Koło Czasu obraca się, a Wieki nadchodzą i mijają, pozostawiając wspomnienia, które stają się legendą. Legenda staje się mitem, ale nawet mit jest już dawno zapomniany, kiedy nadchodzi Wiek, który go zrodził. W jednym z Wieków, zwanym przez niektórych Trzecim Wiekiem, Wiekiem, który dopiero nadejdzie, Wiekiem dawno już minionym, w Górach Przeznaczenia podniósł się wiatr. Wiatr ten nie był prawdziwym początkiem. W obrotach Koła Czasu nie istnieją początki ani zakończenia. Niemniej był to jakiś początek.
Zrodzony wśród zagajników i winnic, które porastały większą część urwistych wzgórz, pośród oliwkowych drzew rosnących w wiecznie zielonych rzędach i uporządkowanych winorośli bezlistnych aż do wiosny, zimny wiatr wiał na zachód i północ przez dobrze prosperujące farmy, znaczące ziemię między wzgórzami i wielkim portem Ebou Dar. Ziemia wciąż jeszcze po zimowemu leżała odłogiem, lecz mężczyźni i kobiety już smarowali lemiesze i sprawdzali uprzęże, przygotowując się do wyjścia na siew. Nie zwracali zbytniej uwagi na kolumny jadących na wschód brudnymi drogami wozów ciężko obładowanych przedmiotami i ludźmi, którzy nosili dziwne stroje i mówili z dziwnym akcentem. Wielu obcych również wyglądało na farmerów, a na wozach widniały znajome narzędzia przywiązane do pudeł i nieznane młode drzewka z korzeniami zawiniętymi w zwykłe płótno, jednakże uciekinierzy zdążali ku odleglejszym terenom. Tu i teraz nie mogli żyć. Seanchańska ręka lekko uciskała tych, którzy nie podważali zasad Seanchan i rolnicy z Gór Przeznaczenia nie dostrzegali żadnych zmian w swoim życiu. Dla nich prawdziwym władcą zawsze był deszcz lub jego brak.
Północno-zachodni wiatr wiał nad rozległymi błękitnozielonymi wodami portu, w którym na kotwicach na lekko wzburzonych falach kołysały się setki ogromnych statków i okrętów: jedne miały prostopadłe dzioby i żebrowane żagle, inne były wydłużone, o ostrych dziobach i pokładach wypełnionych ludźmi usiłującymi dopasować do szerszych statków żagle i takielunek. Jednostek było wszakże znacznie mniej niż kilka dni temu. Wiele ich utknęło obecnie na mieliznach, gdzie zwęglone wraki leżały na burtach, a spalone konstrukcje osiadły w głębokim szarym mule, przywodząc na myśl poczerniałe szkielety. Mniejsze statki, pochylone pod trójkątnymi żaglami, muskały wodę portowych wód lub zbliżały się dzięki wiosłom, które nadawały im kształt wielonożnych żuków wodnych; wszystkie transportowały robotników i zapasy na większe jednostki. Niewielkie łodzie i barki płynęły przywiązane do osobliwych tratew, które wyglądały jak pozbawione konarów pnie drzew, wyrastające z błękitnozielonej wody. Z nich skakali do wody ludzie dzierżący kamienie, aby jak najszybciej opaść niżej, do zatopionych wraków i tam przywiązywali liny do wszystkiego, co można było wyciągnąć na powierzchnię i ocalić. Sześć nocy temu przez ten obszar przeszła śmierć: Jedyna Moc pozabijała wówczas mężczyzn i kobiety, rozdarła w ciemnościach statki i okręty srebrnymi błyskawicami oraz ognistymi kulami. Teraz ten port na wzgórzach, choć ruchliwy i wypełniony szaleńczą działalnością, w porównaniu z tamtym okresem wydawał się oazą spokoju; tylko mokry wiatr wiał na północny zachód przez ujście, w którym rzeka Eldar rozszerzała się w portową zatokę, na północny zachód i w głąb lądu.
Siedząc po turecku na głazie pokrytym brązowym mchem, nad porośniętym trzcinami brzegiem rzeki, Mat Cauthon zgarbił ramiona przed silnym wiatrem i cicho zaklął. W Ebou Dar nie było ani złota, ani kobiet, tańców czy zabawy. Za to sporo niewygód. Krótko mówiąc, miejsce należało do ostatnich, w jakim w normalnej sytuacji pragnąłby spędzać czas. Słońce stało ledwie nad horyzontem, niebo nad głową mężczyzny było jasnoszare, a nadpływające od morza ciężkie, sine chmury zapowiadały deszcz. Krajobraz nie bardzo wyglądał na zimowy z powodu braku śniegu — Mat nie widział tu jeszcze nawet płatka — jednak zimny, wilgotny, poranny, przenikający do kości wiatr od wody gorzej niż śnieg przypominał człowiekowi o niskiej temperaturze. Minęło sześć nocy, odkąd Cauthon wyjechał z tego miasta podczas burzy, a jednak rwanie w biodrze stale przywoływało w nim wspomnienia chwil moknięcia w siodle. To nie była ani pogoda, ani pora dnia, którą człowiek wybrałby z własnej woli. Mat żałował, że nie pomyślał o wzięciu dodatkowej peleryny. Żałował, że nie został we własnym łóżku.
Odległe zaledwie o milę na południe od Ebou Dar wzgórza, które skrywały miasto przed światem, skrywały równocześnie Mata przed miastem, jednak w zasięgu wzroku mężczyzna nie miał nawet drzew; poza niewielkimi krzewami niewiele widział. Pobyt na otwartym i tak pustym terenie przyprawiał go o dziwne mrowienie na całym ciele — jakby mrówki pełzały mu tuż pod skórą. Był chyba jednak bezpieczny. Prosty, brązowy, wełniany płaszcz i czapka nie składały się na strój, w którym Mata znano w tym porcie. Bliznę na szyi zakrył szalem nie z czarnego jedwabiu, lecz z szarej wełny; postawił też kołnierz płaszcza. Jego ubrania nie zdobił ani jeden kawałek koronki, ani jedna nitka haftu. Mężczyzna wyglądał bezbarwnie niczym dojący krowy rolnik. Jeśli zobaczą go ludzie, których musiał unikać, na pewno go nie rozpoznają. Chyba że podejdą bardzo blisko. Niemniej jednak na tę myśl Cauthon nerwowo naciągnął czapkę trochę niżej na uszy.
— Długo tu jeszcze zamierzasz zostać, Mat? — Obdarty granatowy płaszcz Noala miał już najlepszy okres za sobą, podobnie zresztą jak jego właściciel. Zgarbiony i siwowłosy starzec, którego twarz szpecił złamany nos, kucał obecnie na piętach pod głazem, łowiąc na brzegu rzeki bambusową wędką ryby. Był tak stary, że stracił już większość zębów, a co jakiś czas niespodziewanie odkrywał językiem nowe ubytki. — Na wypadek gdybyś nie zauważył, jest zimno. Powszechnie uważa się klimat Ebou Dar za ciepły, jednak zimą wszędzie panuje chłód i nawet w miejscach typu Ebou Dar można się poczuć jak w Shienarze. Moje stare kości błagają o bliskość ogniska. Albo chociaż o jakiś koc. Człowiek może się zadowolić kocem, o ile schroni się przed wiatrem. Zrobisz coś poza gapieniem się na rzekę?
