28 Pęczek róż

Od dnia, w którym opuścili Ebou Dar, podróżując wraz z Wielkim Wędrownym Widowiskiem i Wspaniałą Wystawą Cudów oraz Dziwów Świata Valana Luki, sytuacja przedstawiała się równie paskudnie, jak przewidywał Mat w swych najmroczniejszych myślach. Przede wszystkim niemal codziennie padało po kilka godzin, a raz nawet przez trzy dni bez przerwy. Dokuczał im ten gwałtowny, bardzo chłodny, zimowy deszcz ze śniegiem, który czasem przybierał postać lodowatych mżawek powoli przesączających się przez materiał płaszczy i przyprawiał ich wszystkich o drżenie, jeszcze nim zdążyli sobie uświadomić, że przemokli. Woda uciekała z mocno ubitych dróg, jakby spływała po kamiennych nawierzchniach, w najgorszym razie zostawiając cienką warstwę błota, którą — gdy świeciło słońce — ponownie ubijały koła, kopyta i obute stopy długiego rzędu wozów, koni i ludzi. Początkowo artyści widowiska Luki starali się jak najszybciej opuścić miasto, gdzie nocami pioruny zatapiały statki, a na nieostrożnych przechodniów zewsząd czyhali zabójcy. Chcieli też uciec przed zazdrosnym, seanchańskim arystokratą, który jakoby zawzięcie polował na swą zbiegłą żonę i mógłby zapragnąć wyładować gniew na osobach ją przed nim ukrywających. Na początku rzeczywiście pędzili przed siebie z maksymalną prędkością, jaką mogły osiągnąć konie ciągnące wozy. Stale poganiali zwierzęta do szybszego kroku, starając się oddalić od miasta o kolejną milę. Jednak powoli, wraz z każdą następną milą, czuli się coraz bardziej oddaleni od niebezpieczeństwa, coraz bezpieczniejsi, zatem pewnego popołudnia...

— Musimy się bardziej troszczyć o konie — wyjaśnił Luca, oglądając zaprzęg odczepiony od jego śmiesznie pomalowanego wozu. Przez lekką mżawkę mężczyzna prowadził pociągowe zwierzęta ku prowizorycznym boksom. Słońce wciąż jeszcze nie pokonało nawet połowy drogi w dół, ku horyzontowi, a z dymników w dachach namiotów i metalowych kominów na pudełkowych wozach mieszkalnych wznosiły się już szare smugi dymu. — Nikt nas nie ściga, droga do Lugard zaś jest długa. Dobre konie trudno zastąpić i sporo kosztują. — Luca silnie zmarszczył czoło i potrząsnął głową. Wzmianka o potencjalnych wydatkach zawsze kwasiła mu minę. Niechętnie rozstawał się z każdym pensem, chyba że sprawa wiązała się z jego żoną. — Niewiele znajdziemy po drodze miejsc, gdzie warto byłoby się zatrzymać na dłużej niż na jednodniowy spektakl. Większość wiosek nie wyżywi całej naszej grupki, choćby wszyscy mieszkańcy się dla nas złożyli, natomiast co do miast nigdy nie można mieć pewności. A przecież nie płacisz mi tak dużo, żebym mógł zrezygnować z dodatkowego zarobku. — Czując wilgoć w powietrzu, otulił się szczelniej haftowanym, szkarłatnym płaszczem, po czym zerknął przez ramię na swój wóz. W siąpiącym deszczu unosił się jakiś gorzki zapach. Mat nie był pewien, czy zechce zjeść posiłek, który ugotowała dziś żona Luki. — Jesteś absolutnie pewien, że nikt nas już nie ściga, prawda, Cauthon?

Mat naciągnął niżej na uszy wełnianą czapkę, następnie zaś, zgrzytając zębami, odszedł między kolorowe namioty i jaskrawo pomalowane wozy. Nie płacił Luce wystarczająco dużo?! Za uzgodnioną sumę ten pazerny skąpiec powinien wręcz ochoczo pędzić swoje zwierzęta przez całą drogę do Lugard!

