym krużgankiem, zakrytym osłonami z kutego, pomalowanego na biało metalu, które ciągnęły się od kolumny do kolumny. Także większość niższych okien tych domów wyposażono w podobne przesłony, chociaż nie zawsze pokrywano je farbą. Pod tym względem Jurador kojarzył się z Ebou Dar, choć nic więcej tamtego miasta nie przypominało, może poza oliwkową cerą mieszkańców. Tutaj kobiety nie nosiły na przykład eksponujących sporą część biustu głębokich dekoltów ani spódnic uszytych w sposób ukazujący kolorowe halki. Wiele zakładało haftowane suknie z wysokimi, sięgającymi im aż do podbródków, kołnierzami. Hafty były tym okazalsze, im ich właścicielka bogatsza, a najbogatsze ubierały dodatkowo kolorowe płaszcze haftowane od góry do dołu, na twarzach zaś nosiły zwyczajne zasłony zawieszone na wsuniętych w ciemne zwoje warkoczy grzebieniach ze złota lub rzeźbionej kości słoniowej. Mężczyźni chodzili w krótkich kaftanach, także intensywnie haftowanych i w równie jaskrawych kolorach, większość — niezależnie od statusu — miała także przy pasie długie noże z ostrzami niewiele mniej zakrzywionymi niż noże mieszkańców Ebou Dar. Bogaci czy biedni, tutejsi mężczyźni mieli zwyczaj pieścić rękojeść noża, jakby w każdej chwili spodziewali się walki, w czym również kojarzyli się z eboudarianami.
Pałac Lady Aethelaine na pierwszy rzut oka nie różnił się od rezydencji kupców solnych, tyle że mieścił się na głównym placu miasta, pokrytym polerowanym kamieniem rozległym kwadracie, którego środek zajmowała duża, okrągła, marmurowa fontanna z rozpryskującą się wodą. Ludzie stale napełniali wiadra i duże, ceramiczne pojemniki wodą z rur łączących fontannę z kamiennymi basenami w narożnikach. Woda pachniała tu solą. Fontanna i baseny stanowiły symbol bogactwa Juradoru, wodę bowiem pobierano z tego samego ujęcia, co solankowe studnie na otaczających wzgórzach.
Zanim słońce pokonało połowę drogi do południowego szczytu, Mat zobaczył już sporą część miasta.
Tuon i Selucia, ilekroć dostrzegły sklep z jedwabiami wyłożonymi na długim, wąskim stole przed wejściem, zatrzymywały się, gładziły bele materiału i szeptały do siebie, odprawiając machnięciami dłoni czujnych sklepikarzy. A sklepikarze bacznie im się przyglądali — do czasu, aż odkryli, że dwóm kobietom towarzyszy Cauthon. Dziewczyna i jej służąca, spowite w grube wełny, mocno wytarte i źle dopasowane, zupełnie nie wyglądały na klientki pragnące nabyć jedwab. Mat natomiast wręcz przeciwnie, szczególnie że rozpiął płaszcz, ukazując czerwoną podszewkę. Jeśli jednak usiłował okazać zainteresowanie i zbliżał się do nich za bardzo, Tuon i Selucia milkły i wpatrywały się w niego wrogo, łypiąc spod głębokich kapturów — jedna chłodnymi, ciemnymi oczyma, druga chłodnymi, niebieskimi; patrzyły tak, dopóki nie cofnął się o krok lub dwa. Wtedy służąca znów pochylała głowę ku swej pani i szeptem podejmowały rozmowę, a także muskanie jedwabiu: czerwonego, niebieskiego, zielonego, gładkiego i migotliwego lub brokatowego. Tak, tak, Jurador okazał się miastem zaiste niezwykle bogatym. Na szczęście Cauthon schował grubą sakiewkę ze złotem do kieszeni płaszcza.
Niestety Tuon nic się tutaj nie podobało. Przed każdym sklepem dziewczyna po chwili wybrednie potrząsała głową, po czym wraz z Selucią ruszały dalej, pomiędzy rzesze mieszkańców, Mat natomiast pędził za nimi, starając się dotrzymać im kroku, aż do kolejnego sklepu z wyłożonymi na straganie jedwabiami. A wyobrażone kości wciąż grzechotały mu wewnątrz czaszki.
Szybko odkrył, że nie oni jedni wyprawili się z siedziby widowiska do miasta. Zauważył Aludrę, której twarz okalały ozdobione paciorkami warkocze. Kobieta szła wśród tłumu w towarzystwie siwowłosego osobnika, który prawdopodobnie był kupcem solnym — wnosząc z liczby pokrywających jego jedwabny kaftan jaskrawych haftów przedstawiających kwiaty i kolibry. Jakie sprawy mogły łączyć Iluminatorkę z kupcem solnym? Cokolwiek do niego mówiła, mężczyzna reagował zadowolonym uśmieszkiem i stale jej przytakiwał.
Tuon potrząsnęła nagle głową, po czym wraz ze służącą podeszły do następnego sklepu, ignorując głębokie ukłony właściciela. No cóż, adresatem tych ukłonów był zresztą w większej mierze Mat. Być może ten chudy głupiec sądził, że Cauthon zamierza kupić materiał dla siebie. Hm... pewnie Mat chętnie przepuściłby nieco złota na nowy jedwabny kaftan albo i trzy kaftany, ale jak miał myśleć o strojach, skoro czekał, aż te cholerne kości w jego czaszce znieruchomieją? Ale jeden kaftan... z maleńkim haftem na rękawach i na wysokości łopatek...
W tym momencie podszedł Thom, zaciskając kurczowo poły brązowego płaszcza, gładząc kciukiem długie, białe wąsy i ziewając szeroko, jakby całą noc nie spał. Może i tak było. Bard wprawdzie nie popijał, jednak Lopin i Nerim narzekali, że stary nie kładzie się do późna i przez całą noc pali lampę, w kółko czytając swój cenny list. Cóż mogło być tak fascynującego w liście od nieżyjącej kobiety? Nieżyjącej?! O Światłości, może ci ludzie na drodze także...! Nie, nie, nie! Cauthon w ogóle nie zamierzał o nich myśleć.