Mat tylko na niego zerknął, więc Noal wzruszył ramionami i wrócił do oglądania tratwy ze smołowanego drewna, która huśtała się wśród rzadkich trzcin. Co jakiś czas starzec poruszał sękatą ręką, jak gdyby jego zdeformowane palce szczególnie odczuwały chłód, jeśli jednak tak było w istocie, Noal sam był sobie winien. Stary głupiec chodził niedawno po mieliznach i wybierał małe strzeble na przynętę koszem, który stał teraz na wpół zanurzony i przywiązany do gładkiego kamienia na brzegu. Mimo narzekań na pogodę Noal schodził do rzeki bez zbędnej zachęty czy ponagleń. Z tego, co mówił, wynikało, że od lat nie żyli już wszyscy, którzy go obchodzili, toteż niemal desperacko szukał wszelkiego ludzkiego towarzystwa. Doprawdy desperacko, skoro wybrał towarzystwo Mata, zamiast się oddalić od Ebou Dar już pięć dni temu. A przez pięć dni człowiek potrafi przemierzyć sporą odległość, szczególnie gdy ma dobre powody i niezłego konia. Mat sam często rozmyślał o odjeździe.
Po drugiej stronie Eldar, na wpół skryta przez jedną z bagnistych wysp, które cętkowały rzekę, cumowała łódź wiosłowa z szeroką pokładnicą. Wioślarze pochowali wiosła, a jeden z członków załogi stał, dźgając w trzcinach długim bosakiem. Po chwili drugi wioślarz pomógł mu wciągnąć do łodzi złowione trofeum, które z tej odległości wyglądało na duży worek. Mat skrzywił się i przeniósł spojrzenie dalej w dół rzeki. Nadal znajdowano ciała, a on ponosił odpowiedzialność za panoszącą się śmierć. Niewinni umierali wraz z winnymi. Jeśli jednak człowiek pozostawał bierny i nic nie robił... wtedy umierali tylko niewinni. Albo przytrafiało im się coś równie paskudnego jak śmierć. Równie paskudnego lub gorszego — zależy, jak na to spojrzeć.
Nachmurzył się poirytowany. Na krew i popioły, zmieniał się w cholernego filozofa! Odpowiedzialność odbierała mężczyźnie całą radość z życia i wysuszała go na wiór. Zapragnął nagle wielkiego dzbana wypełnionego grzanym winem, krzesła i stołu w wygodnej, pełnej muzyki głównej sali gospody i pulchnej dziewczyny służebnej na swoich kolanach. W dodatku najlepiej w gospodzie stojącej gdzieś daleko od Ebou Dar. Gdzieś bardzo daleko stąd. Nie mógł opuścić tej okolicy, tu miał bowiem zobowiązania i tu czekała go przyszłość, której nawet sobie nie wyobrażał. Najwyraźniej bycie ta’veren zupełnie w niczym człowiekowi nie pomagało, w każdym razie nie wtedy, gdy wokół danego osobnika już się ukształtował Wzór. Mat i tak miał zresztą szczęście. Przynajmniej żył i był wolny, a nie tkwił w celi, uwięziony i przykuty łańcuchem. W obecnych okolicznościach musiał swój aktualny los nazwać szczęściem.
Ze swojego miejsca dość dobrze widział ostatnie niskie, bagniste wysepki rzeczne. Wiatr wraz z drobinkami wody przesuwał się nad portem niczym wały delikatnej mgły, tak przezroczystej, że nie przesłaniała widoku, który Mat musiał zobaczyć. Cauthon próbował dokonać w głowie obliczeń, dodając do siebie liczbę wraków i statków nadal unoszących się na wodzie. Pogubił się jednak, sądząc, że niektóre policzył dwukrotnie, więc zaczął od nowa. Jego spokój zakłócały również myśli o nieszczęsnych przedstawicielach Ludu Morza. Mat słyszał, że na szubienicach w Rahad po drugiej stronie portu wisi ponad sto trupów osób skazanych za morderstwo i bunt. Normalnie Seanchanie używali kata z siekierą lub karali wbiciem na pal, członkowie Krwi stosowali wszakże sznur, toteż większość „przestępców” trafiła na szubienicę.
„Niech sczeznę, jeśli nie zrobiłem wszystkiego, co w mojej mocy” — zapewnił się gorzko w myślach. Nie powinien czuć się winny za każdą śmierć. To nie miało sensu, żadnego sensu. Żadnego! Mat musiał się raczej skoncentrować na ludziach, którzy uciekli.
Atha’an Miere, którzy odpłynęli, wzięli statki z portu, a przejęte jednostki niemożebnie obładowali pasażerami, ponieważ pragnęli na każdej zmieścić jak największą ilość uciekinierów. A jako że tysiące ich pracowało jako więźniowie w Rahad, wybrali wielkie statki Seanchan. Ich własne na pewno były wystarczająco pojemne, lecz wszystkie dotychczas odarto już z żagli i takielunku, dopasowując do seanchańskiego stylu. Gdyby Mat umiał obliczyć, ile zostało wielkich statków, wiedziałby mniej więcej, jak wielu przedstawicieli Ludu Morza naprawdę wydostanie się na wolność. Uwolnienie Poszukiwaczek Wiatru Atha’an Miere było rzeczą właściwą i praktycznie jedyną, jakiej mógł dokonać, jednak oprócz szubienic, obarczał się też winą za setki ciał wyławianych poza portem w ostatnich pięciu dniach, a Światłość jedna wie, ile ich zniósł do morza odpływ. Grabarze pracowali od wschodu do zachodu słońca, a wszystkie cmentarzyska stale wypełniały odgłosy łkania kobiet i dzieci. I mężczyzn. Zginęło naprawdę sporo przedstawicieli Ludu Morza, po których nikt nie płakał, gdy ich zwłoki wrzucano do masowych grobów, tym niemniej Mat pragnął choć w przybliżeniu wiedzieć, jak wielu ocalił, dzięki czemu mógłby nie myśleć wyłącznie o tym, ile osób zabił.
Ocena liczby statków, które wypłynęły na Morze Sztormów, była jednak trudna, nawet jeśli Mat nie tracił rachuby. W przeciwieństwie do Aes Sedai, Poszukiwaczki Wiatru bez ograniczeń mogły używać Mocy jako broni, szczególnie kiedy wchodziło w grę bezpieczeństwo ich ludu, a na pewno chciały powstrzymać pościg, zanim ten w ogóle na dobre się zacznie, wychodziły bowiem z założenia, że nikt nie rusza w pogoń płonącym statkiem. Dzięki swoim damane Seanchanie odwzajemniali się bez skrupułów.
Przez deszcz trzaskały pioruny, tak liczne jak źdźbła traw, a niebo rysowały ogniste kule, niektóre wielkości koni. Port wydawał się płonąć od jednego końca aż po drugi i wobec tej nocy wyglądałby marnie pokaz każdego Iluminatora.
Nie odwracając głowy, Mat potrafiłby wskazać tuzin miejsc, w których z płytkiej wody sterczały zwęglone wręgi wielkich statków albo ogromne kadłuby statków o prostopadłym dziobie leżące na boku; portowe fale lizały przechylone pokłady i znacznie liczniejsze poczerniałe szczątki drewnianych rakerów Ludu Morza. Najwyraźniej Atha’an Miere nie lubili zostawiać swoich statków ludziom, którzy mieli zwyczaj zakuwać ich w łańcuchy. Mat tuż przed sobą dostrzegł trzy tuziny, a nie liczył zatopionych wraków, przy których kręciły się łodzie ratownicze. Może prawdziwy żeglarz umiałby po samych wystających znad wody wierzchołkach masztów odróżnić wielki statek od rakera, jednak Cauthona takie zadanie przerastało.