W niewielkiej odległości od wozu właściciela widowiska siedział Chel Vanin — na trójnożnym stołku, na którym ledwo się mieścił. Mężczyzna mieszał ciemny gulasz w niewielkim garnku wiszącym nad małym ogniem. Deszcz z brzegu kapelusza Vanina skapywał wprost do garnka, jednakże grubas zdawał się tego nie zauważać albo nie przywiązywał do tego wagi. Gorderan i Fergin, dwaj Czerwonoręcy, przeklinali pod nosem, wbijając w błotnistą ziemię kołki szaro-brązowego płóciennego namiotu, który dzielili z Harnanem i Metwynem. A także z Chelem Vaninem, lecz ten posiadał umiejętności, dzięki którym we własnej opinii nie musiał się zniżać do takich zajęć jak na przykład rozbijanie namiotów, Czerwonoręcy zaś bez przesadnego marudzenia zgodzili się z nim w tej kwestii. Vanin był doświadczonym kowalem, jednak — co ważniejsze — był też najlepszym tropicielem śladów i najlepszym koniokradem w kraju, choć patrząc na niego, trudno było w to uwierzyć. Mało tego, przy jego tuszy taka profesja wydawała się zaiste nieprawdopodobna.

Fergin złapał spojrzenie Mata i wycedził kolejne przekleństwo, gdyż młotek zsunął mu się akurat z kołka i mężczyzna uderzył się w kciuk. Upuścił młotek, włożył sobie kciuk do ust i, wciąż kucając, przez chwilę skarżył się przeraźliwie na paskudny los.

— Mój panie, mamy wszak całą noc spędzić na dworze, aby strzec tych kobiet. Nie moglibyśmy przynajmniej do rozstawienia namiotów wynająć paru spośród tych woźniców? Za moment wszyscy przemokniemy, a czeka nas jeszcze wiele godzin pracy.

Gorderan grubym palcem szturchnął go w ramię. Ten barczysty mężczyzna stanowił całkowite przeciwieństwo swego chudego towarzysza i wbrew szarym oczom był Tairenianinem.

— Woźnice rozstawią ci namiot, ale ukradną wszystko, co znajdą w pobliżu, Ferginie. — Kolejne szturchnięcie. — Chcesz, żeby jeden z tych osobników o lepkich łapach zwinął mi kuszę albo siodło? Mam dobre siodło, wierz mi. — Pod wpływem trzeciego szturchnięcia Fergin niemalże przewrócił się na bok. — Jeśli zaraz nie postawimy tego namiotu, Harnan rzeczywiście każe nam pełnić wartę przez całą noc.

Fergin popatrzył na niego wilkiem. Przez chwilę jeszcze gderał, tym niemniej podniósł młotek, równocześnie ścierając błoto z płaszcza. Mimo iż nie grzeszył bystrością, był naprawdę niezłym żołnierzem.

Vanin splunął przez szparę w zębach, o mało nie trafiając w garnek. Gulasz pachniał cudownie — szczególnie po wszystkim, co przyrządzała Latelle — Mat jednak zdecydował, że i tutaj się nie posili. Tłuścioch stukał przez chwilę w obrzeże garnka drewnianą łyżką, oczyszczając ją w ten sposób z przylgniętych drobin, wreszcie jednak podniósł na Cauthona oczy skryte częściowo pod ciężkimi powiekami. Okrągła twarz mężczyzny często wydawała się sugerować, że jej właściciel jest na wpół zaspany, jednak tylko głupiec uwierzyłby w te pozory.

— W tym tempie dotrzemy do Lugard pod koniec lata — mruknął. — O ile kiedykolwiek.

— Dotrzemy tam wcześniej, Vaninie — zapewnił go Mat z przekonaniem, którego wcale w tej chwili nie odczuwał. Szorstki wełniany płaszcz, który założył suchy kilka godzin temu, zamókł już w wielu miejscach i deszcz ściekał mu po plecach. A gdy po kręgosłupie spływa lodowata woda, trudno wierzyć w nadzieję na odmianę losu. — Zima zbliża się już ku końcowi. Wraz z nadejściem wiosny natychmiast przyspieszymy, wierz mi. Zobaczysz, że dojedziemy do Lugard w samym środku wiosny.