Tuon podniosła kawałek jedwabiu, opuściła go i odwróciła się na pięcie, nie sprawdzając innych tkanin. Selucia przed odejściem posłała korpulentnej kramarce takie spojrzenie, że znieważona kobieta aż się wzdrygnęła. Mat z kolei posłał właścicielce kramu uśmiech. Obrażeni sklepikarze mogliby powiadomić straże miejskie, a strażnicy zechcieliby na pewno zadać kilka pytań. Kto wie, do czego taka sytuacja mogłaby doprowadzić? Cauthon wiedział, że swoim uśmiechem potrafi uspokoić wiele kobiet. Kramarka o okrągłej twarzy, patrząc na niego, pociągnęła nosem, po czym pochyliła się nad belą jedwabiu i zaczęła wygładzać materiał czułymi ruchami, jakimi niewiasty często tulą niemowlęta. „To znaczy — cierpko poprawił się w myślach Mat — jakimi większość niewiast tuli niemowlęta”.
Chwilę później stracił oddech na widok idącej ulicą kobiety w gładkim płaszczu, która akurat odrzuciła kaptur. Była to Edesina. Po sekundzie ponownie skryła twarz pod kapturem, choć bez pośpiechu. Och, jeśli ktoś oprócz Mata zauważył jej wiecznie młodą twarz Aes Sedai...! Rozejrzał się wokół siebie. Nikt na ulicy nie wydawał się dostrzegać siostry, jednak Cauthon nie widział wszak min wszystkich osób w tłumie. Czy ktoś już myślał o czekającej go nagrodzie za wskazanie Aes Sedai? Może obecnie w Juradorze nie było żadnych Seanchan, na pewno jednak niedawno tędy przechodzili.
Edesina doszła posuwistym krokiem do narożnika i zniknęła za rogiem. W ślad za nią skręciły dwie postaci okryte ciemnymi płaszczami. Dwie! Czyżby tylko jedna sul’dam pozostała w obozie, zajmując się dwiema Aes Sedai? A może Joline albo Teslyn kręciły się gdzieś w pobliżu i Mat po prostu je przeoczył? Wyciągnął szyję i przeszukał wzrokiem ludzkie masy, wypatrując innych gładkich płaszczy, jednak wszystkie, które widział, miały przynajmniej mały haft.
Myśl ta uderzyła go nieoczekiwanie i poczuł się tak, jakby dostał kamieniem między oczy. Dosłownie wszystkie płaszcze, jakie widział, miały przynajmniej drobny haft! Gdzie zatem się podziały cholerna Tuon i cholerna Selucia?! I czyżby grzechoczące w jego czaszce kości przyspieszyły?
Oddychając ciężko, wspiął się na palce, jednakże wszędzie otaczały go jedynie strumienie haftowanych płaszczy, haftowanych kaftanów i haftowanych sukien. Fakt ten oczywiście nie oznaczał, że dwie kobiety próbowały uciec. Wszak Tuon dała słowo! Już wcześniej przecież przepuściła wyśmienitą okazję do zdrady. Tym niemniej wystarczy, że któraś z nich wypowie głośniej choćby trzy słowa i każdy słuchacz zapewne bez trudu rozpozna seanchański akcent. A wówczas być może Cauthonowi zaczęliby deptać po piętach tutejsi strażnicy. Rozejrzał się i dostrzegł przed sobą dwa sklepy oferujące tkaniny; jeden po jednej, drugi po drugiej stronie ulicy. Przy żadnym ze straganów nie stały jednak dwie kobiety w ciemnych płaszczach. Może Tuon i Selucia już skręciły za róg? Mat postanowił w tym momencie zaufać swojemu szczęściu. Wiedział, że jego szczęście zazwyczaj rośnie wprost proporcjonalnie do przypadkowości gry, w której brał udział. Cholerna dziewczyna i jej służąca prawdopodobnie się z nim po prostu zabawiały! Niech sczeźnie, jeśli pozwoli im się wykiwać.
Zamknął oczy i obrócił się wokół własnej osi pośrodku ulicy, po czym zrobił krok. Na chybił trafił. Niech zadecyduje jego szczęście! Wpadł na jakiegoś masywnego osobnika; uderzyli się tak mocno, że obaj chrząknęli. Gdy Cauthon otworzył oczy, zobaczył przed sobą potężnie zbudowanego mężczyznę o wąskich ustach i rzadkich, kiepsko wykonanych haftowanych zakrętasach na ramionach ciężkiego płaszcza. Osobnik przez długą chwilę wgapiał się w niego i obrzucał go piorunującymi spojrzeniami; dłoń trzymał na rękojeści zakrzywionego noża. Mata nic teraz jednak nie obchodziło. Odkrył, że stoi przed jednym z dwóch sklepów. Naciągnął kapelusz niżej na oczy i wbiegł do wnętrza. Kości w jego głowie toczyły się coraz szybciej i coraz głośniej.
Półki stojących pod ścianami, wysokich od podłogi po sufit regałów aż się uginały od licznych bel z rozmaitymi materiałami, sporo tkanin leżało też w stosach na długich ławach ustawionych na środku sklepu. Sprzedawczyni okazała się kościstą kobietą z dużym pieprzykiem na podbródku, jej asystentka zaś była szczupła, ładna i rozgniewana. Cauthon wpadł do środka w samą porę, gdyż sklepikarka akurat powiedziała:
— Pytam po raz ostatni. Jeśli nie odpowiecie mi, czego tu szukacie, wyślę Nelsę po straże.
Tuon i Selucia, nadal skrywając twarze w kapturach, szły powoli wzdłuż regału ściennego wypełnionego materiałami. Co jakiś czas zatrzymywały się i dotykały jednej z bel, nie zwracając najmniejszej uwagi na wściekłość sklepikarki.
— One są ze mną — wysapał zdyszany Mat. Wyjął sakiewkę z kieszeni i rzucił ją na najbliższy pusty stół. Ciężki brzęk złota wywołał u sklepikarki o wąskiej twarzy szeroki uśmiech. — Daj im, co zechcą — dodał, po czym zwrócił się do Tuon i powiedział twardo: — Jeśli zamierzasz coś kupić, to tylko tutaj. Nie poświęcę dziś więcej czasu na twoje zakupy.