Nagle ogarnęło go stare wspomnienie związane z załadunkiem statków na wypadek ataku z morza. Przypomniał sobie liczbę ludzi, których można było stłoczyć na jakiś czas na pewnej przestrzeni. To wspomnienie ze starożytnej wojny między Ferganseą i Moreiną nie należało właściwie do Mata, choć było niesamowicie rzeczywiste i wydawało mu się własnym. Wiecznie go zaskakiwało odkrycie, że tak naprawdę nie żył życiem tych starożytnych mężczyzn, mimo iż tyle szczegółów tkwiło w jego głowie, więc może jednak nimi żył... w jakimś sensie. Na pewno „pamiętał” je dokładniej niż wiele fragmentów własnego życia. Pływające jednostki, które przywoływał w pamięci, były mniejsze niż większość w porcie, a jednak zasady pozostawały te same.
— Nie mają dość statków — szepnął. Seanchanie mieli ich więcej w Tanchico niż tutaj, jednak tu straty były bez wątpienia ogromne.
— Dość statków na co? — spytał Noal. — Nigdy wcześniej nie widziałem tak wielu w jednym miejscu. — W ustach starca stwierdzenie zabrzmiało poważnie. Gdy Noal wypowiadał takie słowa, Cauthon zawsze widział wszystko dokładniej i lepiej. W jego rodzinnej miejscowości mawiano, że niektóre osoby po prostu wyraźniej dostrzegają prawdę.
Mat potrząsnął głową.
— Nie zostawili dość statków, aby wszyscy mogli wrócić do domu — wyjaśnił.
— Nie musimy nigdzie wracać — wycedziła za nim jakaś kobieta. — Przybyliśmy do domu.
O mało nie podskoczył na odgłos bełkotliwej, seanchańskiej mowy, na szczęście rozpoznał osobę, która się do niego odezwała.
Egeanin popatrzyła groźnie ostrymi niczym sztylety niebieskimi oczyma. Jej gniew nie był skierowany przeciwko niemu, przynajmniej Mat tak sądził. Egeanin była wysoka i szczupła, miała surową twarz o bladej, mimo życia na morzu, cerze. Jej zielona sukienka byłaby wystarczająco jaskrawa dla przedstawicielki Druciarzy (lub prawie) i ozdobiona masą małych, haftowanych żółtych i białych kwiatków przy wysokim kołnierzu i na rękawach. Kwiecisty szal, przewiązany ciasno pod podbródkiem, przytrzymywał jej długą, bo sięgającą aż do połowy pleców czarną perukę. Kobieta nienawidziła zarówno szala, jak i sukni, która nie całkiem na nią pasowała, jednak co minutę sprawdzała, czy nie przekrzywiła jej się peruka. Peruka interesowała ją bardziej niż ubranie, a w dodatku określenie „zainteresowanie” wydawało się wręcz niedopowiedzeniem.
Egeanin tylko westchnęła, gdy kazał jej obciąć długie paznokcie, lecz polecenie kompletnego ogolenia głowy przyprawiło ją niemal o atak apopleksji — zrobiła się czerwona na twarzy, a oczy o mało nie wyskoczyły jej z orbit. Wcześniej goliła włosy jedynie nad uszami, zostawiając czubek oraz szeroki, długi do ramion koński ogon. Fryzura ta sugerowała, że Seanchanka należy do Krwi i jest pomniejszą arystokratką. Nawet osoby, które nigdy nie spotkały Seanchan, zapamiętałyby ją. Niechętnie zgodziła się ogolić głowę, potem wszakże prawie wpadła w histerię, aż Mat pozwolił jej zakryć czaszkę peruką. Jednak nie do końca chodziło jej o wygląd, raczej o to, że wśród Seanchan tylko przedstawiciele rodziny cesarskiej całkowicie golili głowy. Zwyczajni mężczyźni, gdy zaczynali znacząco łysieć, natychmiast zakładali peruki. Egeanin umarłaby ze wstydu, gdyby ktoś zaczął ją podejrzewać o udawanie przynależności do rodziny cesarskiej. Za takie podszywanie się Seanchanie karali zresztą śmiercią, choć Mat nie wierzył, aby Egeanin właśnie się tego obawiała. Czymże by była dla niej jeszcze jedna kara śmierci, jeśli jej szyi już groził topór? A może raczej sznur. Pętla czekała wszak i na Cauthona...
Wsuwając w połowie obnażony nóż z powrotem w lewy rękaw, Mat zsunął się z głazu. Wylądował dość nieszczęśliwie i o mało nie upadł, ledwie powstrzymując grymas z powodu bolesnego ukłucia w biodrze. Udało mu się jednak zachować kamienną twarz. Egeanin była seanchańską arystokratką oraz kapitanem statku i nie bardzo go poważała, nawet gdy nie okazywał słabości. Stale usiłowała też przejąć kontrolę. Przyszła do niego po pomoc, nie miała innego wyjścia, lecz fakt ten niczego nie ułatwiał. Oparłszy się o głaz, Cauthon założył ręce na piersi i wiercił się przez chwilę. Udając, że rozpiera się wygodnie, kopał bezradnie nogą kępy wyschłej trawy i czekał, aż przeminie ból, który okazał się na tyle ostry, że mimo zimy i lodowatego wiatru Matowi na czoło wystąpiły krople potu. Ucieczka w tamtej burzy kosztowała go sporo zdrowia i jego organizm jeszcze się nie zregenerował.
— Masz pewność w kwestii Ludu Morza? — spytał ją. Nie było sensu ponownie wzmiankować o braku statków. I tak zbyt wielu seanchańskich osadników opuściło Ebou Dar, a pewnie jeszcze więcej wyjechało z Tanchico. Jednak niezależnie od liczby posiadanych statków, żadna siła na ziemi nie przegoniłaby w tym momencie Seanchan.
Egeanin sięgnęła znów do peruki, zawahała się, marszcząc brwi na widok swoich krótkich paznokci i natychmiast schowała ręce, wsuwając je pod pachy.
— Ale o co ci dokładnie chodzi? — odpowiedziała pytaniem. Wiedziała, że Mat jest zwolennikiem uwolnienia Poszukiwaczek Wiatru, lecz żadne z nich dwojga o tym teraz nie wspomniało. Egeanin zawsze starała się unikać rozmów o Atha’an Miere. Uwalnianie damane było w opinii Seanchan podobnym przestępstwem jak zatapianie statków i zabijanie ludzi. Karali je śmiercią i uważali za zbrodnię niewiele mniej odrażającą od gwałtu czy molestowania dzieci. Egeanin wprawdzie sama pomogła uwolnić kilka damane, ale nie szczyciła się tymi czynami i zaliczała je do swoich występków. Zresztą i tego tematu unikała. Było też kilka innych, których wolałaby nie poruszać.