Tego również wcale nie był pewien. Pierwszego dnia przebyli nie więcej niż dwie ligi, w następne zaś rzadko im się udawało pokonać więcej niż dwie i pół. Przy Wielkiej Drodze Północnej niewiele znajdowało się miejscowości, które można by nazwać miastami. Zresztą, w miarę jazdy na północ, zmieniała się też nazwa samego traktu. Ludzie zaczęli go określać mianem „Drogi do Ebou Dar”, „Drogi ku Przystani”, a czasem po prostu nazywali ją „drogą”, jak gdyby istniała tylko jedna. Tak czy inaczej, Luca zatrzymywał się w każdej mieścinie, niezależnie od jej wielkości. Interesowały go zarówno otoczone murem miasta, jak i osady z sześcioma ulicami i brukowanym kwadratem, szumnie nazywanym miejskim placem. Blisko pół dnia zajmowały im wówczas przygotowania do pokazu, rozbijanie namiotów i rozwieszanie nad wejściem ogromnego błękitnego transparentu z czerwonym napisem: „Wielkie Wędrowne Widowisko Valana Luki”. Luca nie przepuszczał dosłownie żadnej okazji do zarobku, stale żywiąc nadzieję na przyciągnięcie tłumów. Interesowały go pieniądze, lecz lubił także sławę, więc zakładał jeden ze swoich jaskrawoczerwonych płaszczy i pławił się w podziwie widzów. Ludzki podziw cieszył go prawie równie mocno jak zarobek. Z naciskiem na „prawie”.

Osobliwość wykonawców i niezwykłość zamkniętych w klatkach zwierząt z dalekich stron rzeczywiście wystarczały, by zaciekawić mieszkańców. Szczególnie przyciągały ludzi egzotyczne zwierzęta. Niewielu spośród tutejszych kiedykolwiek uczestniczyło w wyprawach, które umożliwiłyby im zobaczenie na własne oczy dzikiego niedźwiedzia, nie mówiąc o lwie. Jedynie podczas straszliwej ulewy przychodziło na widowisko mniej widzów, zresztą kiedy deszcz mocno zacinał, żonglerzy czy akrobaci i tak odmawiali występu na otwartym terenie. W takich momentach Luca chodził ponury i podenerwowany, gadając szaleńczo o konieczności znalezienia wielkiej ilości nieprzemakalnego płótna, które pozwoliłoby na skonstruowanie dachu chroniącego pokazy. Wspominał nawet o nabyciu obszernego namiotu, w którym odbywałby się cały spektakl. Marzył mu się jeden ogromny namiot! Dla ambicji tego człowieka naprawdę nie istniały żadne granice! Może od razu powinien zdobyć sobie prawdziwy pałac na kółkach?!