Jeszcze zanim słowa opuściły jego usta, pożałował ich. Cofnąłby je, gdyby mógł, natychmiast bowiem sobie uświadomił, że z kobietami nie należy tak rozmawiać. Każda może mu w takiej chwili wybuchnąć w twarz niczym jeden z ognistych patyczków Aludry. Tym niemniej duże oczy Tuon jedynie podniosły się na niego ze środka kaptura, a pełne usta wykrzywiły się nieznacznie w uśmiechu. Był to jakiś sekretny uśmieszek do siebie, nie do niego. Światłość jedna wie, co miał oznaczać. Cauthon wprost nienawidził, kiedy kobiety uśmiechały się w taki sposób. Kości w jego głowie nadal grzechotały, jednak Mat uznał uśmiech dziewczyny raczej za dobry znak.
Tuon nie potrzebowała się odzywać, ażeby wskazać wybrane tkaniny. Wyciągała palec, celując w kolejne bele, po czym rozkładała małe, ciemne dłonie i pokazywała, jak duży kawałek sklepikarka ma odciąć nożycami. Właścicielka sklepu sama wykonała całą pracę, zamiast zlecić ją asystentce. Pracowała szybko. Dziewczyna wybrała kilka odcieni czerwonego jedwabiu, kilka zielonego, a najwięcej błękitnego. Mat nie wiedział, że aż tyle odcieni tego ostatniego istnieje! Tuon zapragnęła nabyć także kawałki pięknego lnu w paru grubościach i jasną wełnę o długim włosiu — radziła się Selucii stłumionym szeptem — głównie jednak kupowała jedwab. Cauthon wydał w tym sklepie dużo więcej pieniędzy, niż przewidywał.
Wszystkie tkaniny zostały złożone, starannie związane, a następnie — bez żadnej opłaty, co podkreśliła sklepikarka — zawinięte dodatkowo w grube płótno. Powstała paczka wielkości tłumoka domokrążcy. Mata bynajmniej nie zaskoczyła nowina, że będzie musiał na własnych ramionach zanieść pakunek do siedziby widowiska. Ruszył więc, w jednej ręce trzymając także kapelusz. Zakładasz najlepsze ubranie, kupujesz kobiecie jedwab, a ona i tak znajdzie ci coś do roboty! I żadnego podziękowania.
Kiedy wyruszył w drogę z pakunkiem za dwiema kobietami, otrzymał sporo zaskoczonych spojrzeń ze strony jawnie się na niego gapiących mieszkańców. Tuon i jej służąca sunęły wśród tłumu, zadowolone jak koty w mleczarni. Widział to po ich ruchach, mimo iż obie były szczelnie otulone płaszczami i nakryte kapturami. Dochodziło dopiero południe, jednakże kolejka ludzi czekających na wejście do siedziby widowiska ciągnęła się niemal do samego miasta. Większość osób stała z rozdziawionymi buziami i wskazywała na Cauthona niczym na pokrytego makijażem klauna. Jeden z rosłych furmanów strzegących szkatuły z monetami posłał mu również szczerbaty uśmieszek i otworzył usta, wyraźnie zamierzając coś powiedzieć, Mat wszakże przystopował go groźnym spojrzeniem i mężczyzna spuścił wzrok na monety, które mieszkańcy Juradoru wrzucali do szklanego dzbana. Cauthon wszedł na teren i wtedy przemknęło mu przez myśl, że nigdy chyba jeszcze nie czuł takiej ulgi, że znajduje się tu, w środku.
Zanim jednak on i obie kobiety zdołali zrobić trzy kroki, podszedł do nich Juilin — co dziwne, bez Thery i bez swojej czerwonej czapki. Twarz łowcy złodziei wyglądała jak wyrzeźbiona ze starego drewna dębowego. Juilin przypatrzył się szybko ludziom wchodzących na teren widowiska, po czym odezwał się do Mata cicho, lecz natarczywie:
— Szukałem cię. Chodzi o Egeanin, która została... ranna. Chodź szybko.
Ton mężczyzny był wystarczająco niepokojący, co gorsza jednak Cauthon poczuł, że toczące się w jego głowie wyobrażone kości jeszcze przyspieszyły. Cisnął pakunek z tkaninami furmanom, krzyknął im pospiesznie, że mają go chronić tak samo starannie jak szkatułę na monety, w przeciwnym razie ostro się z nimi policzy, nie zamierzał jednak patrzeć, czy mężczyźni poważnie potraktują jego polecenie. Juilin biegiem rzucił się drogą, którą przyszedł, a Mat pogonił za nim, pędząc szeroką główną ulicą widowiska. Mijał hałaśliwe tłumy przyglądające się piramidzie tworzonej przez czterech braci Chavana o nagich torsach, stojącym na głowach giętkim akrobatom w cieniutkich spodniach i krótkich, lśniących kaftanach, a także występującej na linie dziewczynie, która w błyszczących, niebieskich spodniach wspinała się właśnie po długiej, drewnianej drabinie, ażeby rozpocząć swój popis. Tuż obok tej drabiny Juilin skręcił w jedną z węższych alejek, gdzie wisiało pranie na sznurach rozciągniętych między namiotami i wozami; czekający na spektakl wykonawcy siedzieli na stołkach i stopniach wozów, zaś dzieci członków widowiska grały w piłkę lub biegały z kołami. Cauthon wiedział już, dokąd prowadzi go Juilin, jednakże łowca złodziei biegł tak szybko, że Mat nie mógł go dogonić.
W końcu zobaczył przed sobą swój zielony wóz. Latelle zerkała pod spód, a odziany w jeden ze swoich jasnoczerwonych płaszczy Luca usiłował przegonić stąd parę żonglerek. Obie kobiety, w workowatych spodniach i z twarzami pomalowanymi na biało niczym błazny pana wielkiego rodu, zanim posłuchały polecenia, przez dobrą chwilę zaglądały pod wóz. Kiedy Mat podszedł bliżej, zobaczył, na co wszyscy się gapią. Domon — bez kaftana — siedział na ziemi przy ścianie wozu i przyciskał do piersi bezwładną Egeanin. Kobieta oczy miała zamknięte, a z kącika ust ciekła jej strużka krwi. Peruka jej się przekrzywiła i z jakiegoś powodu dziwnie sterczała. A przecież Egeanin zawsze się starała trzymać perukę prosto. Kości w czaszce Mata grzechotały niczym grzmoty.