— Jesteś pewna, że nie mylisz się co do losu tamtych złapanych Poszukiwaczek Wiatru? Podsłuchałem rozmowę o odcinaniu rąk czy stóp... — Mat ciężko przełknął ślinę. Widział, jak umierali ludzie, a niektórym odbierał życie własnymi rękoma. Oby Światłość się nad nim ulitowała, raz zabił kobietę! Żadne, nawet najmroczniejsze z dręczących go wspomnień innych mężczyzn nie parzyło go tak straszliwie jak to, choć wśród tych obrazów były takie, które musiał topić w winie, ilekroć nim zawładnęły. Jednak na myśl o odcięciu komuś dłoni aż skręcił mu się żołądek.
Egeanin wykonała nagły ruch głową i przez moment Mat sądził, że kobieta zignoruje jego pytanie.
— Mówiła o tym Renna, założę się — odparła jednak w końcu, lekceważąco machając ręką. — Nonsensowna gadka niektórych sul’dam, która ma przestraszyć oporne damane, świeżo brane na smycz. Tej kary nie wykonuje się od... och... sześciuset czy siedmiuset lat. A i wtedy rzadko ją stosowano, ponieważ osoby, które nie potrafią kontrolować swojej własności bez... okaleczania jej... są od razu sei’mosiev. — Wydęła usta z obrzydzenia, Mat nie miał wszakże jasności, czy jest to reakcja na okaleczenia, czy na sei’mosiev.
— Zawstydzone czy nie, robią to — warknął. Dla Seanchan określenie sei’mosiev wykraczało poza pojęcie wstydu, Cauthon wszakże wątpił, czy osoba, która umyślnie utnie jakiejś kobiecie rękę, poczuje się tak ogromnie upokorzona, że zada sobie śmierć. — Suroth należy do tych rzadkich przypadków?
Seanchanka obrzuciła go nienawistnym spojrzeniem, wytrzymując przez moment jego wzrok, po czym oparła zaciśnięte pięści na biodrach, pochyliła się do przodu i rozstawiła nogi, jakby stała na pokładzie statku i zamierzała akurat zwymyślać opieszałego marynarza.
— Wysoka Lady Suroth nie posiada tych damane, tępy farmerze! One są własnością Cesarzowej, niech nam żyje wiecznie. Gdyby Suroth wydała taki rozkaz w sprawie cesarskich damane, mogłaby równie dobrze od razu podciąć sobie przeguby. Bo taka właśnie kara by ją za to spotkała. Nigdy nie słyszałam, by sama źle traktowała własne damane. Spróbuję ci wyjaśnić tę sprawę poprzez porównanie, które zrozumiesz. Jeśli twój pies ucieknie, nie okaleczasz go, lecz pouczasz surowo i przywiązujesz na powrót w zagrodzie. Poza tym, damane są zbyt... po prostu...
— Zbyt wartościowe — dokończył za nią oschle Mat. Słyszał to określenie tak często, że miał go już dość.
Egeanin zlekceważyła jego sarkazm, a może go nie zauważyła. Wiedział z doświadczenia, że jeśli kobieta nie chce czegoś słyszeć, potrafi tak skutecznie ignorować stwierdzenie mężczyzny, aż ten sam poczyna wątpić, czy w ogóle coś powiedział.
— W końcu zacząłeś rozumieć — wycedziła, kiwając głową. — Tym damane, o które tak bardzo się martwisz, prawdopodobnie do tej pory nie zostały nawet siniaki. — Przeniosła wzrok na statki w porcie i powoli jej oblicze wypełnił smutek, który wyglądał na głębszy z powodu jej surowych rysów. Przesunęła kciukami po koniuszkach pozostałych palców. — Nie uwierzyłbyś, ile mnie kosztuje moja damane — oświadczyła cicho. — Ona i wynajęta dla niej sul’dam. Och, oczywiście warta jest każdego tronu, który zapłaciłam. Ma na imię Serrisa. Jest świetnie wyszkolona, wrażliwa. Obje się słodkimi orzechami, jeśli jej pozwolisz, ale nigdy nie dostanie ataku choroby morskiej i nigdy się nie dąsa jak inne. Szkoda, że musiałam ją zostawić w Cantorin. Przypuszczam, że nigdy już jej nie zobaczę. — Westchnęła z żalem.
— Jestem pewien, że tęskni za tobą tak samo jak ty za nią — powiedział Noal, posyłając im szczerbaty uśmiech. Brzmiał absolutnie szczerze i być może był szczery. Twierdził, że widział gorsze rzeczy niż damane i da’covale.
Egeanin wyprostowała się, zmarszczyła brwi i znieruchomiała w tej pozie. Chyba nie wierzyła w jego współczucie. A może po prostu właśnie uprzytomniła sobie, że patrzy na statki w porcie. Tak czy owak, jednoznacznym ruchem odwróciła się od wody.
— Wydałam rozkazy, żeby nikt nie zostawiał wozów — oświadczyła twardo. Prawdopodobnie załoga na jej statkach aż podskakiwała, słysząc ten ton. Kobieta ostro szarpnęła głowę w stronę Mata i Noala, jakby oczekiwała, że również chętnie wypełnią każde jej polecenie.
— Naprawdę? Teraz? — Mat uśmiechnął się, szczerząc zęby. Zdołał zapanować nad bezczelnym uśmieszkiem, który nadętych głupców doprowadzał do apopleksji. Egeanin z pewnością nie była głupia, choć zbyt często się puszyła. Kapitan statku i arystokratka! Cauthon nie wiedział, która z tych funkcji była gorsza. Nie podobała mu się ani jedna, ani druga. — No cóż, byłem niemal gotowy wyruszyć w tamtym kierunku. Chyba że nie skończyłeś łowić, Noalu. W takim wypadku możemy tu chwilę poczekać.
Jednakże starzec już wyrzucał do wody pozostałe w koszu srebrnoszare strzeble. Jego ręce były kiedyś paskudnie połamane, sądząc po ich niekształtnym wyglądzie, może nawet więcej niż raz, jednak całkiem zręcznie owijał bambusową wędkę sznurkiem. Chociaż łowił krótko, złapał prawie tuzin ryb, które — największe z nich miały niemal stopę długości — powiesił wcześniej za skrzela na trzcinie, a teraz zaczął je przekładać do kosza, po czym go podniósł. Mówił, że jeśli zdoła znaleźć odpowiednie przyprawy, przyrządzi gulasz rybny — z Shary, akurat stamtąd! Równie dobrze mógłby serwować gulasz z księżyca, byle tylko Mat zapomniał o bólu w biodrze. Gdy Noal mówił o przyprawach, Cauthon zaczął podejrzewać, że będzie musiał zdobyć sporo piwa ale, by popić tak ostrą potrawę.
Egeanin czekała niecierpliwie, nie zwracając najmniejszej uwagi na szeroki uśmiech Mata, więc otoczył ją ramieniem. Skoro wracali z powrotem, chyba powinni zacząć już udawać. Jednak Egeanin odepchnęła jego rękę. Przy tej kobiecie niektóre znane mu oschłe stare panny zachowywały się jak dziewczyny z tawerny.
— Mają nas uważać za kochanków, ciebie i mnie — przypomniał jej.
— Ale tu nikt nas nie widzi — odburknęła.
— Ile razy muszę ci powtarzać, Leilwin? — Tego imienia używała obecnie. Twierdziła, że jest taraboniańskie. W każdym razie nie brzmiało po seanchańsku. — Jeśli będziemy się chwytać za ręce, dopiero gdy kogoś ujrzymy, ci, których nie dostrzeżemy, mogą nas uznać za dość dziwną parę kochanków.
