Było późne popołudnie, toteż przez okna sypialni Randa powinny wpadać ukośnie promienie słońca, niestety na zewnątrz zacinał ostro deszcz, więc w pomieszczeniu zapalono wszystkie lampy, które miały rozproszyć zapadające ciemności. Grzmoty z trzaskiem uderzały w szyby okien. Burza była gwałtowna i nadchodziła od Muru Smoka szybciej niż pędzący koń, przynosząc z sobą chłód niemal wystarczający dla opadów śniegu. Zresztą krople spadające na dom były na wpół zmrożonymi drobinkami gradu. A mimo płonących w kominku drewnianych kłód do pokoju wdzierało się zimno.
Al’Thor leżał na łóżku, z obutymi stopami ułożonymi jedna na drugiej na dekoracyjnej kapie i wpatrując się w baldachim, usiłował zebrać myśli. Potrafił zlekceważyć panującą na dworze burzę, trudniej jednak mu było zapomnieć o Min, która tuliła się do jego ramienia. Dziewczyna wcale nie starała się go rozproszyć, tym niemniej bezwiednie go rozpraszała. Co miał z nią zrobić? Z nią, z Elayne i z Aviendhą? Z tej odległości od Caemlyn obecność dwóch ostatnich wyczuwał w głowie jedynie niewyraźnie. Przynajmniej zakładał, że obie nadal przebywają w Caemlyn... Przyjmowanie jakichkolwiek założeń było w przypadku tych dwóch kobiet raczej niebezpieczne. Tak naprawdę bowiem w tym momencie Rand wiedział jedynie, że obie żyją i miał ogólne poczucie kierunku, w którym się znajdowały. Min przyciskała się całym ciałem do jego boku, a dzięki więzi czuł dziewczynę tak mocno wewnątrz swojego umysłu, jakby wtargnęła tam w sensie fizycznym. Czy było już za późno na zapewnienie jej bezpieczeństwa? Jej, a także Elayne i Aviendzie?
„Co każe ci sądzić, że potrafisz komukolwiek zapewnić bezpieczeństwo?” — zaszemrał mu w głowie Lews Therin. Ten nieżyjący szaleniec stał się już starym przyjacielem al’Thora. „Wszyscy umrą. Miej po prostu nadzieję, że nie ty ich pozabijasz”. Nie był to mile widziany przyjaciel, jedynie taki, od którego Rand nie umiał się uwolnić. Przestał się już bać, że zabije Min, Elayne czy Aviendhę — nie bardziej niż bał się, że sam popadnie w szaleństwo... Dokładniej mówiąc, nie bał się raczej, że oszaleje... jeszcze bardziej... Wszak skoro przemawiał w jego umyśle nieżyjący mężczyzna, którego mglistą sylwetkę w dodatku czasami niemal rozpoznawał. Czy ośmieliłby się zapytać swoją doradczynię Cadsuane o którąś z tych kwestii? „Nie ufaj nikomu” — wtrącił Lews Therin, po czym uśmiechnął się z lekką drwiną. „Nie ufaj nawet mnie”.
Nagle Min bez ostrzeżenia dźgnęła go palcami w żebra — tak mocno, że aż chrząknął.
— Popadasz w melancholię, pasterzu — mruknęła. — Jeśli znowu się o mnie martwisz, przysięgam, że będę... — Min potrafiła używać rozmaitych tonów głosu, a każdy pasował do innych emocji przenoszonych przez więź. Teraz al’Thor wyczuł w niej znów słabą irytację, choć tym razem zabarwioną troską. Czasami dziewczyna straszliwie się na niego wściekała i odnosił wrażenie, że zaraz wyrządzi mu jakąś krzywdę. Innymi razy jej pomruki wydawały mu się zabawne albo wręcz przyprawiały go o śmiech, a jej nieznaczne gardłowe mruczenie rozgrzałoby mu krew w żyłach nawet bez więzi. — Nic z tego... w tej chwili — oznajmiła mu ostrzegawczo, zanim zdołał poruszyć ułożoną na jej plecach ręką, po czym zsunęła się z łóżka, wstała i zaczęła wygładzać haftowany kaftan, posyłając równocześnie swemu mężczyźnie dezaprobujące spojrzenie. Odkąd połączyła go z sobą więzią, jeszcze doskonalej potrafiła mu czytać w myślach, chociaż i wcześniej przychodziło jej to całkiem łatwo. — Co z nimi zrobisz, Randzie? Co zamierza Cadsuane?
W oknach rozjarzyła się błyskawica i w pokoju zrobiło się prawie tak jasno, że można by wyłączyć lampy. Sekundę później dał się słyszeć odgłos grzmotu.
— Min, ani razu jeszcze nie miałem okazji się dowiedzieć, co Cadsuane zamierza zrobić, zanim tego nie zrobiła. W czym dzisiejszy dzień miałby się różnić od poprzednich?
Gruby, wypełniony pierzem materac przesunął się pod nim, gdy mężczyzna spuścił nogi i usiadł naprzeciwko dziewczyny. O mało bezmyślnie nie przycisnął dłoni do starych ran w boku. Na szczęście powstrzymał się i zaczął zapinać guziki kaftana. Na wpół uzdrowione i niemożliwe do całkowitego uzdrowienia — te dwie zachodzące na siebie rany bolały go od czasu Shadar Logoth. A może po prostu był tylko bardziej świadom ich rwania, ich palącego gorąca? Może czuł jedynie odmienność tego mniejszego niż dłoń obszaru na swoim boku od reszty swojego ciała? A miał wszak nadzieję, że dzięki zniknięciu Shadar Logoth jedna z jego ran zacznie się goić. Może jednak nie upłynęło jeszcze dość czasu i dlatego nie dostrzegał żadnej różnicy. Min uderzyła go oczywiście w drugi bok (zawsze pamiętała o jego ranie i nigdy jej nie dotykała, choć reszty jego ciała bynajmniej nie traktowała w tak delikatny sposób), toteż sądził, że potrafił ukryć przed nią swój ból. Uznał, że nie ma sensu dodawać jej zmartwień. Docierająca do niego przez więź troska w jej oczach i w jej myślach powinna dotyczyć co najwyżej Cadsuane. Albo innych osób.