— Mogło dojść do katastrofy — warknął Luca, obdarzając srogimi spojrzeniami to Cauthona, to Juilina. Patrzył na nich wilkiem, lecz w jego wzroku nie było strachu. — Mogliście mnie doprowadzić do kompletnej klęski!
Przepłoszył grupkę stojących z szeroko otwartymi oczyma dzieci i obsztorcował pulchną kobietę w lśniących od srebrzystych cekinów spódnicach. Miyora wymagała od lampartów sztuczek, których Latelle nawet nie próbowałaby nauczyć swoich zwierząt, teraz wszakże tylko odrzuciła głowę i odeszła. Nikt nie traktował Luki tak poważnie jak on sam siebie.
Właściciel widowiska zerwał się na widok nadchodzących pospiesznie Tuon i Selucii. Chciał je odgonić, ale się powstrzymał. Nawet na krótko popadł w zadumę i zaczął marszczyć brwi. Wyraźnie się niepokoił. Prawdopodobnie wcześniej żona nie powiedziała mu, że Mat wraz z kobietami opuścił siedzibę widowiska, teraz jednak zrozumiał, że cała trójka dopiero co wróciła z jakiejś wyprawy. Szczególnie że niebieskooka służąca miała obecnie na plecach ogromny pakunek zwiniętych tkanin, który podtrzymywała obiema rękoma. Tym niemniej, mimo wielkiego ciężaru, stała prosto. Gdyby nie sugerujący frustrację i rozdrażnienie wyraz jej twarzy, można by pomyśleć, że Selucia przyzwyczajona jest do noszenia takich ciężarów. Latelle zmierzyła ją wzrokiem od góry do dołu, a następnie uśmiechnęła się szyderczo do Cauthona, wyraźnie uważając go za przyczynę niezadowolenia służącej o wydatnym biuście. Żona Luki nieźle potrafiła szydzić, jednak przy srogiej minie Tuon, Latelle spoglądała niemal łagodnie. Dziewczyna bowiem, chociaż nie zdjęła kaptura, wydawała się sędzią gotowym wydać natychmiastowy wyrok.
W obecnej chwili Mata nie obchodziło jednak, co myślą wszystkie te kobiety. Przejmował się jedynie cholernymi kośćmi z hałasem toczącymi się w jego głowie. Zrzucił płaszcz, ukląkł na jedno kolano i przyłożył palce do szyi Egeanin. Uderzenia pulsu były słabe, rzadkie i nieregularne.
— Co się stało? — spytał. — Posłaliście po którąś z sióstr?
Nie wiedział, czy Egeanin przeżyłaby przeniesienie w inne miejsce, toteż może jedyną szansą dla niej było Uzdrowienie, o ile Aes Sedai się pospieszą. Cauthon nie wypowiedział oczywiście głośno nazwy „Aes Sedai”, zwłaszcza że tak wiele osób ich mijało, zatrzymując się i rzucając ciekawskie spojrzenia, póki Luca albo Latelle ich nie przegonili. Jej ponaglenia działały na gapiów skuteczniej niż jego. Luki właściwie słuchała chyba tylko jego żona.
— To Renna! — Domon niemal wypluł to imię. Mimo bardzo krótkich włosów i osobliwego illiańskiego zarostu, czyli bródce przy całkowitym braku wąsów, nie wyglądał obecnie śmiesznie. Wydawał się raczej przestraszony, a równocześnie miał jawnie mordercze myśli, co stanowiło połączenie iście niebezpieczne. — Widziałem, jak dźgnęła Egeanin w plecy, a następnie uciekła. Gdybym ją złapał, skręciłbym jej kark, przede wszystkim jednak musiałem powstrzymać palcami krew upływającą z Egeanin. Gdzie te cholerne Aes Sedai? — warknął, zupełnie nie panując już nad językiem.
— Jestem tutaj, Bayle’u Domon — odparła zimno Teslyn, przybywając wraz z Therą, która jednym przerażonym spojrzeniem obrzuciła Tuon i Selucię, po czym z piskiem przylgnęła do ramienia Juilina i wpatrzyła się w ziemię. Zaczęła drżeć tak straszliwie, że o mało sama nie straciła przytomności.
Aes Sedai o srogim spojrzeniu spojrzała na leżącą ranną kobietę i zrobiła taką minę, jakby ktoś włożył jej w usta bukiet kolczastych róż, tym niemniej szybko ukucnęła przy wozie obok Domona i ścisnęła w kościstych rękach głowę Egeanin.
— Jeśli chodzi o Uzdrawianie, Joline jest lepsza ode mnie — szepnęła, częściowo do siebie — ale może mi się uda...
Mat poczuł na piersi zimny dotyk i wiedział, że srebrny medalion z lisim łbem nagle ochłódł. Ranna szarpała się tak gwałtownie, że aż spadła jej peruka. Kobieta o mało nie wyrwała się z uścisku Domona, lecz nagle jej oczy otworzyły się szeroko. Konwulsje trwały na tyle długo, że zdołała się podnieść i na wpół usiąść; przez moment z jej ust wydobywał się mroźny oddech, po czym Egeanin nagle ponownie opadła na pierś mężczyzny, ciężko sapiąc, a wówczas medalion Cauthona zmienił się znów w zwyczajny kawałek rzeźbionego srebra. Mat już się prawie do tego przyzwyczaił, choć nienawidził zimna medalionu.
Teslyn również zaczęła się osuwać i prawie się przewróciła, Domon wszakże oderwał od Egeanin jedną rękę i podtrzymał nią Aes Sedai.
— Dziękuję ci — powiedziała Teslyn po chwili, z trudem sylabizując słowa — lecz nie potrzebuję pomocy. — Ażeby wstać, oparła się wprawdzie o bok wozu, jednak jej lodowate, typowe dla Aes Sedai spojrzenie onieśmielało, toteż nikt tego nie skomentował. — Ostrze przesunęło się po żebrze — wyjaśniła — i musnęło jej serce. Teraz ranna potrzebuje tylko odpoczynku i jedzenia.