Parsknęła drwiąco, tym niemniej pozwoliła mu się otoczyć ramieniem, a i sama go objęła. Jednocześnie posłała mu wszakże ostrzegawcze spojrzenie.
Mat potrząsnął głową. Egeanin była kompletnie stuknięta, skoro sądziła, że dotykanie jej sprawia mu przyjemność. Większość kobiet miała choćby trochę tłuszczyku na mięśniach, przynajmniej kobiety, w których Cauthon gustował, natomiast tę ściskało się jak palik ogrodzenia. Jej ramię było prawie tak twarde i równie sztywne jak kawał drewna. Mat nie potrafił pojąć, co Domon widzi w tej Seanchance. Może po prostu nie dała Illiańczykowi wyboru. Kupiła go przecież niczym konia. „Bodajbym sczezł, nigdy nie zrozumiem tych Seanchan” — pomyślał gniewnie. Nie żeby chciał ich zrozumieć. Tyle że... niestety musiał.
Gdy się obracali, rzucił ostatnie spojrzenie na port i o mało tego nie pożałował. Dwa małe statki żaglowe przedarły się akurat przez wielką ścianę mgły, która powoli opadała nad wodą. Płynęły pod wiatr. Tak, tak, pora wyruszać.
Od rzeki do Wielkiej Drogi Północnej szło się ponad dwie mile po falistym terenie porośniętym pobrązowiałą od zimy trawą i zielskiem oraz kępami krzewów o splątanych gałęziach tak gęstych, że choć straciły większość liści, nie sposób się było przez nie przebić. Wzgórza ledwie zasługiwały na swoje miano, szczególnie dla mężczyzny, który jako chłopiec wspiął się na Piaskowe Wzgórza i Góry Mgły (Mat miał sporo luk w pamięci, lecz te wspomnienia nadal pozostawały w nim żywe), jednak wkrótce Cauthon zaczął się cieszyć, że może się wesprzeć na czyimś ramieniu. Zbyt długo siedział bez ruchu na tej cholernej skale. Wprawdzie rwanie w biodrze osłabło do tępego bólu, Mat nadal wszakże lekko kulał i bez pomocy drugiej osoby słaniałby się na zboczach. Oczywiście, nie opierał się na Egeanin, ale dzięki niej zachowywał równowagę. Kobieta popatrywała na niego z niezadowoloną miną, wyraźnie się zastanawiając, czy jej towarzysz próbuje ją jakoś wykorzystać.
— Gdybyś robił, jak ci powiedziano, nie musiałabym cię teraz nieść — warknęła.
Znów wyszczerzył zęby, tym razem nie starając się ukryć szyderstwa pod uprzejmym śmiechem. Noal sunął obok nich z niezwykłą lekkością, ani na chwilę nie myląc kroku, mimo iż jedną ręką przytrzymywał przy biodrze kosz z rybami, w drugiej zaś dzierżył wędkę. Widok starca kłopotał Cauthona. Chociaż wyglądał na zniszczonego życiem, Noal okazał się człowiekiem całkiem dziarskim. Czasami znacznie zbyt dziarskim.
Ich trasa biegła na północ od Niebiańskiego Okręgu, z jego długimi, otwartymi rzędami wypolerowanych, kamiennych siedzeń, gdzie kiedyś bogaci bywalcy siadywali w cieplejsze dni na poduszkach pod kolorowymi płóciennymi markizami i oglądali wyścigi swoich koni. Obecnie markizy i słupki zabrano, konie, których nie zarekwirowali Seanchanie, stały w swoich wiejskich stajniach, a siedzenia były prawie puste — jedynie garstka małych chłopców bawiła się w nieznaną Matowi odmianę ciuciubabki. Cauthon lubił konie i wyścigi, teraz jednak obojętnie przesunął spojrzeniem obok Niebiańskiego Okręgu i spojrzał na Ebou Dar. Ilekroć wspinał się na wzgórze, widział za sobą solidne, białe wały obronne miasta, a wśród nich drogę otaczającą stolicę i widok ten dawał mu wymówkę do zatrzymania się na moment i patrzenia. Głupia kobieta! Trochę utykał, a ona twierdzi, że go niesie! Zdołał zachować spokój, przyjmując trudny okres gładko i bez żalu. Dlaczego ona nie mogła?
Wewnątrz miasta błyszczały w szarym świetle poranka białe dachy i ściany, białe kopuły i iglice ozdobione cienkimi paskami koloru, razem tworząc obraz spokoju. Z tej odległości Mat nie potrafił dostrzec pustych miejsc po budynkach, które całkowicie spłonęły. Długa kolejka ciągnionych przez woły wozów na wysokich kołach przesuwała się przez szeroką, zwieńczoną łukiem bramę, która otwierała się na Wielką Drogę Północną — mężczyźni i kobiety udawali się na miejskie rynki z zamiarem sprzedania pozostałych im do zimy produktów, a wśród nich toczyły się duże, okryte płótnem, zaprzężone w szóstkę lub ósemkę koni, kupieckie wozy wiozące towary zdobyte w — Światłość jedna wie — jakich miejscach. Siedem innych grup, złożonych z różnej liczby wozów — od czterech do dziesięciu — stało w rzędzie z boku drogi i czekało, aż wartownicy przy bramie skończą inspekcję. Stale, póki świeciło słońce, uprawiano tu handel, niezależnie od tego, kto rządził miastem; ustawał jedynie podczas walk, choć i wtedy nie zawsze całkowicie. Z drugiej strony nadciągali inni ludzie — głównie Seanchanie w równych szeregach, żołnierze ubrani w złożoną z segmentów zbroję pomalowaną w pasy oraz w hełmy, które przywodziły na myśl głowy ogromnych owadów. Jedni maszerowali, inni dosiadali koni; arystokraci zawsze jechali konno, kobiety spowite w ozdobne peleryny, plisowane jeździeckie suknie i koronkowe woale, mężczyźni w obszernych spodniach i długich płaszczach. Seanchańscy osadnicy także nadal opuszczali miasto, toteż wóz za wozem wypełniali rolnicy, rzemieślnicy i charakterystyczne dla danego fachu narzędzia. Osadnicy zaczęli wyjeżdżać natychmiast, gdy zeszli ze statków, miną wszakże tygodnie, zanim wszyscy odjadą. Mat miał przed sobą spokojną scenkę, obraz na pozór zwyczajnego, typowego dnia pracy, jednak za każdym razem, kiedy jakaś grupka docierała do bram, bezwiednie przypominał sobie zdarzenia sprzed sześciu nocy i myślami był tam, przy tych samych bramach.
Wtedy, gdy przeszli miasto od Pałacu Tarasin, burza jeszcze bardziej się wzmogła. Deszcz lał jak z cebra, łomocząc w ciemne miejskie budowle, kopyta koni ślizgały się na mokrych kamieniach brukowych, ostry wiatr od Morza Sztormów wył, niosąc krople deszczu i uderzając nimi niczym wysyłanymi z procy kamieniami, szarpiąc połami płaszczy, tak że nikt nie pozostawał całkowicie suchy. Chmury zakryły księżyc, a ulewa zdawała się wchłaniać światło lamp na tyczkach, które nieśli Blaeric i Fen, idący piechotą przed resztą. Potem wszyscy weszli w długi korytarz wiodący przez miejską ścianę, gdzie zyskali jako taką ochronę, przynajmniej przed deszczem. W tym swego rodzaju tunelu o wysokim stropie łkała wichura, przywodząc na myśl grę na flecie. Wartownicy bram czekali na drugim końcu korytarza — czterech mężczyzn, również z lampami na tyczkach. Kolejny tuzin, w połowie złożony z Seanchan, niósł halabardy, którymi można było trafić człowieka w siodle lub go z niego ściągnąć. Dwóch Seanchan bez hełmów wypatrywało z oświetlonego wejścia do wartowni wbudowanej w otynkowaną na biało ścianę, przesuwające się za nimi cienie sugerowały zaś obecność innych osób wewnątrz. Zbyt wielu osób, ażeby pokonać je po cichu, może w ogóle zbyt wielu dla nich. Mat musiałby postawić wszystko na jedną kartę.