Cauthon byłby wszakże niemal szczęśliwy, gdyby musiał się martwić jedynie Lucą i ślamazarnym tempem, w jakim przemieszczał się pokaz. Czasami bowiem mijały ich grupki posuwających się nieznacznie szybciej wozów seanchańskich osadników. Wozy cechowały się osobliwymi kształtami i spiczastymi dachami, a ludziom towarzyszyło bydło, owce i kozy o równie dziwacznym wyglądzie. Innymi razy wyprzedzały ich kolumny seanchańskich żołnierzy — szeregi żwawo maszerujących mężczyzn w hełmach przywodzących na myśl głowy ogromnych owadów oraz rzędy kawalerzystow w zbrojach z pomalowanymi w paski, nakładającymi się na siebie płytkami. Raz Mat dostrzegł jeźdźców na tormach — pokrytych brązowymi łuskami stworzeniach przypominających koty, lecz wielkości koni i posiadających troje oczu. W pewnej chwili około dwudziestki tych zwierząt przesunęło się niespodziewanie obok płynnym, posuwistym truchtem, szybszym niż koński kłus. Ani żołnierze, ani ich wierzchowce nie przyglądali się uważniej przedstawicielom widowiska, chociaż na widok tormów konie artystów zaczęły szaleć, narowiąc się, parskając i stając dęba. Lwy, lamparty i niedźwiedzie ryczały wówczas w klatkach, a obdarzone najdziwniejszymi porożami jelenie rzucały się ku kratom, próbując uciec. Dopiero po kilku godzinach zdołali uspokoić wszystkie stworzenia i wozy mogły ruszyć dalej. Luca starał się jak najlepiej dbać o swoje zwierzęta, zwłaszcza te najbardziej egzotyczne, zamknięte w klatkach. Sporo go kosztowały, a jednocześnie stanowiły dla niego inwestycję. Dwukrotnie oficerowie w hełmach ozdobionych cienkimi pióropuszami postanowili sprawdzić dokumenty związane z prawem właściciela widowiska do koni. Mat oblewał się wówczas zimnym potem, który spływał po jego ciele w kroplach wielkości winogron, i nie uspokajał się, póki nie wyruszyli w dalszą drogę. Ponieważ widowisko posuwało się w kierunku północnym, po pewnym czasie liczba Seanchan na drodze wyraźnie zmalała, jednak Cauthon nadal się pocił na widok każdej grupki ludzi — czy to żołnierzy, czy to osadników. Może Suroth naprawdę zachowała w sekrecie fakt zniknięcia Tuon? W przeciwnym razie Seanchanie na pewno by jej szukali. Choć wystarczyłby jeden wyjątkowo wścibski oficer, który zapragnąłby porównać liczbę koni w dokumentach z rzeczywistą liczbą tych zwierząt. Z pewnością bardzo dokładnie przeszukałby później wozy. Podobnie zaszkodzić im mogła jedna nadgorliwa sul’dam, podejrzewająca, że wśród żonglerek, akrobatek i innych członkiń widowiska może się znajdować kobieta z umiejętnością przenoszenia Mocy. Na tę myśl po plecach zaczął Matowi ściekać pot w kroplach już wielkości śliwek! Zwłaszcza że wielu ludzi nie baczyło na inne osoby i nie potrafiło zachować ostrożności.

Tuż za jakąś maleńką wioską o nazwie Weesin, na którą składało się niewielkie zbiorowisko krytych strzechą domów, gdzie nawet Luca nie brał pod uwagę zarobienia choćby miedziaka, Cauthon zatrzymał się, z powodu ulewy otulił ciężkim, wełnianym płaszczem i zapatrzył na trzy Aes Sedai, jak gdyby nigdy nic powracające po zachodzie słońca na teren widowiska. W oddali trzasnął grzmot. Wszystkie trzy kobiety nosiły ciemne płaszcze z kapturami, tym niemniej Mat nie miał wątpliwości, kim były. W zacinającym deszczu przeszły w odległości zaledwie dziesięciu stóp od niego. Nie widziały go, jednak Cauthon poczuł chłód srebrnego medalionu wiszącego na jego piersiach pod koszulą. Przynajmniej zatem jedna z nich przenosiła właśnie lub czerpała Moc. Niech sczezną, wszystkie trzy były szalone jak postrzałki.

Aes Sedai jeszcze nie zniknęły na dobre między wozami i namiotami, gdy ukazały się trzy kolejne, okryte płaszczami kobiece kształty i pospieszyły za tamtymi. Jedna z tych kobiet miała bystrzejszy wzrok, toteż zauważyła Mata, podniosła rękę i wskazała na niego, jej towarzyszki jednakże zatrzymały się zaledwie na moment, po czym popędziły naprzód. Cauthon zaczął przeklinać, lecz się powstrzymał. Wolał nie krzyczeć na Aes Sedai i sul’dam, nawet jeśli wychodziły poza siedzibę widowiska, choć mogły je tam przecież przyuważyć seanchańskie patrole. Postanowił jednak, że dowie się, które z nich postępują wbrew jego rozkazom i je pouczy. Nie myślał przy tym oczywiście o Tuon i Selucii.