Cauthon zauważył, że Aes Sedai przybyła bez okrycia; najwyraźniej szkoda jej było czasu na ubieranie. Rozejrzał się. Z jednej strony wąskiej alejki, sprzed namiotu w zielone paski obserwowała ich grupka stojących tam kobiet w połyskliwych płaszczach. Ich spojrzenia były uważne i skupione. Na drugim końcu alei dostrzegł natomiast pół tuzina mężczyzn i kobiet w kaftanach w białe pasy i obcisłych spodniach — akrobatów, którzy na co dzień wykonywali konne ewolucje. Wszyscy albo przypatrywali się Teslyn, albo pochylali ku sobie głowy i coś do siebie szeptali. Mat wiedział, że już za późno na zamartwianie się, czy ktoś rozpozna młodą twarz Aes Sedai. Za późno się martwić, czy ktoś z nich słyszał o Uzdrawianiu i czy na widok czynności Teslyn domyśli się, co kobieta zrobiła. W jego głowie nadal grzechotały kości. Nie zatrzymały się, zatem gra jeszcze się nie skończyła.
— Kto jej szuka, Juilinie? — spytał. — Juilin?
Łowca złodziei przestał przeszywać przepełnionymi wściekłością spojrzeniami Tuon i Selucię, porzucił też mamrotanie do Thery, chociaż wciąż czule poklepywał dłonią swoją drżącą niczym osika kobietę.
— Vanin i Czerwonoręcy, Lopin i Nerim. Także Olver. Mały pojechał, zanim zdążyłem go powstrzymać. Jednak w tym tłumie... — Przestał uspokajać Therę, podniósł rękę i wskazał ku głównej ulicy. Nawet z tej odległości docierał do nich gwar i hałasy. — Wystarczy, że Renna założy jeden z tych fantazyjnych płaszczy i wymknie się wraz z pierwszymi wychodzącymi widzami. Jeśli spróbujemy zatrzymywać każdą kobietę w kapturze albo zaczniemy chociaż im pod te kaptury zaglądać, doprowadzimy do zamieszek. Tutejsi ludzie są strasznie drażliwi.
— Katastrofa — jęknął Luca, owijając się ciaśniej płaszczem. Latelle otoczyła go ramieniem. Być może Luca odniósł wrażenie, że pociesza go... na przykład lampart, w każdym razie nie wyglądał na pokrzepionego.
— Niech sczeznę... ale dlaczego? — wyrwało się Matowi. — Renna zawsze była gotowa całować mnie po rękach! Sądziłem, że jest po naszej stronie...!
Nawet nie zerknął na Therę, lecz Juilin ciągle ponuro na niego łypał.
Domon wstał, trzymając w ramionach Egeanin, która słabo mu się wyrywała, nie należała bowiem do kobiet pozwalających mężczyznom nosić się jak lalki, w końcu wszakże chyba sobie uświadomiła, że jeśli stanie na własnych nogach, natychmiast się przewróci, zawisła więc przy piersi Illiańczyka i tylko popatrywała wokół z urazą. Domon pewnie odkrył w tym momencie nową rzecz. Nawet jeśli kobieta potrzebuje pomocy, udaje, że jej nie chce, a mężczyzna musi się bardzo wysilić, by jej tej pomocy udzielić.
— Tylko ja jedna znam jej sekret — wycedziła powoli cichym głosem. — W każdym razie tylko ja jedna mogłabym go wydać. Może uważała, że jeśli mnie zabije, będzie mogła bezpiecznie wrócić do domu.
— Jaki sekret? — spytał Mat.
Egeanin z jakiegoś powodu się zawahała i z marsową miną wpatrzyła się w pierś Domona. Wreszcie westchnęła.
— Rennę wzięto raz na smycz. Podobnie jak Bethamin i Setę. Wszystkie trzy umieją przenosić Moc. A może potrafią się tego nauczyć... Dokładnie nie wiem. Jednakże a’dam reagowała przy wszystkich trzech. Tyle że... Może urządzenie to reaguje na każdą sul’dam.
Cauthon gwizdnął przez zęby. Tak, to była niezwykła informacja.
Luca i jego żona wymienili zaintrygowane spojrzenia, najwyraźniej nie rozumiejąc ani słowa. Teslyn otworzyła usta i tak zastygła, jej typowy dla Aes Sedai spokój zupełnie roztopił się w szoku. Selucia jednakże wydała gniewne prychnięcie, a jej niebieskie oczy zapłonęły. Zrzuciła z pleców tobołek z tkaninami i zrobiła krok ku Domonowi. Tuon natychmiast strzeliła palcami i służąca stanęła, chociaż cała się trzęsła. Ciemna twarz Tuon wyglądała jak maska, z której nie sposób było wyczytać odczuwane przez dziewczynę emocje. Bez wątpienia wszakże nie podobały się jej słowa, które usłyszała. Mat przypomniał sobie, z czego mu się niedawno zwierzyła. Wszak szkoliła damane! Och, niech sczeźnie, na domiar złego ma w dodatku poślubić kobietę z umiejętnością przenoszenia Mocy?!
Dźwięk końskich kopyt obwieścił przybycie Harnana i innych trzech Czerwonorękich, którzy szybkim kłusem przyjechali wąską drogą między namiotami i wozami. Miecze mężczyźni przypasali sobie pod płaszczami, Metwyn miał też sztylet o długości prawie równej krótkim mieczom, a Gorderan wiózł przy siodle swoją ciężką kuszę, już naciągniętą i zablokowaną. Korbka przy jego pasie zazwyczaj pełną minutę naciągała grubą linkę, teraz natomiast mężczyzna musiał myśleć jedynie o zapadce. Harnan wiózł krótki, przystosowany do strzelania z końskiego grzbietu łuk, a przy biodrze trzymał kołczan ze strzałami. Fergin prowadził Oczko.
Harnan nie tracił czasu na zsiadanie. Przypatrzył się podejrzliwie Tuon i Selucii, obrzucił pełnym wątpliwości spojrzeniem Lucę i Latelle, po czym pochylił się w siodle, ukazując przy tym szczegóły prymitywnie wytatuowanego jastrzębia, którego miał na policzku.