Wartownicy nie stanowili zagrożenia, w każdym razie nie byli głównym zagrożeniem. Wysoka kobieta o okrągłej twarzy, ubrana w granatową suknię o podzielonych, długich do kostek spódnicach z czerwonymi wstawkami, na które naszyto srebrne błyskawice, przeszła obok stojących w drzwiach wartowni mężczyzn. W lewej ręce sul’dam trzymała zwiniętą długą, srebrzystą, metalową smycz, której drugi koniec połączony był z obrożą na szyi spowitej w ciemnoszary strój siwiejącej kobiety — damane szła za swoją panią, błyskając szerokim, gorliwym uśmiechem. Mat spodziewał się ich tutaj. Seanchanie mieli teraz sul’dam i damane przy wszystkich bramach. Przypuszczalnie wewnątrz też spotka jedną czy dwie pary. Seanchanie wyraźnie nie zamierzali pozwolić wymknąć się z ich sieci choćby jednej kobiecie posiadającej umiejętność przenoszenia Mocy. Mat poczuł na piersi pod koszulą zimny dotyk srebrnego medalionu z godłem lisiego łba. Zimno to nie sygnalizowało tym razem wcale, że ktoś w pobliżu obejmuje Źródło, sugerowało po prostu jedynie zimno nocy i chłód ciała Cauthona — tak lodowatego, że nie mogło ogrzać srebra. A jednak wbrew sobie czekał na jakiś ślad Mocy. O Światłości, doprawdy dużo dziś ryzykował!
Wartowników pewnie zaintrygowałaby arystokratka opuszczająca Ebou Dar w środku nocy i w taką pogodę, szczególnie że kobiecie towarzyszyło kilkunastu służących i konie juczne, których obecność wskazywała na planowaną daleką podróż, jednak Egeanin należała do Krwi, o czym świadczył płaszcz zdobiony haftem w kształcie orła z rozpostartymi czarno-białymi skrzydłami i wydłużone palce czerwonych rękawiczek podróżnych, skrywające długie paznokcie. Zwykli żołnierze nie pytali, co robią członkowie Krwi, nie pytali nawet jej najmarniejszych przedstawicieli... Choć oczywiście i dla nich istniały pewne formalności. Każdy mógł opuścić miasto, jednak Seanchanie rejestrowali ruch damane, a w grupie Egeanin szły trzy — z opuszczonymi głowami i niewidocznymi pod kapturami szarych płaszczów twarzami — każda przywiązana długą srebrzystą a’dam do jadącej konno sul’dam.
Sul’dam o okrągłej twarzy przeszła obok i ledwie na nich zerkając, skierowała się w dół korytarza. Jej damane przyglądała się jednak uważnie każdej mijanej kobiecie, sprawdzając, czy ta potrafi przenosić Moc. Mat aż wstrzymał oddech, kiedy, lekko marszcząc brwi, zatrzymała się obok ostatniej damane. Mimo swego szczęścia nie postawiłby nawet monety na to, że Seanchanie nie rozpoznają wiecznie młodego oblicza Aes Sedai, jeśli tylko zajrzą pod kaptur. Siostry trzymano wprawdzie jako damane, ale jaka była szansa, że wszystkie trzy damane Egeanin będą Aes Sedai? O Światłości, a jaka była szansa, że jedna z niższych przedstawicielek Krwi posiada ich aż trzy?
Kobieta o okrągłej twarzy wydała mlaśnięcie, którego używa się, przywołując ulubionego psa, po czym szarpnęła a’dam i wraz z damane odeszły. Najwyraźniej nie szukali damane, lecz próbujących ucieczki marath’damane. Mat nadal odnosił wrażenie, że lada chwila się udusi. Dźwięk toczącej się kości wypełnił ponownie jego głowę i był wystarczająco głośny, by rywalizować ze sporadycznym dudnieniem odległego grzmotu. Coś złego się stanie, wiedział to.
Oficer straży, tęgi Seanchanin z saldaeańskimi, nakrapianymi oczyma, lecz bladą, miodowobrązową cerą, skłonił się grzecznie i zaprosił Egeanin do wartowni na kubek grzanego z przyprawami wina, podczas gdy urzędnik zapisywał informacje na temat damane. Wszystkie wartownie, jakie Mat kiedykolwiek widział, były miejscami surowymi, jednak dzięki światłu lamp jarzących się w szczelinach łuczniczych ta prezentowała się niemal kusząco. Chociaż rosiczka prawdopodobnie również wygląda zachęcająco dla muchy. Cauthon cieszył się z kropel deszczu, które skapywały mu z kaptura płaszcza i spływały po twarzy, gdyż zalewały wywołany zdenerwowaniem pot. Mat wziął jeden ze swoich noży do rzucania i ułożył go płasko na szczycie długiego pakunku z przodu siodła. Leżącego w ten sposób nie powinien zauważyć żaden z żołnierzy. Cauthon wyczuł poruszenie kobiety oddychającej w tobołku pod jego dłońmi i napiął mięśnie ramion, bojąc się, że zacznie ona wzywać pomocy. Selucia trzymała swojego wierzchowca blisko jego konia, zerkając na niego spod skrywającego twarz i złoty warkocz kaptura, ani na chwilę nie popatrując jednak na boki, kiedy przechodziły sul’dam i damane. Zresztą krzyk Selucii wydawał mu się równie niebezpieczny jak krzyk Tuon. Mat sądził, że groźba w postaci noża skutecznie uciszy obie kobiety, które przypuszczalnie uważały go za człowieka naprawdę zdesperowanego lub pomylonego, więc na pewno wierzyły, że użyje ostrza. Nie miał jednak oczywiście pewności, czy nóż wystarczy; tej nocy działy się tak osobliwe rzeczy, że Cauthon niczego już nie był pewien.