— Zastanawiam się, czego szukają? — zadumał się stojący za nim Noal.

Mat drgnął, a pod wpływem tego ruchu strumyczek deszczówki spłynął mu pod kaptur i skapał w dół po szyi. Miał dość tego sękatego starca, który stale za nim chodził.

— Zamierzam się tego dowiedzieć — odparł szeptem, wygładzając płaszcz. Nie miał pojęcia, dlaczego przejmuje się w tej chwili okryciem. Płaszcz był mokry, wilgoć przesączyła się już nawet do lnianej koszuli.

Zastanowiło go, że gdy dotarł do brudnobiałego wozu w szare pasy, w którym sypiały Aes Sedai i sul’dam, Noala już przy nim nie było. Nieobecność starca wydawała mu się tym dziwniejsza, że Noal lubił wszędzie wtykać nos. Może uznał, że dość już przemókł i poszedł się schować przed ulewą. Pod wozem leżeli zawinięci w koce Blaeric i Fen, wyraźnie nie bacząc na deszcz czy błoto, jednakże Mat nie założyłby się, że któryś z nich śpi. I miał rację, ponieważ na odgłos jego kroków jeden z wartowników natychmiast usiadł. Cauthon nie wiedział, który to z nich, a mężczyzna się nie odezwał, jednakże Mat poczuł na sobie jego wzrok. Nie zawahał się wszakże i otworzył drzwi wozu, nie kłopocząc się pukaniem.

Wewnątrz tłoczyło się wszystkie sześć kobiet. Stały, w rękach nadal trzymając ociekające wodą płaszcze. Dwie lampy w zawieszonych na ścianach specjalnych przegubach dawały dobre światło, w pewnym sensie lepsze, niżby Cauthon sobie życzył. Kiedy wszedł, zwróciło się ku niemu sześć twarzy i cała szóstka kobiet posłała mu spojrzenia zarezerwowane dla mężczyzn, którzy stawiają stopy tam, gdzie nie powinni. Powietrze w wozie pachniało wilgotną wełną, atmosfera zaś zdawała się iskrzyć niczym po przejściu błyskawicy lub tuż przed jej pojawieniem. Deszcz bębnił o dach, gdzieś niedaleko uderzył grzmot, jednak medalion z godłem lisiego łba nie dawał obecnie żadnych znaków, jakby był jedynie zwyczajnym kawałkiem srebra. Może Blaeric i Fen bez przeszkód pozwolili Matowi wejść do środka, gdyż sądzili, że Aes Sedai pozbawią go tu głowy. A może po prostu woleli się trzymać z dala od całej sprawy. Każdy Strażnik był gotów umrzeć, jeśli jego Aes Sedai uznała taką śmierć za konieczną. Ale nie on, nie Mat Cauthon. Pchnął wciąż otwarte drzwi biodrem, zatrzaskując je. Jego ból pogłębił się jedynie odrobinę. Ostatnio na szczęście rzadziej mu się dawał we znaki.

Kiedy wypomniał siostrom ich zachowanie, Edesina zareagowała wściekle, odrzuciwszy czarne włosy, które spłynęły jej kaskadą na plecy.

— Jestem wdzięczna, że uratowałeś mnie z rąk Seanchan, panie Cauthon, i okażę ci swoją wdzięczność, wierz mi, istnieją jednak granice wdzięczności. Nie jestem twoją służącą i nie będziesz mi rozkazywał. We wsi nie spotkałyśmy ani jednego Seanchanina, a poza tym ukryłyśmy twarze. Nie musiałeś wysyłać po nas swoich... suk. — Gorącym spojrzeniem, którym obrzuciła trzy Seanchanki, mogłaby niemal usmażyć jajka. Edesinę drażniły dosłownie wszystkie osoby mówiące z seanchańskim akcentem. Potrzebowała towarzystwa kobiet przenoszących Moc, a sul’dam były pod ręką. Cauthon liczył na słynne opanowanie Aes Sedai, jako że nie chciał być świadkiem przemocy. Miał nadzieję, że sprawy nie zaszły już za daleko. Słyszał, że kiedyś Aes Sedai wybuchały niczym cudeńka Iluminatorów.