— Renna ukradła konia, mój panie — oznajmił cicho. — Galopując, stratowała jednego z furmanów stojących w wejściu. Podąża za nią Vanin. Podobno kobieta może dotrzeć do Coramenu jeszcze dzisiejszego wieczoru. W każdym razie w tamtą stronę się skierowała. Pędzi znacznie szybciej niż nasze wozy, zwłaszcza że jedzie na oklep. Mamy szansę ją złapać. O ile dopisze nam szczęście.
Sądząc po jego tonie, Harnan był owego szczęścia absolutnie pewien. Czerwonoręcy bardziej ufali w słynne szczęście Mata Cauthona niż on sam.
Tyle że w sumie niestety nie mieli wyboru. Wyobrażone kości nadal uderzały z grzechotem o ścianki jego czaszki. Ciągle istniała szansa, którą musieli wykorzystać. Mała szansa, która nazywała się „szczęście Mata Cauthona”.
— Luca, każ jak najszybciej spakować się swoim ludziom, a później natychmiast wyślij ich w drogę — polecił, dosiadając Oczka. — Zostawcie wszystkie ciężkie przedmioty i takie, które trzeba długo ładować na wozy. Po prostu się spakujcie i stąd odjedźcie.
— Czyś ty zwariował? — Luca aż się opluł śliną. — Jeśli spróbuję usunąć z terenu pokazu widzów, dojdzie do zamieszek! Wszyscy zechcą odzyskać pieniądze, które wydali na bilety!
O Światłości, ten człowiek nawet kładąc głowę na katowskim pniu, marzyłby o zarobku.
— Pomyśl tylko, co się stanie, jeżeli jutro znajdzie was tutaj tysiąc seanchańskich żołnierzy. — Mat przemawiał najbardziej lodowatym tonem, na jaki potrafił się zdobyć. Wiedział, że jeśli szczęście go zawiedzie, Seanchanie wyśledzą widowisko Luki, zanim wykonawcy zdążą odjechać. Luca również o tym wiedział, wnosząc po jego skrzywionej minie. Patrząc na niego, można by mniemać, że właśnie rozgryzł zgniłą śliwkę. Cauthon zmusił się do zignorowania mężczyzny. Wyobrażone kości głośno bębniły i jeszcze się nie zatrzymały. — Juilinie, zostaw Luce całe nasze złoto, z wyjątkiem jednej ciężkiej sakiewki. — Przemknęło mu przez głowę, że może właścicielowi widowiska uda się przekupić Seanchan, jeśli ustalą, że Luca nie przetrzymuje ich Córki Dziewięciu cholernych Księżyców. — Zbierz wszystkich i odjeżdżajcie natychmiast, gdy będziecie gotowi. Kiedy staniecie się niewidoczni z miasta, skierujcie się do lasu. Tam was znajdę.
— Wszystkich? — Juilin, osłaniając Therę swoim ciałem, ostro odwrócił głowę ku Tuon i Selucii. — Zostaw te dwie w Juradorze. Jeśli Seanchanie je odzyskają, może dadzą nam spokój. W każdym razie może zatrzymają się przy nich na jakiś czas. Stale powtarzasz, że prędzej czy później trzeba je będzie uwolnić.
Cauthon wytrzymał spojrzenie Tuon, patrząc w jej duże, ciemne, wilgotne oczy błyskające z gładkiej, pozbawionej wyrazu twarzy. Dziewczyna częściowo odrzuciła kaptur, więc mógł wyraźnie widzieć jej twarz. Jeżeli pozostawi ją w Juradorze, Tuon nigdy nie wypowie słów, na które czekał, a jeśli je wypowie, Mat będzie zbyt daleko od niej, ażeby słowa te miały dla niego jakiekolwiek znaczenie. Jeśli zostawi ją tutaj, nigdy nie dowie się, dlaczego uśmiechała się do niego w ten tajemniczy sposób, nigdy nie pozna jej tajemnicy... O Światłości, ależ był z niego głupiec! Oczko niecierpliwie odtańczył kilka kroków.
— Wszystkich — potwierdził. Tuon nieznacznie pokiwała głową, jak gdyby nad czymś dumała. „Dlaczego pokiwała głową?!” — zapytał siebie Mat. — Ruszamy — polecił Harnanowi.
Musieli przejechać między tłumami, lecz gdy tylko opuścili tereny pokazu i dotarli do drogi, Cauthon popędził Oczko do galopu. Poły płaszcza płynęły za nim, on zaś skupiał się jedynie na jeździe i ochronie dłonią kapelusza przed zwianiem. Takiego tempa nie mógł utrzymać przed dłuższy czas, o ile nie chciał zajeździć swojego konia na śmierć. Droga wiła się wśród wzgórz, przecinała wyższe partie pasma, od czasu do czasu wspinając się na niższe pagórki. Konie przebiegały głębokie do kostek strumienie i z łoskotem pędziły po niskich, drewnianych mostach pobudowanych nad głębszymi wodami. Na zboczach znów pojawiły się drzewa — sosny i mahoniowce, których zieleń odznaczała się wyraźnie na tle po zimowemu nagich gałęzi drzew liściastych. Na niektórych wzgórzach znajdowały się farmy, wraz z niskimi, krytymi dachówką kamiennymi budynkami mieszkalnymi oraz wyższymi od nich stodołami. Tu i ówdzie jeźdźcy mijali sioło złożone z ośmiu lub dziesięciu domostw.
Kilka mil od siedziby widowiska Mat zauważył przed sobą barczystego tłuściocha siedzącego na siodle niezdarnie niczym worek z łojem. Jego koń był długonogim kasztankiem, który z łatwością przemierzał teren mocnym kłusem. Najwyraźniej Renna znała się na koniach i ukradła jeszcze szybsze zwierzę. Słysząc za sobą tętent kopyt, Vanin obrócił się, zwolnił wszakże jedynie do stępa. Był wyraźnie niezadowolony.
Kiedy Mat zwalniając, podjechał do kasztanka, grubas splunął w bok.
— Największa nasza szansa tkwi w tym, że kobieta zajeździ swojego rumaka na śmierć, a wtedy wyśledzimy ją nawet na piechotę — mruknął. — Gna prędzej, niż się spodziewałem, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jedzie na oklep. Jeśli pogonimy konie, może złapiemy ją przed zachodem słońca. O ile bowiem jej koń nie utonie gdzieś ani nie padnie, kobieta będzie się prawdopodobnie o tej porze zbliżać do Coramenu.