Dwór i wszystkie dalsze budynki były obecnie zatłoczone. Nieuniknione wydawało się, że — prędzej czy później — ktoś spróbuje wykorzystać pozostawionych w Cairhien Strażników. Ich Aes Sedai nie wykrzykiwały głośno, że ruszyli na poszukiwanie Smoka Odrodzonego, jednak nikt też nie trzymał żadnych informacji w tajemnicy. Mimo to Rand nigdy nie podejrzewał, że przybędą wraz z nimi tacy ludzie... A zjawił się Davram Bashere z setką konnych swojej lekkiej saldaeańskiej kawalerii, mężczyzn, którzy zeskakiwali z koni w wietrznej ulewie i marudzili z powodu zrujnowanych siodeł. No i ponad pół tuzina odzianych w czarne kaftany Asha’manów, którzy z jakiegoś powodu wcale się nie chronili przed ulewnym deszczem. Przyjechali wprawdzie z Bashere’em, lecz wyraźnie stanowili osobną grupkę. Zawsze trzymali się na lekki dystans i otaczała ich atmosfera czujnej ostrożności. W dodatku jednym z Asha’manów okazał się Logain Ablar. Sam Logain Ablar! Asha’man z Mieczem i Smokiem na kołnierzu! Obaj, Bashere i Logain, pragnęli natychmiast porozmawiać z Randem, każdy wszakże prywatnie i na osobności, a zwłaszcza nie w obecności drugiego. Tyle że — spodziewani czy niespodziewani — nie należeli wcale do najbardziej zaskakujących gości. Wcześniej al’Thor sądził, że osiem Aes Sedai to bardziej przyjaciółki Cadsuane, teraz jednak mógłby przysiąc, że Cadsuane na ich widok zareagowała zdumieniem dorównującym jego zdziwieniu. Uznał to zachowanie za osobliwe, jak zresztą niemal wszystko, co się wiązało z Asha’manami! Asha’mani nie wydawali się więźniami, nie byli też na pewno przedstawicielami straży... tym niemniej Logain wyraźnie nie miał ochoty niczego wyjaśniać w obecności Bashere’a, a Bashere jawnie starał się nie dopuścić, by Logain jako pierwszy pomówił z Randem sam na sam. W chwili obecnej wszyscy nowo przybyli osuszyli się już i rozeszli do swoich kwater, pozostawiając al’Thorowi tę tajemnicę, którą właśnie usiłował rozwiązać. Tyle że z powodu bliskości Min nie bardzo mógł się skupić. Co zamierzała zrobić Cadsuane? No cóż, usiłował poprosić ją o radę. Niestety, ostatnie wydarzenia wyprzedziły ich oboje. Decyzja została podjęta, niezależnie od zdania, jakie miała na ten temat Cadsuane.
W oknach znowu rozjarzyła się błyskawica, która skojarzyła się Randowi z Cadsuane. Nigdy nie wiadomo, gdzie któraś z nich uderzy.
„Alivia ją wykończy” — szepnął mu w głowie Lews Therin. „Ta kobieta pragnie naszej śmierci. Alivia ją usunie, jeśli tylko jej rozkażesz”.
„Nie chcę zabijać Cadsuane” — odpowiedział al’Thor w myślach nieżyjącemu mężczyźnie. „Nie mogę sobie pozwolić na zabicie jej”.
Lews Therin wiedział o tym równie dobrze jak sam Rand, tym niemniej wyszeptał mu tę propozycję w ucho. Od Shadar Logoth wydawał się nieco mniej szalony, przynajmniej od czasu do czasu. A może to raczej stopień szaleństwa Randa obecnie niebezpiecznie wzrósł? Ostatecznie codziennie gawędził w swojej głowie z nieżyjącym człowiekiem, a nie jest to chyba typowe postępowanie ludzi zdrowych na umyśle.
— Musisz coś zrobić — oświadczyła mu cicho Min, składając ręce na piersiach. — Z poświaty Logaina, mocniejszej niż kiedykolwiek, wynika, że ten mężczyzna wciąż mówi o sławie. Może po cichu nadal się uważa za prawdziwego Smoka Odrodzonego. Dostrzegłam też coś... mrocznego... w wizjach związanych z Lordem Davramem. Jeśli Bashere zwróci się przeciwko tobie albo umrze... Słyszałam, jak jeden z żołnierzy mówił, że Lord Dobraine o mało nie umarł. Utrata nawet jednego z nich stanowiłaby potężny cios. A utrata wszystkich trzech mogłaby cię kosztować cały rok... zdrowienia.
— Skoro coś widziałaś, na pewno się to zdarzy. Zrobię, co w mojej mocy, Min, nie martw się jednak o sprawy, na które nie mamy wpływu.
Posłała mu jedno z tych swoich typowo kobiecych spojrzeń, tym razem sugerując wzrokiem, że Rand znowu zamierza się kłócić.
Na odgłos stukania w drzwi al’Thor podniósł głowę, a Min zmieniła pozycję. Rand podejrzewał, że dziewczyna wysunęła właśnie z rękawa nóż do rzucania i ukryła go pod nadgarstkiem. Min nosiła przy sobie więcej noży niż Thom Merrilin. Czy też Mat. W głowie zawirowały mu kolory, niemal układając się w... w co? W mężczyznę na siedzeniu woźnicy? Tak czy owak, mężczyzna ów nie miał tej twarzy, która czasem ukazywała się Randowi w myślach, poza tym obraz zniknął po chwili, jego znikaniu zaś nie towarzyszyły zawroty głowy, które zazwyczaj odczuwał na widok tamtej twarzy.
— Wejść — polecił, wstając.
Weszła Elza. Natychmiast rozłożyła w eleganckim dygnięciu ciemnozielone spódnice, następnie zaś utkwiła jasne oczy w obliczu Randa. Była kobietą niebrzydką i chłodno, niczym kotka, z siebie zadowoloną. Ledwie zdawała się zauważać Min. Ze wszystkich sióstr, które złożyły mu przysięgę, Elza wyglądała na najbardziej chętną. Hm, właściwie ona jedna wyglądała na szczerze chętną, a przy tym bezinteresowną. Inne miały swoje powody do złożenia przysięgi, swoje wytłumaczenia, natomiast Verin i siostry, które poszły go szukać pod Studniami Dumai, tak naprawdę w kontakcie z ta’veren nie mogły postąpić inaczej. Nie miały wyboru... Elza zaś — mimo swego zewnętrznego chłodu — wydawała się płonąć wewnętrzną pasją i po prostu pragnęła, by al’Thor miał swój udział w Tarmon Gai’don.
— Mówiłeś, że mam ci dać znać, kiedy przyjdzie ogir — oznajmiła, nie spuszczając oczu z jego twarzy.
— Loial! — zawołała wesoło Min i popędziła do drzwi. Wsuwając na powrót nóż w rękaw, przebiegła obok Elzy, która na widok ostrza aż zamrugała powiekami. — Wiesz, Loialu — krzyczała — mogłabym zabić Randa za to, że pozwolił ci odejść do swojego pokoju, zanim się z tobą spotkałam!
Więź powiedziała mu, że Min wcale nie miała na myśli tego, co wykrzyczała.
— Dziękuję ci — powiedział al’Thor Elzie, wsłuchując się w docierające z salonu odgłosy radości: lekkiego śmiechu Min i ogirowej wesołości Loiala, gromkiej niczym śmiech samej ziemi.
Przez niebo tymczasem przetoczył się kolejny grzmot.
Być może uczucia tej Aes Sedai „rozciągały się” aż do pragnienia poznania szczegółów rozmowy Randa z Loialem, ponieważ Elza zacisnęła wargi i zawahała się, zanim wykonała powtórne dygnięcie i opuściła jego sypialnię. Krótka cisza w salonie obwieściła jej przejście przez pomieszczenie obok, a nowe odgłosy radości — jej zniknięcie. Dopiero wówczas al’Thor objął Moc. Nikt nigdy nie powinien widzieć, jak ją przenosi.