Na ciemnej twarzy Bethamin nie pojawił się żaden ślad trwogi. Podczas gdy Edesina mówiła, Bethamin skończyła otrząsać płaszcz i zawiesiła go na kołku, potem wygładziła sukienkę na biodrach. Dzisiejszego wieczoru nosiła wyblakłe, zielone halki. Skarżyła się, że ta eboudariańska część garderoby jest nieprzyzwoita i Mat przypuszczał, że teraz, kiedy oddalili się od wybrzeża, będzie musiał znaleźć jej coś innego. Miała całkiem ładne ciało, co widać było w bardzo długim, lecz wąskim dekolcie. Chociaż, jak na gust Cauthona, Bethamin przemawiała w sposób zbyt matczyny.

— Rzeczywiście ukrywały twarze, mój panie — wycedziła — i trzymały się razem. Nie zauważyłam nikogo podejrzanego. Ogólnie rzecz biorąc, zachowywały się bardzo dobrze.

Matka wychwalająca dzieci! Albo może treserka chwaląca psy.

Jasnowłosa Seta pokiwała głową na potwierdzenie słów tamtej.

„Tak, tak” — pomyślał Mat. „Zdecydowanie treserka psów”.

— Jeśli życzysz sobie, mój panie, mogą pozostawać związane — oświadczyła Renna przesadnie pochlebczym tonem. — Użyjemy po prostu a’dam. Naprawdę nie powinniśmy im ufać i dawać im zbyt dużo wolności.

Nawet mu się ukłoniła, choć na modłę Seanchan, czyli pochylając się ostro w prawo. Jej duże brązowe oczy wydawały się przepełnione nadzieją.

Teslyn straciła oddech i przycisnęła mokry płaszcz do piersi. Bez wątpienia nie przezwyciężyła jeszcze swego lęku przed sul’dam, w każdym razie wyglądała na zdenerwowaną. W tym momencie podeszła harda jak zawsze Joline. Z typowej dla Aes Sedai spokojnej twarzy jej oczy strzelały błyskawicami. Jak to się zresztą często zdarza w przypadku ładnych kobiet...

— Nie — odparł pospiesznie Mat. — Nie ma potrzeby. Najlepiej oddajcie mi te przedmioty, a ja się ich pozbędę. — O Światłości, po co w ogóle obarczał się tymi kobietami? Pomysł, który kiedyś wydawał się wspaniały, z obecnej perspektywy wyglądał kompletnie bezsensownie. — Musicie po prostu wszystkie zachować ostrożność. Dopiero oddaliliśmy się od Ebou Dar zaledwie o niecałe trzydzieści mil. Drogi są pełne cholernych Seanchan.

Posłał przepraszające spojrzenie trzem Seanchankom. Stały przecież mimo wszystko po jego stronie. Poniekąd. Nie miały dokąd pójść (z wyjątkiem Egeanin), doskonale też wiedziały, kto tutaj dysponuje funduszami. Brwi zaskoczonej Bethamin uniosły się i wygięły łukowato. Mat wiedział, że seanchańscy arystokraci nie przepraszają, nawet wzrokiem.

— Żołnierze Seanchan przeszli przez wieś wczoraj — powiedziała Teslyn. Jej illiański akcent zabrzmiał wyjątkowo wyraźnie. Joline przeniosła na nią błyszczące oczy, jednak Teslyn, nie zwracając na nią uwagi, obróciła się i zawiesiła płaszcz. — Rzeczywiście wypytywali mieszkańców o podróżujących obcych. A niektórzy narzekali, że wysyłają ich na północ. — Teslyn spojrzała przez ramię na sul’dam, po czym odwróciła do niej wzrok i wzięła głęboki wdech. — Wydaje się, że celem Powrotu jest wschód. Żołnierze mieli nadzieję, że Wiecznie Zwycięska Armia przed końcem wiosny sprezentuje swojej cesarzowej Illian. Miasto i całą resztę.