Cauthon odrzucił głowę i zerknął na słońce, które znajdowało się niemal dokładnie nad nimi. Do zachodu pozostało niecałe pół dnia, a w tym czasie można pokonać naprawdę sporą przestrzeń. Gdyby teraz zawrócili, do wieczora znaleźliby się w znacznej odległości za Juradorem — w towarzystwie Thoma, Juilina i innych. I Tuon! Tyle że mieliby na głowie Seanchan, którzy poznaliby do tej pory powody, dla których powinni wyśledzić Mata Cauthona. Człowiek, który porwał Córkę Dziewięciu Księżyców, nawet największy szczęściarz, nie mógłby liczyć na zachowanie życia i utratę jedynie wolności. Taki ktoś na pewno nie zostanie da’covale. W dodatku jutro czy pojutrze Seanchanie złapią Lucę, który również skończy nabity na pal. Luca, Latelle, Petra, Clarine i pozostali. Cały rząd pali... Kości grzechotały i podskakiwały Matowi w czaszce.
— Zdołamy ją schwytać — oświadczył z przekonaniem.
Nie mieli innego wyboru.
Vanin znowu splunął.
Jeśli chciało się oszczędzić konia, istniał tylko jeden sposób pokonania wielkich przestrzeni. Pół mili jechali zatem stępa, potem kolejne pół mili przyspieszali do kłusa. Następnie trucht, cwał i znów powrót do stępa. Słońce rozpoczęło swoją drogę w dół, a wyobrażone kości wciąż wirowały. Objeżdżali rzadko zalesione wzgórza lub przecinali porośnięte drzewami grzbiety. Strumyki, które można było pokonać w trzech wielkich krokach, konie przeskakiwały, ledwie mocząc kopyta. Przez większe strumienie, nawet szerokości trzydziestu kroków, przejeżdżali po płaskich, drewnianych lub czasem kamiennych mostach. Słońce opuszczało się coraz niżej, wyobrażone kości zaś wirowały coraz szybciej. Zawrócili prawie do rzeki Elbar i nie dostrzegli żadnego śladu Renny, może oprócz wskazanych przez Vanina znaków końskich kopyt odciśniętych w twardo ubitej ziemi na drodze; ślady wyglądały jak wymalowane.
— Zbliżamy się — szepnął grubas. Jego głos nie brzmiał jednakże szczególnie wesoło.
Nieco później okrążyli wzgórze i znaleźli przed sobą kolejny niski most. Droga skręcała tu na północ i przecinała następne pasmo wzgórz przez antyklinę. Siedzące na czubku jednego z wyższych wzgórz słońce raziło ich w oczy. Po drugiej stronie tegoż grzbietu leżało miasto Coramen. Mat opuścił rondo kapelusza, by przesłonić oczy, i przeszukał wzrokiem drogę, szukając uciekinierki lub kogokolwiek — konnego czy pieszego. Nagle serce w nim zamarło.
Równocześnie Vanin zaklął i wskazał palcem przed siebie.
Spieniony gniadosz wspinał się po zboczu po drugiej stronie rzeki. Renna szaleńczo kopała boki wierzchowca, popędzając go do jeszcze szybszej wspinaczki. Kobiecie wyraźnie ogromnie zależało na dotarciu do Seanchan, bo nie trzymała się drogi. Dzieliło ich od niej może dwieście kroków, choć równie dobrze mogła się znajdować od nich o całe mile. Jej rumak powoli tracił siły, lecz nawet pieszo, biegiem, Renna dotarłaby ze swojego miejsca do garnizonów, zanim Cauthon i jego towarzysze zdążyliby ją dopaść. Musiała jedynie dojechać do wierzchołka, do którego pozostało jej zaledwie pięćdziesiąt stóp.
— Mój panie? — spytał Harnan.
Mężczyzna przyłożył już strzałę do cięciwy i częściowo naciągnął łuk. Gorderan trzymał przy ramieniu ciężką kuszę, gruby spiczasty bełt był na swoim miejscu.
Mat poczuł, jak coś w nim migocze i zamiera. Nie miał pojęcia, co to takiego. Kości toczyły się jak grzmoty.
— Strzelać — rozkazał.
Miał ochotę zamknąć oczy. Kusza trzasnęła, bełt pofrunął przez powietrze w postaci czarnej smugi. Trafiona w plecy Renna osunęła się na kark gniadosza, a gdy w chwilę później zaczęła się podnosić, dosięgła ją strzała Harnana.
Ciało kobiety zsunęło się powoli z konia i zaczęło spadać po zboczu, tocząc się, turlając i odbijając od młodych drzewek. Spadało coraz szybciej, aż z rozbryzgiem wpadło do rzeki, później przez chwilę płynęło przy brzegu twarzą do dołu, po czym nagle pochwycił je główny nurt i pociągnął ku środkowi topieli. Spódnice Renny falowały na wodzie. Zwłoki wolno podryfowały ku rzece Elbar. Może kiedyś dotrą nawet do morza. Sprawa była załatwiona. Mat Cauthon zabił trzecią kobietę. Niemal mu umknęło, że grzechoczące w jego czaszce wyobrażone kości wreszcie się zatrzymały. Myślał tylko o trzech istotach, które zabił. „Nigdy więcej” — przemknęło mu przez głowę, gdy ciało Renny zniknęło z pola widzenia za zakrętem. „Choćbym miał za to umrzeć, nigdy więcej”.
Wracając na wschód, jechali powoli. Nie było sensu się spieszyć, a Cauthon czuł teraz straszliwe zmęczenie. Tym niemniej nie zatrzymywali się dłużej po drodze, co najwyżej ażeby odetchnąć i napoić konie. Żaden z mężczyzn nie miał ochoty na rozmowę.
Do Juradoru dotarli późnym wieczorem. Przesłonięte murami miasto wyglądało jak jedna ciemna bryła, a jego bramy zamknięto na cztery spusty. Chmury przykryły księżyc. Mat zdziwił się, widząc na dotychczasowym miejscu płócienne ściany siedziby widowiska Luki. Dwóch potężnych, owiniętych w koce furmanów chrapało pod wielkim transparentem, pilnując wejścia. Nawet z drogi, w mroku, było widać, że wozy i namioty nadal wypełniają przestrzeń za ścianą.