W ciało Randa wtargnął nagle ogień — gorętszy niż słońce, a jednocześnie tak zimny, że najpaskudniejsza zamieć zdawała się przy nim wiosennym deszczykiem, cała zaś wirująca wściekłość, która swą siłą znacząco umniejszała szalejącą na zewnątrz burzę, mogła zetrzeć na proch mężczyznę przy byle chwili nieuwagi. Sięganie po saidina równało się wojnie o przeżycie. Jednakże zielone gzymsy stały się nagle bardziej zielone, czarny kolor kaftana al’Thora mocno się pogłębił, a złoto jego haftu nabrało wyrazistości. Rand dostrzegał teraz wyraźnie słoje na drewnianych słupkach łóżka wyrzeźbionych w kształt winorośli i widział blade znaki pozostawione przez rzemieślnika szlifującego drewno tak wiele lat temu. Dzięki saidinowi al’Thor poczuł, że wcześniej, bez niego, był półślepy i odrętwiały. Odczuwał też dziesiątki innych emocji.
„Czysty” — szepnął Lews Therin. „Znów czysty i niewinny”.
Właśnie! Skaza, która znaczyła męską połówkę Mocy od czasu Pęknięcia Świata, teraz zniknęła. Jej brak nie był wprawdzie jednoznaczny z brakiem nudności, które niestety znowu podniosły się falą w ciele al’Thora. Rand poczuł gwałtowne pragnienie pochylenia się nad podłogą i zwymiotowania na nią. Przez chwilę odnosił wrażenie, że sypialnia wiruje i dla zachowania równowagi musiał położyć rękę na najbliższym słupku łóżka. Nie miał pojęcia, dlaczego wciąż tak źle się czuje, skoro skaza zniknęła. Lews Therin albo również tego nie wiedział, albo nie chciał mu tej kwestii wyjaśnić. Tym niemniej mdłości stanowiły przyczynę, dla której Rand — jeśli nie musiał — nie zamierzał nikomu pokazywać, jak dzierży saidina. Może Elza rzeczywiście pragnęła, ażeby dożył do Ostatniej Bitwy, jednak zbyt wiele innych osób chciało zobaczyć jego upadek. I nie wszystkie z tych osób były Sprzymierzeńcami Ciemności...
W tym momencie słabości al’Thora po saidina sięgnął także Lews Therin. Rand dosłownie czuł, jak nieżyjący mężczyzna chciwie wyciąga ręce, próbując pochwycić Moc. Czy odepchnięcie go przyszło mu trudniej niż przedtem? Od Shadar Logoth Lews Therin wydawał się w jakiś sposób mocniej z nim związany, stanowił solidniejszą część jego osoby. Fakt ten zresztą nie miał szczególnego znaczenia, gdyż al’Thor nie zamierzał z Lewsem walczyć. Musiał po prostu przetrwać. Wziął potężny wdech, po czym, ignorując uporczywe nudności, wielkimi krokami ruszył do salonu. Towarzyszył mu trzask kolejnego grzmotu za oknem.
Min stała pośrodku pokoju, trzymając jedną rękę Loiala w obu swoich, a i tak nie obejmowała jej w pełni. Zadarła głowę i uśmiechała się do gościa. Loial był istotą ogromną, czubek jego głowy od otynkowanego sufitu dzieliła zaledwie niewiele więcej niż stopa. Miał na sobie świeży kaftan z granatowej wełny, kończący się nad miejscem, w którym luźne spodnie wsuwały się w wysokie do kolan buty, tym razem jednak jego kieszenie nie wydymały się od kanciastych kształtów książek. Oczy stworzenia — wielkości filiżanek do herbaty — rozjaśniły się na widok Randa, a szeroki uśmiech na wielkich ustach wręcz rozdzielił mu twarz na dwoje. Zakończone pędzelkami uszy, sterczące wśród kudłatych włosów, zadrżały z przyjemności.
— Pan Algarin ma dla ogirów pokoje gościnne, Randzie — zagrzmiał głosem przypominającym niskie dudnienie. — Potrafisz to sobie wyobrazić? Ma ich aż sześć! Nikt ich oczywiście nie używał od jakiegoś czasu, są jednak co tydzień wietrzone, bynajmniej więc nie cuchną stęchlizną. Pościele zaś dostałem z bardzo dobrego lnu. A już się obawiałem, że będę musiał przemęczyć noc na małym, ludzkim łóżku. Hm... Nie pozostaniemy tu długo, prawda? — Długie uszy nieco mu w tym momencie opadły, potem zaczęły nerwowo drgać. — Sądzę, że nie powinniśmy zbyt długo tutaj zostawać. Chodzi mi o to, że mógłbym przywyknąć do myśli o prawdziwym łóżku, a jeśli mam ci towarzyszyć, lepiej się do takich wygód nie przyzwyczajać... To znaczy... No cóż, dobrze wiesz, o co mi chodzi...
— Wiem — odparł cicho al’Thor. Miał ochotę się roześmiać z konsternacji ogira. Ostatnio zbyt rzadko się chyba śmiał. Utkał sieć przeciwpodsłuchową przy ścianach pomieszczenia, a następnie ją związał, dzięki czemu mógł wypuścić saidina. Ostatnie ślady mdłości od razu zaczęły opuszczać jego żołądek. Zwykle umiał kontrolować napływające nudności, choć z wysiłkiem, po co jednak miał się torturować, skoro nie musiał. — Czy któraś z twoich książek zamokła?
Loial najbardziej się zawsze troszczył o książki.
Nagle Randa uderzyła myśl, która przemknęła mu przez głowę już przed chwilą, gdy prządł sieć. Zastanawiał się, co powiedziałby Lews Therin. Tego rodzaju pytania ogarniały go wręcz za często, frazy używane przez nieżyjącego mężczyznę zapadały mu w umysł, a wspomnienia tamtego mieszały się z jego. A przecież był Randem al’Thorem, a nie Lewsem Therinem Telamonem! Stawiał ochronę przeciwko podsłuchowi i wiązał splot, a nie „tkał sieć i związywał ją”. Tyle że jedno zdanie przychodziło mu na myśl równie łatwo jak drugie.
— Moje Eseje Willima Manechesa zawilgotniały — powiedział Loial zdegustowanym tonem, ocierając przy tym górną wargę palcem grubości serdelka. Niedbale się ogolił czy też zapuszczał wąsy pod szerokim nosem? — Stronice na pewno się poplamiły. Nie powinienem być tak nieostrożny wobec książek. Mój notes również zamókł. Na szczęście atrament się nie rozpuścił. Nadal można odczytać wszystkie słowa, chociaż teraz muszę zdobyć dla niego jakieś etui, które ochroni... — Powoli jego twarz nabierała ponurej, marsowej miny, koniuszki długich brwi niemal dotykały policzków. — Wyglądasz na zmęczonego, Randzie. Min, on wygląda na zmęczonego.
— Bo zbyt wiele pracuje i działa, choć w chwili obecnej wypoczywa — odparła obronnym tonem dziewczyna, a al’Thor lekko się uśmiechnął. Min zawsze go będzie broniła, nawet przed jego przyjaciółmi. — Odpoczywasz, pasterzu, nieprawdaż? — dodała, wypuszczając z rąk ogromną dłoń Loiala i kładąc pięści na biodrach. — Usiądź sobie i odpocznij. Och, i ty, Loialu, usiądź... Błagam. Jeśli jeszcze przez jakiś czas będę tak zadzierać głowę, chwyci mnie skurcz karku.