Pamiętał, iż wstrzymał oddech, dumając, kiedy ktoś zauważy, że wieziony przez niego pakunek jest niezwykle bogato haftowany, a później zapyta, dlaczego Mat pozwala czemuś tak pięknemu moknąć na deszczu. Przeklinał moment, w którym podkusiło go zerwać kilim ze ściany, ponieważ był pod ręką. We wspomnieniach wszystkie wypadki rozgrywały się wolniej. Egeanin zsiadła i rzuciła wodze Domonowi, który wziął je, kłaniając się w siodle. Kaptur Illiańczyka częściowo opadł, ukazując głowę wygoloną z jednego boku i pozostałe włosy zebrane w sięgający mężczyźnie do ramienia warkocz. Krople deszczu kapały na krótką brodę krępego Domona, jednak ten znosił je z upartą arogancją typową dla so’jhin, czyli dziedzicznych wyższych służących przedstawicieli Krwi, a zatem osób prawie równych członkom Krwi. Bez wątpienia Illiańczyk ten znajdował się wyżej w hierarchii niż przeciętni żołnierze. Egeanin znów zerknęła na Mata i jego ładunek; jej twarz przypominała zmrożoną maskę i minę tę mógłby uznać za dumę ktoś niewiedzący, że kobieta jest przerażona ich obecnymi posunięciami. Wysoka sul’dam i jej damane po skończonej inspekcji szybko zawróciły do korytarza. Vanin, prowadzący tuż za Matem jedno ze zwierząt jucznych i jak zawsze zwisający ze swego konia niczym worek łoju, wychylił się z siodła i splunął. Cauthon nie miał pojęcia, dlaczego zapamiętał ten szczegół, tak jednak było. Vanin splunął i równocześnie zagrały trąbki — ich cienkie i ostre dźwięki rozległy się w oddali za nimi, najprawdopodobniej w południowej części miasta, gdzie ludzie planowali spalić zgromadzone wzdłuż Drogi do Zatoki zapasy Seanchan.
Na odgłos trąbek oficer straży się zawahał, nagle jednak zabrzmiał głośno także dzwon w samym centrum, potem drugi i kolejny, aż zaczęli odnosić wrażenie, że rozdzwoniły się na alarm ich setki. Po chwili czerń nocy przecinało już więcej błyskawic, niż zrodziła jakakolwiek burza, srebrzyście niebieskie smugi cięły powietrze wewnątrz murów. Całą grupką stali w tym tunelu, skąpani migoczącym światłem. Wtedy zaczęły się krzyki, krzyki wśród co rusz rozlegających się w mieście eksplozji.
Przez chwilę Mat przeklinał Poszukiwaczki Wiatru za to, że ruszyły prędzej, niż obiecały. Ale uświadomił sobie, że nieprzyjemny łoskot toczących się w jego głowie kości ustał. Dlaczego? Znów miał ochotę zakląć, chociaż nawet na to nie było dość czasu. W następnej chwili oficer pospiesznie popędził Egeanin z powrotem na siodło i kazał ruszać w drogę, po czym wrzaskliwie zaczął rozkazywać ludziom, którzy gwałtownie wybiegali z wartowni: jednym polecił biec do miasta i sprawdzić przyczynę alarmu, pozostałych zaś ustawiał w szyk na wypadek zagrożenia z wewnątrz bądź z zewnątrz. Zjawiła się kobieta o okrągłej twarzy, z wartowni wybiegła też jej damane wraz z żołnierzami i inną parą kobiet połączonych przez a’dam. Mat i reszta grupy popędziła w burzę, zabierając z sobą trzy Aes Sedai: dwie zbiegłe damane i porwaną spadkobierczynię seanchańskiego Kryształowego Tronu. Za nimi zaś, przez Ebou Dar przetaczała się znacznie gorsza burza.
Pioruny liczniejsze niż źdźbła traw...
Drżąc na całym ciele, Mat wrócił myślami do chwili obecnej. Egeanin patrzyła na niego spode łba i przesadnie mocno szarpała go za rękaw.
— Kochankowie przechadzają się niespiesznie — szepnął. — Raczej... spacerują, niż idą.
Uśmiechnęła się szyderczo. Mat nie miał już żadnych wątpliwości. Domona bez dwóch zdań oślepiła miłość. Miłość albo zbyt wiele ciosów w głowę.
W jakimś sensie najgorsze mieli za sobą. Cauthon żywił w każdym razie nadzieję, że najtrudniej będzie im opuścić miasto. Od tej pory nie łomotało mu w głowie. Wszak łomotanie zawsze oznaczało coś złego. Przeszłość Mata była maksymalnie poplątana i był pewien, że tylko człowiek o takim szczęściu jak on potrafi oddzielić ziarna od plew. Poszukujący jeszcze przed nocą złapią trop Egeanin, którą teraz mogliby oskarżyć dodatkowo o kradzież damane, jednak przedstawiciele władz pomyślą prawdopodobnie, że kobieta odjechała szybko i znajduje się obecnie wiele lig od Ebou Dar. Nikomu zapewne nie przyjdzie do głowy, że tkwiła tuż za rogatkami. Tylko zbiegiem okoliczności mogliby ją skojarzyć z Tuon albo z Matem i to się liczyło. Tylin na pewno dodałaby własne zarzuty przeciwko niemu — żadna kobieta nie wybaczy mężczyźnie, że ją związał i niczym tobołek wepchnął pod łóżko, nawet jeśli sama mu to sugerowała — tym niemniej przy odrobinie szczęścia nikt nie powinien go połączyć z innymi zdarzeniami tamtej nocy. Tak, tak, nikt poza Tylin nie domyśli się jego udziału. Związanie królowej niczym świni na rynku wystarczy oczywiście, by skazać człowieka na śmierć, czymże jednak był ten czyn wobec porwania Córki Dziewięciu Księżyców? I co on, Zabawka Tylin, miał na to poradzić? Ciągle go irytowało, że uważano go za niepoprawnego pochlebcę... gorzej, za coś w rodzaju ulubionego zwierzęcia domowego! Istniały jednak korzyści...
Sądził, że jest bezpieczny (przynajmniej nic mu chyba nie groziło ze strony Seanchan), a jednak pewna kwestia uwierała go niczym cierń w pięcie. Właściwie sporo spraw go niepokoiło — większość z nich wiązała się z samą Tuon — jedna wszakże szczególnie. Zniknięcie Tuon powinno wstrząsnąć ludźmi równie mocno jak pełne zaćmienie słońca w południe, lecz nikt nie podniósł alarmu. I nic się nie zdarzyło! Nic! Nie wyznaczono nagrody ani oferty wykupu, Mat nigdzie nie widział uważnych żołnierzy starannie przeszukujących wozy i furmanki w zasięgu wielu mil, żadne oddziały nie galopowały po okolicy i nie przeszukiwały każdego zakątka i niszy, w której ktoś mógłby ukryć kobietę. Cauthon posiadał w swej zmęczonej głowie jakieś stare wspomnienia o tropieniu porwanego członka królewskiej rodziny, a jednak — z wyjątkiem szubienic i spalonych statków w porcie — Ebou Dar prezentowało się z zewnątrz identycznie jak na dzień przed porwaniem. Egeanin twierdziła, że poszukiwania będą prowadzone w całkowitej tajemnicy, a wielu samych Seanchan ciągle nie dowiedziało się o zaginięciu Tuon. Tłumaczyła to potencjalnym szokiem dla Imperium, złymi omenami dla Powrotu i stratą sei’taer. Mówiła o całej sprawie tonem sugerującym wiarę w każde słowo, ale Mat nie dał jej się zwieść. Seanchanie byli dziwnym ludem, nikt jednak nie mógł być aż tak dziwny. Od ciszy panującej w Ebou Dar sam dostawał gęsiej skórki. Węszył w tym milczeniu pułapkę. Gdy dotarli do Wielkiej Drogi Północnej, był wdzięczny, że miasto skryło się już za niskimi wzgórzami.