— Przynajmniej mogę powiedzieć Luce, że jednak nie musi uciekać — oświadczył Cauthon znużonym głosem, skręcając Oczko ku transparentowi. — Może pozwoli nam się u siebie przespać kilka godzin.
Za całe złoto, które otrzymał, właściciel widowiska powinien im nawet oddać własny wóz, znając wszakże pazerność tego człowieka, Mat miał nadzieję chociaż na trochę czystej słomy... Gdziekolwiek. Jutro będą mogli wyruszyć na poszukiwanie Thoma i pozostałych. I Tuon. Jutro, kiedy odpocznie.
Jeszcze większy szok czekał ich jednakże w ogromnym wozie Luki. Pośrodku znajdował się wąski stół, wokół którego pozostało sporo przestrzeni do chodzenia. Stół, kredensy i półki zostały tak wypolerowane, że aż świeciły. Na pozłacanym krześle siedziała Tuon — Luca posiadał zatem krzesło i to złocone, podczas gdy wszystkim innym musiały wystarczyć zwyczajne stołki! Za plecami dziewczyny stała Selucia. Rozpromieniony Luca przyglądał się Latelle, podsuwającej Tuon talerz z parującymi pasztecikami, które jak na wytwór jego żony wyglądały całkiem przyzwoicie.
Tuon nie okazała najmniejszego zdziwienia na widok wchodzącego do wozu Mata.
— Schwytaliście ją czy zabiliście? — spytała, podnosząc pasztecik w dwóch palcach, a pozostałe wyginając w ten swój interesująco wdzięczny sposób.
— Zabiliśmy — odparł stanowczo, następnie zaś ryknął: — Luca, co, na Światłość...
— Zabraniam ci, Zabawko! — przerwała mu dziewczyna, gwałtownie wycelowując w niego palec. — Zabraniam ci opłakiwać zdrajczynię! — Jej ton nieco złagodniał, tym niemniej nadal pozostał twardy. — Zasłużyła sobie na śmierć, zdradzając Imperium, a i ciebie bez trudu by zdradziła. Mało tego, naprawdę próbowała cię zdradzić. Wykonałeś po prostu wyrok i sprawiedliwości stało się zadość.
Słysząc jej głos, nie można było wątpić, że Tuon naprawdę uważa to zabójstwo za „sprawiedliwy wyrok”.
Cauthon zamknął oczy i zacisnął na moment powieki.
— Wszyscy inni także są na terenie widowiska? — spytał.
— Oczywiście — odparł Luca, nadal się uśmiechając jak wioskowy głupek. — Lady... to znaczy Wysoka Lady... Wybacz mi, Wysoka Lady... — Ukłonił się głęboko. — Wysoka Lady rozmawiała z Merrilinem, Sandarem i... No cóż, widzisz, co osiągnęła. Ta kobieta ma wielki dar przekonywania. Lady, to znaczy... Wysoka Lady. Teraz, Cauthon, co do kwestii mojego złota. Kazałeś im przekazać mi je, Merrilin jednak powiedział, że prędzej poderżnie mi gardło, a Sandar odgrażał się, że roztrzaska mi głowę, toteż... — Urwał na widok spojrzenia Mata, po czym nieoczekiwanie znów się rozpromienił. — Tylko zobacz, co lady mi dała! — Szarpnął drzwiczki jednego z kredensów i wyjął złożony papier, który z wielkim szacunkiem podniósł w obu rękach. Papier był gruby i biały jak śnieg, a zatem zapewne drogi. — Gwarancja. Nie ma oczywiście na niej pieczęci, ale jest podpisana. Wielkie Wędrowne Widowisko oraz Wspaniała Wystawa Cudów i Dziwów Świata Valana Luki znajduje się zatem obecnie pod osobistą ochroną Wysokiej Lady Tuon Athaem Kore Paendrag. Ma się rozumieć, że każdy wie, kim jest Wysoka Lady. Z taką gwarancją mógłbym występować dla Seanchan. Mógłbym przedstawić mój pokaz samej Cesarzowej! Niech nam żyje wiecznie! — dodał pospiesznie, znów się kłaniając Tuon.
„Wszystko na próżno” — pomyślał ponuro Cauthon. Usiadł ciężko na jednym z łóżek, łokcie oparł na kolanach, zarabiając bardzo ostre spojrzenie od Latelle. Prawdopodobnie tylko obecność Tuon powstrzymała tę kobietę przed spoliczkowaniem go!
Tuon podnosiła właśnie rękę w nieznoszącym sprzeciwu geście. Znów wyglądała jak lalka z czarnej porcelany, a równocześnie — mimo zniszczonej i zbyt dużej sukienki — pozostała w każdym calu królową.
— Wolno ci użyć tego poręczenia jedynie w potrzebie, panie Luca. Jedynie w wielkiej potrzebie!
— Oczywiście, Wysoka Lady, oczywiście.
Właściciel widowiska wykonał kilka tak głębokich ukłonów, że jeszcze chwila, a zacząłby całować deski podłogowe.
Wszystko, cholera, na darmo!
— Zrobiłam dodatkową wzmiankę na temat osób, które nie znajdują się pod moją ochroną, Zabawko. — Dziewczyna ugryzła pasztecik, podniosła palec do ust i delikatnie starła okruszki z wargi. — Domyślasz się, czyje imię znajduje się na początku tej listy?
Uśmiechnęła się. Nie dostrzegł w tym uśmiechu złośliwości. Był to kolejny z tych jej uśmiechów jakby do samej siebie, z rozbawienia lub zadowolenia czymś, czego Cauthon nie rozumiał. Nagle coś zauważył. Tuon przypięła sobie do ramienia mały pęczek jedwabnych róż, które kiedyś jej wręczył.
Wbrew sobie się roześmiał. Rzucił na podłogę kapelusz i śmiał się. Mimo wszystkich wysiłków zrozumienia jej kompletnie nie znał tej młodziutkiej kobiety! Śmiał się i śmiał, aż rozbolały go żebra.