Ogir obrzucił pełnym powątpiewania spojrzeniem jedno z krzeseł o prostym oparciu i zachichotał. Odgłos, który wydobył się z jego gardła, przypominał stłumione ryczenie byka. Krzesło wydawało się dla niego zdecydowanie zbyt małe, jakby przeznaczono je dla ogirskiego dziecka.
— „Pasterzu”... Nie masz pojęcia, Min, jak przyjemnie mi słyszeć, że nazywasz go pasterzem. — Ostrożnie usiadł. Proste, rzeźbione krzesło zaskrzypiało pod jego ciężarem. Siedział tak nisko, że ugięte kolana sięgały mu aż do połowy brzucha. — Przepraszam, Randzie, jednak to jest takie zabawne, a nie słyszałem wielu śmiesznych tekstów w ostatnich miesiącach. — Krzesło wytrzymało. Ogir łypnął na drzwi, po czym dodał nieco ciszej: — Karldin nie cierpi na nadmiar poczucia humoru.
— Możesz mówić swobodnie — zapewnił go al’Thor. — Jesteśmy bezpieczni za... osłoną.
O mało nie użył słowa „ochrona”. Inni zapewne nie zwróciliby na tę różnicę uwagi, jednak określenie nie było charakterystyczne dla niego, lecz dla Lewsa Therina!
Odczuwał zbyt wielkie zmęczenie, aby usiąść, podobnie jak ze znużenia nie mógł łatwo odnaleźć snu w większość nocy — z wyczerpania aż bolały go kości — więc podszedł do kominka i stanął przed nim. Z powodu wiatru wiejącego na zewnątrz i wpadającego przez komin, płomienie tańczyły na kłodach i czasami do pokoju wdzierał się mały podmuch dymu. Rand słyszał odgłos kropli deszczu bębniących w okna, grzmot chyba jednak się oddalił. Być może burza się kończyła. Rand spiął dłonie za plecami i odwrócił się od ognia.
— Co powiedzieliby Starsi, Loialu?
Zamiast odpowiedzieć wprost, ogir spojrzał na Min, jakby szukał u niej zachęty czy też wsparcia. Dziewczyna, usadowiona na krawędzi niebieskiego fotela z nogami skrzyżowanymi w kolanach, uśmiechnęła się do niego i kiwnęła mu głową, więc Loial westchnął ciężko. Tym razem dźwięk skojarzył się al’Thorowi z odgłosem wiatru tłukącego się w głębokich pieczarach.
— Wraz z Karldinem odwiedziliśmy wszystkie stedding, Randzie. Wszystkie z wyjątkiem Stedding Shangtai, ma się rozumieć. Nie mógłbym tam pójść, jednak zostawiałem wiadomość wszędzie, dokąd zachodziliśmy, a Daiting wszak leży niedaleko od Shangtai. Ktoś przekaże im informację. W Shangtai zbiera się Wielkie Zgromadzenie. Spotkanie przyciągnie tłumy, zostaje bowiem zwołane po raz pierwszy od tysiąca lat, po raz pierwszy od Wojny Stu Lat, w której walczyliście wy, ludzie. No i teraz przyszła kolej na Shangtai. Muszą sądzić, że dzieje się coś naprawdę bardzo istotnego, ponieważ... Chociaż mnie osobiście nikt nie podał powodów, dla których zbiera się Wielkie Zgromadzenie. W ogóle nie informują o Zgromadzeniu ogirów, którzy nie mają jeszcze brody — szepnął, dotykając rzadkiej szczeciny na szerokim podbródku. Wyraźnie nie mógł się doczekać dorosłości.
Loial liczył sobie obecnie dziewięćdziesiąt lat i jak na ogira był wciąż chłopcem.
— Starsi? — spytał cierpliwie Rand.
Rozmowa z Loialem, tak jak z każdym ogirem, wymagała ogromnej cierpliwości. Te stworzenia nie postrzegały przecież czasu w sposób typowy dla istot ludzkich. Który człowiek na przykład zastanawiałby się, na kogo przyszła teraz kolej — teraz, po tysiącu lat?! A Loial jawnie miał ochotę opowiedzieć o wszystkim bardzo szczegółowo, skoro nadarzyła się okazja.
W tej chwili znów mu nieco zadrżały uszy, a on sam posłał Min kolejne spojrzenie, za które dostał następny zachęcający uśmiech.
— No cóż, jak wspomniałem — podjął powoli — odwiedziłem wszystkie stedding z wyjątkiem Shangtai. Karldin nie wchodził do środka. Wolał spać każdej nocy pod krzakiem, niż dać się choćby na minutę odciąć od Źródła. — Al’Thor nie skomentował tego stwierdzenia, jednak sam Loial podniósł z kolan ręce i rozłożył je, pokazując dłonie. — Docieram do sedna, Randzie, docieram. Tak czy owak, zrobiłem, co mogłem, nie wiem wszakże, czy to wystarczy. Mieszkańcy stedding w Ziemiach Granicznych kazali mi wrócić do domu i zostawić sprawy osobnikom starszym i mądrzejszym ode mnie. Tak samo potraktowali mnie ogirowie w Shadoon i Mardoon, położonych w górach na Wybrzeżu Cienia. Inne stedding zgodziły się chronić Bram. Nie sądzę, aby rzeczywiście uwierzyli, że grozi im jakieś niebezpieczeństwo, tym niemniej zgodzili się, więc wiemy, że wystawią straże. I jestem pewien, że ktoś powiadomi Shangtai. Starszym z Shangtai nigdy się nie podobało, że Brama znajduje się na zewnątrz stedding. Chyba ze sto razy słyszałem, jak Starszy Haman wzmiankował o grożącym z tego powodu niebezpieczeństwie. Wierzę, że będą jej pilnować.
Rand powoli skinął głową. Ogirowie właściwie nigdy nie kłamali, a w nielicznych przypadkach próby kłamstwa wypadały tak nieprzekonująco, że rzadko pozwalali sobie po raz drugi na nieprawdziwą wypowiedź. Słowa każdego ogira traktowano więc z równą powagą jak przysięgę człowieka. Czyli że Bramy będą pilnie strzeżone. Z wyjątkiem tych w Ziemiach Granicznych i w górach leżących na południe od Amadicii i Tarabonu. A przecież przy użyciu Bram można by odbyć podróże od Grzbietu Świata aż po Ocean Aryth i z Ziem Granicznych aż do Morza Sztormów, stale przemieszczając się w dziwnym świecie znajdującym się jakoś poza czasem bądź też może obok niego. Dwa dni chodzenia po Drogach i człowiek mógł się przenieść o sto mil lub o pięćset — zależnie od wybranych ścieżek. I zależnie od tego, czy był skłonny zaryzykować niebezpieczeństwo. W Drogach bowiem łatwo można umrzeć albo narazić się na coś gorszego. Już wszak dawno temu zapanowały na nich ciemności i doszło do ich częściowego rozkładu. Trolloków wprawdzie nie obchodziły, przynajmniej nie wtedy, gdy prowadzili ich Myrddraale. Trolloki zainteresowane były wyłącznie zabijaniem, szczególnie właśnie wtedy, gdy znajdowały się pod dowództwem Myrddraali. Jednakże dziewięć Bram pozostało niestrzeżonych, toteż istniało zagrożenie, że któraś z nich może się otworzyć i wypuścić dziesiątki tysięcy trolloków. Z kolei ustawienie straży jakiegokolwiek rodzaju nie było prawdopodobnie możliwe bez współpracy stedding. Wielu ludzi w ogóle wszak nie wierzyło w istnienie ogirów, spośród tych wierzących zaś jedynie nieliczni mieli ochotę się w te sprawy mieszać. Może wtrąciliby się Asha’mani, gdyby Rand posiadał przy swoim boku wystarczająco dużo godnych zaufania tych przenoszących Moc mężczyzn.