Drogę stanowił szeroki trakt. Była to główna aleja handlowa, na której z łatwością zmieściłoby się obok siebie pięć czy sześć wozów. Nawierzchnia składała się z ziemi i gliny, które w trakcie minionych setek lat używania zostały ubite niemal do twardości starożytnego kamienia brukowego pozostałego po dawnych czasach i wystającego w niektórych miejscach kilka cali nad ziemię. Mat i Egeanin pospiesznie przeszli na pobocze po drugiej stronie; Noal niemal deptał im po piętach. Unikali strzeżonej przez kobietę z bliznami na twarzy, dziesięciu mężczyzn o bystrych oczach i w skórzanych kaftanach przykrytych metalowymi dyskami, kolumny kupców, ich toczących się do miasta furmanek oraz rzędu dziwacznie ukształtowanych osadniczych wozów ze spiczastymi czubkami, zmierzających na północ i ciągnionych przez konie, muły lub woły. Między wozami biegali bosi chłopcy, poganiając witkami rogate kozły o długim czarnym włosiu oraz duże białe krowy o wydatnych podgardlach. W tylnej grupie wozów jeden mężczyzna w workowatych, niebieskich spodniach i czerwonej czapce z okrągłym daszkiem prowadził masywnego, garbatego byka na grubym sznurze przywiązanym do kółka w nosie. Gdyby nie strój, osobnik mógłby zupełnie dobrze pochodzić z Dwu Rzek. Przyjrzał się Matowi i jego towarzyszom, jakby pragnął coś powiedzieć, potem jednak potrząsnął głową i mozolił się dalej, nie patrząc już na nikogo. Ze względu na kuśtykanie Cauthona nie poruszali się zbyt szybko i osadnicy mijali ich powoli, lecz nieprzerwanie.
Przygarbiona Egeanin wolną ręką przytrzymywała sobie szal pod brodą. Nagle wypuściła powietrze i rozluźniła palce drugiej dłoni, która niemal boleśnie wbijała się Matowi w bok. Po chwili kobieta wyprostowała się i przeszyła pełnym nienawiści wzrokiem plecy idącego przed nią farmera; wydawała się mieć ochotę dopaść go i wytargać za uszy najpierw mężczyznę, a później jego byka. Kiedy farmer oddalił się dobre dwadzieścia kroków, obrzuciła gniewnym spojrzeniem spory oddział seanchańskich żołnierzy — mniej więcej dwie setki ich maszerowały czwórkami środkiem drogi w tak szybkim tempie, że wkrótce dogonili osadników oraz ich przykryte mocno naprężonym płótnem, zaprzężone w muły wozy. Osadnicy rozstąpili się, pozostawiając dla wojska pusty środek drogi. Na czele kolumny jechało konno pół tuzina oficerów w hełmach z pióropuszami skrywającymi im całe twarze z wyjątkiem oczu. Oficerowie nie rozglądali się na boki, czerwone płaszcze starannie rozłożyli na zadach swoich wierzchowców. Na sztandarze Seanchan znajdował się przekreślony długą strzałą i postrzępioną złotą błyskawicą znak przypominający wyszczerbiony srebrny grot lub może kotwicę, pod nim natomiast mieścił się jakiś napis i liczby, których Mat nie mógł wyraźnie dojrzeć z powodu podmuchów wiatru szarpiących sztandarem we wszystkie strony. Ludzie na wozach z zapasami nosili granatowe płaszcze i spodnie oraz czapki w czerwono-niebieską kratę, żołnierze byli zaś ubrani bardziej krzykliwie niż większość Seanchan: w złożone z segmentów zbroje poprzecinane na dole błękitnymi i srebrzyście białymi pasami, natomiast wyżej pasami czerwonymi i złociście żółtymi; ich hełmy z kolei zostały pomalowane na wszystkie cztery kolory i wyglądali w nich jak straszne pająki. Na przedzie każdego hełmu przymocowano dużą odznakę z kotwicą — Mat uważał, że emblemat jest jednak kotwicą — a także strzałą i błyskawicą. Chyba każdy żołnierz (z wyjątkiem oficerów) niósł przy boku zakrzywiony łuk, a przy pasie najeżony strzałami kołczan i krótki miecz.
— Łucznicy statku — mruknęła Egeanin, zerkając na żołnierzy spode łba. Puściła szal, nadal wszakże zaciskała tę rękę w pięść. — Tawerniani awanturnicy. Gdy zbyt długo przebywają na lądzie, zawsze sprawiają kłopoty.
Matowi wydawali się przede wszystkim dobrze wyszkoleni. Nigdy w każdym razie nie słyszał o żołnierzach, którzy od czasu do czasu nie wpakowaliby się w jakąś burdę, szczególnie kiedy sobie popili lub po prostu się nudzili, a znudzeni żołnierze lubią się napić. Cauthon mimowolnie zadał sobie pytanie, jak daleko niosą ich łuki. Myśl była jednakże tylko teoretyczna, ponieważ nie chciał mieć nic wspólnego z żadnymi seanchańskimi wojakami. Gdyby mógł wybierać, nie chciałby mieć już nigdy nic wspólnego w ogóle z żadnymi żołnierzami. Nie miał wszakże takiego szczęścia. Los i szczęście to, niestety, dwie różne sprawy. Po chwili krótkiej zadumy zdecydował, że w najlepszym razie niosą na dwieście kroków. Z dobrej kuszy można było strzelać dalej, podobnie jak z łuków używanych w Dwu Rzekach.
— Nie jesteśmy w tawernie — wysyczał przez zaciśnięte zęby. — A oni wcale się w tej chwili nie awanturują. I nie kłóćmy się jedynie z powodu twojego strachu, iż jakiś farmer zechce z tobą pomówić.
Zacisnęła szczęki i posłała mu spojrzenie tak twarde, że gdyby wzrok potrafił zabijać, Mat leżałby teraz na ziemi z roztrzaskaną czaszką. Oboje wiedzieli jednak, że miał rację. Egeanin bała się, iż jeśli się odezwie, ktoś natychmiast rozpozna jej akcent. W jego przekonaniu wykazywała się mądrą ostrożnością, jednak tę kobietę jawnie wszystko denerwowało.
— Jak będziesz się w nich tak wgapiała, za chwilę podejdzie do nas chorąży. Eboudarianki słyną ze skromności — skłamał. Cóż mogła wiedzieć o miejscowych zwyczajach?
Tym razem posłała mu marsowe spojrzenie z ukosa — może próbowała zrozumieć, co w tym przypadku oznacza skromność — przestała się wszakże krzywić, kiedy patrzyła na łuczników. Teraz wyglądała raczej na gotową ukąsić, niż uderzyć.
— Ten mężczyzna ma tak ciemną cerę jak Atha’an Miere — szepnął Noal, popatrując na mijających ich żołnierzy. — Tak ciemną jak Sharanie. Przysiągłbym wszak, iż jego oczy są niebieskie. Widziałem wcześniej podobne... ale gdzie? — Usiłując otrzeć sobie skronie, o mało nie uderzył się w głowę bambusową wędką, po czym zrobił krok w stronę mężczyzny, jakby pragnął go wypytać, gdzie się urodził.
Cauthon przechylił się na bok i szybko złapał starego za rękaw.
— Musimy wracać do siedziby widowiska, Noalu. Nuże! Właściwie ani na moment nie powinniśmy się stamtąd oddalać.
— Mówiłam ci to — powiedziała Egeanin, ostro kiwając głową.
Mat jęknął, lecz nie pozostało mu nic innego, jak iść dalej. Tak, tak, nadeszła pora do odejścia. Miał jedynie nadzieję, że nie było zbyt późno.