Z pozoru Aes Sedai, trafiwszy do Białej Wieży, zapominały o miejscu swego pochodzenia, jednak każdy Illiańczyk stolicę swego kraju zawsze nazywał „Miastem”.

— To dobrze — stwierdził w zadumie Cauthon, po części do siebie. Żołnierze przez cały czas mówili o zwrocie, z tego powodu do ostatniej minuty nie powierzali swoich planów każdemu konnemu. Na widok unoszących się cienkich brwi Teslyn dodał: — Oznacza to bowiem, że droga do Lugard będzie przeważnie pusta.

Teslyn kiwnęła mocno głową. Nie wyglądała na szczególnie zadowoloną. Powinności Aes Sedai i ich rzeczywiste działania często bardzo się od siebie różniły.

— Z nikim nie rozmawiałyśmy, mój panie, tylko obserwowałyśmy dziewczęta — powiedziała Bethamin jeszcze wolniej niż zwykle, a cedzone zdania wymawiane przez Seanchan zazwyczaj kojarzyły się Matowi z czynnością przelewania miodu w śnieżycę. Bethamin najwyraźniej miała najwięcej spośród sul’dam do powiedzenia, chociaż zanim podjęła wypowiedź, zerknęła na obie pozostałe. — W Ebou Dar wszystkie rozmowy w kwaterach sul’dam dotyczyły Illian. Żyzna ziemia i bogate Miasto, w którym wielu zdobędzie sławę. I bogactwo. — Ostatnie słowo dorzuciła niedbałym tonem. Jak gdyby majątek liczył się znacznie mniej od reputacji. — Powinnyśmy były się domyślić, że zechcesz wiedzieć o takich kwestiach. — Przy kolejnym potężnym wdechu o mało nie pękła na niej sukienka. — Jeśli masz jakieś pytania, mój panie, pytaj. Powiemy ci wszystko, co wiemy.

Renna wykonała jeszcze jeden ukłon. Jej mina wyrażała wyłącznie gorliwość.

— Mogłybyśmy także podsłuchać, o czym się mówi w miastach i wsiach, w których się zatrzymujemy, mój panie — dodała piskliwie Seta. — Dziewczęta potrafią być przebiegłe, nam wszakże możesz zaufać.

Dlaczego, kiedy kobiety oferują swą pomoc, zawsze dokonują tego w tak dziwny sposób? Rysy Joline ułożyły się w maskę lodowatej pogardy. Ta kobieta najwidoczniej nie zamierzała się zniżać do obserwacji Seanchanek. Po prostu dla niej nie istniały, co było jasno widać na pierwszy rzut oka. Stąd odbiorcą jej pogardliwych, mrożących krew w żyłach spojrzeń stał się on, cholerny Mat Cauthon. Edesina zacisnęła usta i patrzyła takim wzrokiem, jakby chciała nim przewiercić na wylot zarówno Mata, jak i sul’dam. Nawet Teslyn opanowała oburzenie. Również czuła wdzięczność za ratunek, lecz była przecież Aes Sedai. I ona spoglądała na Cauthona z marsową miną. Mat podejrzewał, że jeżeli któraś z sul’dam nagle klaśnie w dłonie, Teslyn podskoczy niczym przestraszona żaba.

— Chcę jedynie — wyjaśnił cierpliwie — żebyście wszystkie pozostały w pobliżu wozów. — Wobec kobiet należało wykazywać cierpliwość, także wobec Aes Sedai. Odkrył tę prawdę już dawno temu. — Wystarczy plotka, że wśród członków widowiska znajduje się choćby jedna siostra i zaczną na nas polować Seanchanie. A z kolei pogłoski o przebywających w wozach i namiotach widowiska Seanchankach też nam się w żaden sposób nie przysłużą. Każdą tego typu wiadomość prędzej czy później przyjdzie ktoś sprawdzić i nagle nasza sytuacja zrobi się trudna i nieprzyjemna. Nie afiszujcie się więc, tylko tego żądam! Do czasu aż zbliżymy się do Lugard, nie oddalajcie się od wozów. Nie proszę chyba o zbyt wiele, prawda?