Nagle zrozumiał, że nie on jeden odczuwa zmęczenie. Loial wyglądał na wyczerpanego i wymizerowanego. Jego kaftan był zmiętoszony i wisiał luźno na ciele. Dla ogira zbyt długie przebywanie na zewnątrz stedding było niebezpieczne, a Loial zostawił swój dom już dobre pięć lat temu. Może nie wystarczyły mu krótkie wizyty, które złożył podczas ubiegłych kilku miesięcy.
— Chyba powinieneś teraz wrócić do domu, Loialu. Stedding Shangtai znajduje się zaledwie o kilka dni stąd.
Krzesło pod ogirem zaskrzypiało zatrważająco, ponieważ Loial wyprostował się na siedzeniu, jakby kij połknął. Jego uszy także stanęły pionowo, sugerując niepokój.
— Moja matka tam będzie, Randzie. Jest sławnym Mówcą. Nigdy nie opuszcza Wielkiego Zgromadzenia.
— Do tej pory na pewno nie zdołała pokonać całej tej odległości od Dwu Rzek — wyjaśnił mu Rand.
Matka Loiala była także przypuszczalnie sławnym piechurem, istniały wszakże ograniczenia, nawet dla ogirów.
— Nie znasz mojej matki — mruknął Loial. Odgłos wypowiedzianego zdania przypominał posępne uderzanie w ogromny bęben. — Przyprowadzi jeszcze z sobą Erith. Bez wątpienia.
Min pochyliła się ku ogirowi, a w jej oczach zamigotały niebezpieczne światełka.
— Mówisz dobrze o Erith, którą... wiem to... pragniesz poślubić. Dlaczego więc stale od niej uciekasz?
Rand obserwował dziewczynę ze swego miejsca przy kominku. Małżeństwo... Aviendha zakładała, że al’Thor ją poślubi, podobnie sądziła Elayne, a także Min. W stylu Aielów. Dziwne, że Elayne tak uważała, lecz chyba tak było. Co myślała Min? Nigdy mu nic na ten temat nie powiedziała. Nie powinien był się z nimi wiązać. Gdy on umrze, wszystkie trzy oszaleją ze zgryzoty.
Uszy Loiala zadrżały teraz ostrzegawczo. Właśnie z powodu tych uszu ogirowie byli tak marnymi kłamcami. Loial zrobił kilka łagodnych gestów.
— No cóż, Min, chcę tego, oczywiście, że chcę. Erith jest piękna i bardzo spostrzegawcza. Opowiadałem ci kiedyś o uwadze, z jaką zawsze mnie słucha, a potem wyjaśnia mi, że... Och, oczywiście, że chcę ją poślubić. Mówię to każdemu, kogo spotykam. Tak, pragnę poślubić Erith! Tyle że... jeszcze nie teraz. Widzisz, Min, my nie jesteśmy tacy jak wy, ludzie. Ty zrobisz wszystko, o co Rand cię poprosi. Erith natomiast będzie oczekiwała, że osiedlę się w jednym stedding i pozostanę na zawsze w domu. Żony nigdy nie pozwalają ogirom nigdzie chodzić i nic robić, jeśli oznacza to opuszczenie stedding na okres dłuższy niż kilka dni. Mam moją książkę do skończenia, a jak miałbym ją skończyć, nie obserwując wszystkich poczynań Randa? Jestem przekonany, że on zrobił mnóstwo rzeczy, odkąd wyjechałem z Cairhien i wiem, że nigdy tych wszystkich szczegółów nie uzupełnię. A Erith po prostu nie zrozumiałaby mnie. Min, czy ty się na mnie gniewasz?
— Dlaczego sądzisz, że się na ciebie gniewam? — odparowała chłodno.
Loial westchnął ciężko i to z tak wyraźną ulgą, że Rand otworzył szeroko oczy. O Światłości, ten ogir naprawdę pomyślał, że Min mówi prawdę. Że wcale się na niego nie wścieka! Wiedział, że Loial zupełnie nie rozumie kobiet, nawet Min — może zwłaszcza Min... Powinien się zatem jeszcze sporo nauczyć o tych sprawach, zanim poślubi tę swoją Erith. W przeciwnym razie żona po prostu wejdzie mu na głowę. Al’Thor pomyślał, że najlepiej szybko wyciągnąć ogira z tego pokoju, bo niedługo Min wykona za Erith całą robotę. Odchrząknął.
— Zastanowisz się nad tym w nocy, Loialu — oznajmił. — Może do rana zmienisz zdanie. — W duszy rzeczywiście miał nadzieję, że Loial je zmieni. Ogir przebywał już zbyt długo z dala domu. Z drugiej strony wszakże... Rand mógłby użyć Loiala, jeśli informacje Alivii na temat Seanchan były prawdziwe. Och, czasami al’Thor sam się sobą brzydził! — W każdym razie teraz muszę porozmawiać z Bashere’em. I z Logainem.
Po wypowiedzeniu tego ostatniego imienia zacisnął usta. Co robił Logain w czarnym stroju Asha’mana?
Ogir nie wstał. Jego zmartwiona mina się pogłębiła, uszy znów mu opadły, a brwi się opuściły.
— Randzie, muszę ci coś powiedzieć. O Aes Sedai, które z nami przyszły.
Podczas jego opowieści za oknami ponownie rozjarzyły się błyskawice, a grzmot uderzył gwałtowniej niż przedtem. W przypadku niektórych burz okres ciszy oznaczał jedynie nadejście najgorszego.
„Kazałem ci pozabijać je wszystkie, kiedy miałeś szansę” — zaśmiał się w jego głowie Lews Therin. „Kazałem ci tak zrobić”.
— Jesteś pewna, że byli połączeni więzią, Samitsu? — spytała twardo Cadsuane. I na tyle głośno, ażeby przekrzyczeć grzmot uderzający w dach budynku rezydencji.
Grzmoty i błyskawice pasowały do jej nastroju. Cadsuane miała nawet ochotę warknąć. Jedynie dzięki wcześniejszemu szkoleniu i ogromnemu doświadczeniu potrafiła usiedzieć spokojnie, popijając gorącą herbatę imbirową. Od bardzo dawna nie ujawniała już swoich emocji, tym niemniej w tej chwili pragnęła kąsać. Coś lub kogoś.
Samitsu także trzymała w dłoniach porcelanową filiżankę z herbatą, tyle że miała jeszcze sporo do wypicia; nie przyjęła też propozycji Cadsuane i nie usiadła. W tym momencie smukła siostra odwróciła się od kominka po lewej stronie, w którego płomienie spoglądała, a gdy poruszyła głową, dzwoneczki w jej ciemnych włosach zabrzęczały. Nie postarała się wysuszyć odpowiednio włosów, toteż wisiały jej na plecach wilgotne i ciężkie. W jej leszczynowych oczach czaił się niepokój.
— Nie jest to pytanie tego rodzaju, które można zadać każdej siostrze, Cadsuane. I niewiele Aes Sedai by mi na takie odpowiedziało. A moja opinia? Cóż, najpierw sądziłam, że może po prostu polubili Merise i Corele. I biedną Daigian. — Na moment przybrała współczującą minę. Doskonale znała ból, który targał Daigian z powodu jej straty. Znała go aż nazbyt dobrze każda siostra, która straciła swego pierwszego Strażnika. — Chodzi jednak o to, że obie, Toveine i Gabrelle, są bez wątpienia z Logainem. Myślę, że Gabrelle z nim sypia. Jeśli są między nimi wszystkimi więzi, utworzyli je mężczyźni.
— A zatem mamy do czynienia z absolutnym zwrotem sytuacji — mruknęła Cadsuane, wpatrując się w swoją herbatę. Niektórzy twierdzą, że zwroty o sto osiemdziesiąt stopni są uczciwe, tyle że Cadsuane nigdy nie wierzyła w uczciwą walkę. Albo się walczy, albo nie, a walka nie bywa raczej grą, uczciwą czy też nieuczciwą. Sprawiedliwość i uczciwa gra jest dla ludzi stojących bezpiecznie na boku i gadających, podczas gdy inni się wykrwawiają. Niestety, sama niewiele mogła zrobić poza szukaniem sposobu zrównoważenia wydarzeń. A równowaga bynajmniej nie była synonimem sprawiedliwości. Jednym słowem, sytuacja paskudnie się pogarszała. — Cieszę się, że mnie przynajmniej ostrzegłaś, zanim będę musiała stawić czoło Toveine i pozostałym, teraz chcę jednak, żebyś wróciła do Cairhien. Jutro wcześnie rano.
— Nic nie mogłam zrobić, Cadsuane — powiedziała z goryczą w głosie Samitsu. — Połowa ludzi, którym wydawałam rozkazy, zaczęła przed ich wypełnianiem wypytywać Sashalle o każdą kwestię, druga połowa natomiast mówiła mi prosto w twarz, że Sashalle już im poleciła coś innego. Lord Bashere namówił ją do uwolnienia Strażników — nie mam pojęcia, jak się w ogóle o nich dowiedział — a ona nakłoniła do tego Sorileę. Wierz mi, w żaden sposób nie mogłam powstrzymać rozwoju wypadków. Sorilea zachowywała się tak, jak gdybym się właśnie zrzekła dowództwa! Sama niczego nie pojmuje, mnie zaś dała do zrozumienia, że jestem dla niej po prostu kompletną idiotką. Mój powrót tam nie ma żadnego sensu, chyba że polecisz mi chodzić za Sashalle i jej służyć...
— Polecę ci, żebyś się jej po prostu przyglądała, Samitsu. Tylko tyle, nic więcej. Chcę wiedzieć, co robi jedna z tych sióstr, które wybrały drogę Wyznawców Smoka, w czasie, gdy ani ja, ani Mądre nie zaglądamy im przez ramię, stojąc nad nimi z rózgą w dłoni. Zawsze się wszak cechowałaś niezwykłą wnikliwością.
Cadsuane nie grzeszyła cierpliwością, w kontaktach z Żółtą siostrą musiała się jednak często na nią zdobywać. Samitsu rzeczywiście była osobą bardzo wnikliwą i inteligentną, nierzadko też wykazywała się silną wolą, a poza tym jak nikt z żyjących radziła sobie z Uzdrawianiem (przynajmniej do czasu pojawienia się Damera Flinna), choć zdarzało jej się doświadczać zadziwiających załamań i nierzadko cierpiała z powodu braku pewności siebie. Nie działały na nią groźby czy kary, znacznie więcej natomiast można z nią było osiągnąć uprzejmą zachętą, komplementem i wsparciem, którymi zresztą Cadsuane często się w kontaktach z nią posługiwała. Potrafiła zatem skłonić Samitsu do wielu rzeczy, jeśli tylko wspomniała o jej inteligencji i o wielkiej zdolności do Uzdrawiania. Tak trzeba było postępować z tą arafeliańską siostrą, która potrafiła popaść w straszliwą depresję na przykład po nieudanej próbie Uzdrowienia jakiegoś martwego człowieka. Dlatego teraz Cadsuane przypominała Żółtej o jej umiejętnościach, bystrości umysłu i pomysłowości, a kobieta w miarę rozmowy zaczynała odzyskiwać zimną krew. Oraz pewność siebie.
— Możesz być pewna, że Sashalle nie zmieni bez mojej wiedzy nawet pończoch — odparła poważnie. Po prawdzie Cadsuane mniej więcej tego się spodziewała. — Jeżeli jednak nie masz nic przeciwko temu, chciałabym ci zadać jedno czy dwa pytania. — Teraz, kiedy Samitsu odzyskała rezon, przemawiała zwyczajnym, grzecznym tonem i nie okazywała najmniejszej nieśmiałości. — Dlaczego jesteś tutaj, na najdalszym krańcu Łzy? Co planuje młody al’Thor? A może powinnam spytać, do jakiego działania ty pragniesz go skłonić?
— Rand al’Thor zamyśla coś bardzo niebezpiecznego — odrzekła jej Cadsuane.
Błyskawica rozjaśniła tereny za oknami. Niesamowicie wyglądały te jaskrawosrebrzyste widły na ciemnym niemal jak w nocy niebie. Cadsuane doskonale znała zamiary Randa. Nie wiedziała jedynie, czy powinna go powstrzymywać.
— To się musi skończyć! — zagrzmiał al’Thor. Uderzenia piorunów na niebie towarzyszyły jego wypowiedziom niczym echo. Przed tą rozmową Rand zdjął kaftan i podwinął rękawy koszuli tak wysoko, że doskonale było widać wizerunki splecionych wokół jego przedramion szkarłatno-złotych Smoków i głowy o złotych grzywach znaczące grzbiety jego rąk. Co chwilę miał ochotę stojącemu przed nim mężczyźnie przypominać głośno, kim jest. A był wszak Smokiem Odrodzonym. Jednakże palce zacisnął w pięści, starając się w ten sposób powstrzymać przed ustąpieniem namowom Lewsa Therina, który stale go zachęcał do uduszenia przeklętego Logaina Ablara. — Nie potrzebuję wojny z Białą Wieżą, a wy, przeklęci Asha’mani, cholernie dobrze wiecie, że pchacie mnie ku takiej wojnie! Nie dam się! Czy wyrażam się wystarczająco jasno?
Logain stał z rękoma zaciśniętymi na wierzchołku długiej rękojeści swego miecza. Nawet się nie wzdrygnął po słowach al’Thora. Był potężnym mężczyzną, choć niższym od Randa, i rzucał często mocnymi i pewnymi siebie spojrzeniami, które nijak nie sugerowały, że ich właściciela dopiero co zbesztano lub pociągnięto za coś do odpowiedzialności. Srebrny miecz i czerwono-złoty Smok na wysokim kołnierzu jego czarnego kaftana, który wyglądał na dopiero co wyprasowany, lśniły jasno w świetle lampy.
— Czy mówisz o uwolnieniu ich? — spytał spokojnie Logain. — Czy Aes Sedai uwolnią tych spośród naszych, których związały?
— Nie! — odparł szorstkim tonem Rand. — Co się stało, już się nie odstanie. — Merise wyglądała na niesamowicie wstrząśniętą jego propozycją uwolnienia Narishmy. Można by pomyśleć, że al’Thor poprosił ją o porzucenie jakiegoś szczeniaka przy drodze! Podejrzewał, że Flinn będzie walczył o pozostanie przy Corele równie gwałtownie, jak ona będzie walczyła o niego. Zresztą Rand żywił przekonanie, że tych dwoje łączy obecnie coś więcej niż tylko więź. No cóż, skoro niejedna Aes Sedai potrafi połączyć się więzią z mężczyzną umiejącym przenosić Moc, co powiedzieć o ładnej kobiecie, która nie radzi sobie z chromym starcem? — Zdajesz sobie chyba sprawę z kłopotliwej sytuacji, do której doprowadziłeś, co? — spytał. — Ponieważ, Logainie, jedynym mężczyzną ze zdolnością do przenoszenia Mocy, którego Elaida pragnie zachować przy życiu, jestem ja! I to tylko do zakończenia Ostatniej Bitwy. Gdy dokona się Tarmon Gai’don, ta kobieta dwukrotnie bardziej zawzięcie niż teraz zapragnie zobaczyć was wszystkich martwych i dla osiągnięcia swojego celu wykorzysta każdą dostępną jej metodę. Nie wiem, jak zareaguje druga grupa, lecz Egwene zawsze się umiała ostro targować. Może będę musiał udzielić Asha’manom reprymendy za więź z Aes Sedai, które w każdej chwili mogą zdecydować o waszej śmierci i natychmiast zrealizować swoje plany. Co się stało, to się stało, lecz obecnie trzeba przerwać to błędne koło!
Z każdym zdaniem Randa Logain sztywniał coraz bardziej, choć nie spuszczał mocnego spojrzenia z jego twarzy. Było jasne jak słońce, że Ablar kompletnie ignoruje pozostałe osoby przebywające w salonie. Min nie miała najmniejszej ochoty brać udziału w tym spotkaniu, więc poszła poczytać. Rand zupełnie nie rozumiał filozoficznych książek Herida Pela, które tak bardzo ją fascynowały. Nalegał na pozostanie Loiala, ale ogir — choć tu przebywał — zdawał się całkowicie skupiony na obserwacji płomieni w kominku, czasem jedynie zerkał na drzwi, a wówczas jego zakończone pędzelkami uszy lekko drgały. Może w takich momentach Loial się zastanawiał, czy nie wyśliznąć się niezauważenie pod osłoną burzy. Davram Bashere wyglądał przy ogirze na jeszcze niższego, niż był w rzeczywistości. Był siwym mężczyzną, o ciemnych, skośnych oczach, nosie przywodzącym na myśl dziób i gęstych wąsach opadających niemal do ust. On także nosił miecz, choć zakrzywiony i krótszy niż ostrze Logaina. Davram spędzał więcej czasu, spoglądając w swój puchar z winem niż patrząc gdziekolwiek indziej, ilekroć wszakże podnosił wzrok na Ablara, przesuwał kciukiem po rękojeści miecza. Rand sądził, że ten ruch jest nieświadomy.
— Taim wydał taki rozkaz — oświadczył Logain chłodno. Nie czuł się zbyt przyjemnie, zmuszony się tłumaczyć w obecności całej trójki. Nagła błyskawica nieopodal domu na moment rozświetliła mrok i rzuciła złowieszcze cienie na jego twarz, która teraz przypominała ponurą maskę ciemności. — Założyłem, że otrzymał go od ciebie. — Przesunął spojrzenie nieznacznie w kierunku Bashere’a i zacisnął wargi. — Taim robi bardzo wiele rzeczy, które ludzie uznają za twoje polecenia — kontynuował z niechęcią w głosie — chociaż ma własne plany. Flinn, Narishma i Manfor znajdują się na liście dezerterów, jak zresztą wszyscy Asha’mani, których przywiodłeś z sobą. A sam Taim trzyma się w towarzystwie dwudziestu czy trzydziestu mężczyzn, z których nie spuszcza wzroku i których potajemnie szkoli. Każdy noszący Smoka osobnik należy do tej grupy... rzecz jasna, oprócz mnie. Niezależnie od tego, co już uczyniłeś, nadeszła pora zwrócić wzrok na Czarną Wieżę. Zanim Taim dokona w niej gorszego rozłamu, niż ten, do którego doszło w Białej Wieży. Jeśli bowiem go dokona, okaże się, że większość przenoszących Moc mężczyzn jest lojalna wobec niego, a nie wobec ciebie. Asha’mani go znają, ciebie natomiast większość nie widziała na oczy.
Poirytowany Rand spuścił rękawy i bezradnie opadł na krzesło. Jego dokonania najwyraźniej nie miały dla Logaina najmniejszego znaczenia. Ten człowiek wiedział, że saidin jest czysty, jednak nie potrafił uwierzyć, że oczyścił go Rand czy jakiś inny mężczyzna. Czyżby sądził, że Stwórca po trzech tysiącach lat ich cierpienia postanowił wyciągnąć ku nim miłosierną rękę? A przecież Stwórca skonstruował jedynie świat, a później zostawił rodzaj ludzki samemu sobie, pozwolił ludziom zrobić z tym światem, co zechcą. Mogli zmienić go w niebo lub w... Szczelinę Zagłady. Stwórca powołał do życia wiele takich światów, każdemu z nich przypatrywał się przez chwilę, następnie zaś ruszał dalej i materializował kolejne ze swych nieskończonych marzeń. Ogrodnik też nie płacze po każdym zwiędłym kwiecie.
W tym momencie Randowi przemknęło przez głowę, że są to chyba refleksje Lewsa Therina. On sam, o ile dobrze pamiętał, nigdy nie myślał w taki sposób ani o Stwórcy, ani o niczym podobnie abstrakcyjnym. A może wyczuwał Lewsa Therina kiwającego głową z aprobatą i słuchającego wypowiedzi jeszcze kogoś innego. Tym niemniej on sam na pewno nie dumał o takich kwestiach przed pojawieniem się Lewsa Therina. Ile pozostało między nimi dwoma wolnej przestrzeni?
— Taim będzie musiał poczekać — oświadczył straszliwie znużonym tonem. Jak długo może czekać Taim? Zaskoczyła go niespodziewana cisza, Lews Therin nie krzyczał, nie wściekał się na niego i nie kazał mu natychmiast zabić tego człowieka... Szkoda, że Rand nie poczuł się dzięki tej ciszy nieco swobodniej. — A ty, Bashere? Przyszedłeś tu sprawdzić, czy Logain dotarł do mnie cały i zdrów, czy też chciałeś mnie poinformować, że ktoś zadźgał Dobraine’a? A może także masz dla mnie jakieś pilne zadanie?
Bashere uniósł brwi, słysząc ton al’Thora, po czym zacisnął szczęki i zerknął na Logaina, w końcu wszakże prychnął tak krewko, że aż mu się zatrzęsły gęste wąsiska.
— Mój namiot przeszukało dwóch mężczyzn — odparł, odstawiając puchar z winem na rzeźbiony niebieski stół stojący pod ścianą. — Jeden z nich przyniósł z sobą notatkę napisaną... moim pismem. Mógłbym przysiąc, że napisałem ją sam. Gdybym oczywiście nie znał prawdy... Notatka owa zawierała polecenie wyniesienia z mojego namiotu „pewnych przedmiotów”. Loial twierdzi, że jeden z ludzi, którzy pchnęli nożem Dobraine’a, miał przy sobie identyczną notatkę napisaną z pozoru ręką Dobraine’a. Nawet ślepiec po chwili zastanowienia odkryłby, czego mogli szukać. Dobraine i ja jesteśmy wszak najbardziej prawdopodobnymi kandydatami spośród wszystkich osób, którym mógłbyś powierzyć ochronę pieczęci. Masz trzy i mówisz, że wszystkie są pęknięte. Może Cień wie, gdzie znajduje się ostatnia.
Podczas opowieści Saldaeańczyka ogir odwrócił się nagle od kominka, potem uszy stanęły mu sztywno, w końcu wybuchł:
— To poważna sprawa, Randzie! Jeśli ktoś porozbija wszystkie pieczęcie nałożone na Szyb stanowiący więzienie Czarnego albo chociaż jedną jeszcze czy dwie... Wtedy Czarny może się uwolnić. Nawet ty nie dasz rady się z nim zmierzyć! Och, wiem, że Proroctwa mówią inaczej, ale może niezbyt dokładnie rozumiemy ich wymowę.
Nawet Logain popatrzył na nich z zainteresowaniem. Obserwował al’Thora z uwagą, jakby mierzył jego szanse przeciwko Czarnemu.
Rand odchylił się na krześle, starając się nie pokazywać po sobie zmęczenia. Pieczęcie nałożone na więzienie Czarnego to jedna rzecz, a próba dokonania podziału wśród Asha’manów przez Taima to zupełnie inna. Czy siódma pieczęć już pękła? Czy Cień zrobił pierwsze kroki zmierzające do Ostatniej Bitwy?
— Kiedyś mi coś powiedziałeś, Bashere — odezwał się. — Że jeśli twój wróg podsuwa ci dwa cele...
— ...uderz w trzeci — natychmiast dokończył Davram Bashere, a al’Thor kiwnął głową. I tak już się zdecydował.
Grzmot przetoczył się gdzieś niedaleko. Od huku aż się zatrzęsły okna z kwaterami. Burza się nasilała.
— Nie mogę walczyć równocześnie z Cieniem i Seanchanami. Do tych ostatnich wysyłam więc was trzech. Spróbujecie uzyskać rozejm.
Bashere i Logain wydawali się kompletnie ogłuszeni. Przez długi moment panowała cisza. Potem mężczyźni zaczęli się sprzeczać, mówiąc jeden przez drugiego. Loial wyglądał, jakby za chwilę miał zemdleć.
Elza wierciła się, słuchając sprawozdania Fearila na temat zdarzeń w Cairhien, do których doszło, odkąd opuściła miasto. To nie zgrzytliwy głos własnego Strażnika ją zirytował. Elza nienawidziła błyskawic i żałowała, że nie potrafi utworzyć bariery przeciwko tym gwałtownym wybuchom światła, tak jak stawiała ją przeciwko podsłuchowi. Nikt nie uważał jej pragnienia prywatności za dziwne, ponieważ spędziła ostatnie dwadzieścia lat na przekonywaniu wszystkich wokół, że wyszła za tego jasnowłosego człowieka za mąż. Wbrew swemu ostremu głosowi Fearil wyglądał na mężczyznę, którego wiele kobiet chętnie by poślubiło — był wysoki, szczupły i całkiem przystojny. Jego wąskie, nieco zacięte usta dodawały mu jedynie uroku. Niektórzy oczywiście — gdyby się nad tym zastanowili — mogliby uznać za szczególny fakt, że Elza nigdy nie miała jednocześnie więcej niż jednego Strażnika. Wprawdzie trudno było znaleźć mężczyznę z kwalifikacjami, jakich wymagała, może jednak powinna się zacząć rozglądać...
Błyskawica znów rozświetliła teren za oknami.
— Tak, tak, wystarczy — przerwała w końcu Elza swemu Strażnikowi. — Dobrze postąpiłeś, Fearilu. Wielu pewnie by się zdziwiło, gdybyś jako jedyny odmówił odszukania swojej Aes Sedai. — Przez więź dotarła do kobiety ogromna ulga mężczyzny. Elza bywała surowa, gdy chodziło o posłuszeństwo i wypełnianie jej rozkazów, a chociaż Fearil wiedział, że nie mogła go zabić, karała go, maskując więź i nie podzielając jego bólu. No i postawiła osłonę przeciwpodsłuchową, która stłumiłaby jego ewentualne wrzaski. Tyle że Elza nie lubiła krzyczeć niemal tak bardzo, jak nie lubiła burzy z błyskawicami. — No cóż, dobrze, że jesteś ze mną — ciągnęła. Szkoda, że ci dzicy Aielowie wciąż przetrzymywali Ferę, chociaż pomyślała, że będzie musiała starannie wypytać tę Białą o powody, dla których złożyła przysięgę. Dopiero wtedy może zdoła jej zaufać. Aż do czasu podróży do Cairhien nie miała pojęcia, że łączy ją coś z Ferą. I wielka szkoda, że nie towarzyszył jej nikt z członkiń jej serca, po prostu wysłano ją do Cairhien, a ona nie kwestionowała otrzymywanych rozkazów. — Myślę, że wkrótce będzie musiało umrzeć kilku ludzi. — Natychmiast, gdy ona sama zdecyduje którzy. Strażnik pochylił głowę i do kobiety przez więź dotarła jego ogromna przyjemność. Fearil lubił zabijać. — Tymczasem usuniesz wszystkich, którzy zagrażają Smokowi Odrodzonemu. Wszystkich — dodała twardo.
Zrozumiała coś w okresie, kiedy sama pozostawała więźniem tych dzikusów. Tak, tak, Smok Odrodzony musi dożyć do Tarmon Gai’don, w przeciwnym razie w jaki sposób mógłby go wówczas pokonać Wielki Władca Ciemności?!