Widok za oknem wozu rozświetliła nagle błyskawica, gdzieś w pobliżu trzasnął też grzmot. Dźwięk przeciągnął się, odbijając się echem od ścian wozów.


Jak pokazały upływające dni, najwyraźniej Mat prosił jednak te kobiety o zbyt wiele. Na szczęście wychodzące poza teren obozowiska Aes Sedai skrywały twarze pod kapturami — wystarczająco je usprawiedliwiał stale padający deszcz oraz panujące zimno — jednak co jakiś czas któraś z nich upierała się przy jeździe na koźle, a żadna nie starała się szczególnie uchodzić za służącą pracowników widowiska. Na szczęście nie przyznawały się, kim są, nikomu nie rozkazywały, nie pomiatały innymi, z nikim nie rozmawiały, jedynie między sobą, jednakże... jaka służąca jawnie czeka, aż ludzie zejdą jej z drogi? Nadal wyprawiały się również do wiosek, a czasami nawet do miast, jeśli tylko miały pewność, że nie spotkają tam żadnych Seanchan. A kiedy Aes Sedai były czegoś pewne, nie mogły się mylić. Dwukrotnie pospiesznie wróciły, gdyż w mieście dostrzegły mnóstwo wędrujących na północ osadników.

Za każdym razem opowiadały mu o wszystkim, czego się dowiedziały podczas swoich wycieczek. To znaczy... Mat tak sądził. Teslyn okazywała mu wdzięczność, chociaż w typowy dla Aes Sedai sposób. Podobnie Edesina.

Wbrew dzielącym je różnicom Joline, Teslyn i Edesina trzymały się razem niczym stadko gęsi. Gdy Cauthon dostrzegał jedną, w pobliżu zawsze kręciły się dwie pozostałe. A ilekroć widział, jak wychodzą na przechadzkę, starannie okryte płaszczami i w głęboko nasuniętych na czoło kapturach, mógłby się założyć, że minutę później zauważy depczące im po piętach Bethamin, Rennę i Setę, które udawały swobodę, niemniej jednak ani na chwilę nie spuszczały wzroku z „dziewcząt”. Prawdziwe dwa odrębne stadka. Ślepiec wychwyciłby panujące między dwiema grupkami kobiet napięcie. I nawet ślepiec bez najmniejszych wątpliwości wiedziałby, że żadna z nich nie jest służącą. Sul’dam także rzucały wokół dumne, władcze spojrzenia, domagały się szacunku i poruszały niemal z równą arogancją co Aes Sedai. Mat jednak nie potrafił sobie z nimi poradzić.

Bethamin i jej dwie towarzyszki zachowywały ostrożność i unikały Seanchan, tym niemniej podążały tuż za Aes Sedai, wchodząc za nimi do wiosek czy miast. Bethamin zawsze przekazywała Cauthonowi ciekawe informacje, które we trzy podsłuchały, Renna uśmiechała się przymilnie, Seta zaś ćwierkała, że „dziewczęta” przegapiły to czy tamto, bądź też twierdziła, że niczego nie słyszała. Nigdy nie można być pewnym kobiety, która ma czelność nazywać siebie Aes Sedai. Wszystkie trzy sugerowały Matowi, że może powinien ponownie rozważyć wzięcie tamtych na smycz, choćby do czasu, póki sytuacja nie stanie się bezpieczniejsza.

W sumie opowieści tych trzech kobiet wcale tak bardzo nie różniły się od historii, które opowiadały Cauthonowi siostry. Jedne i drugie wspominały mu podsłuchane rozmowy mieszkańców na temat przemieszczających się przez miasto Seanchan. Wielu osadników zachowywało się nerwowo i mówiło o dzikich Aielach, którzy siali spustoszenie w Altarze, chociaż miejscowi zgodnie twierdzili, że Aielowie są raczej gdzieś dalej na północy. Chyba ważniejsi i wyżej postawieni myśleli jednak tak samo, ponieważ wielu osadników kierowało się na wschód, do Illian. Najwyraźniej zawarte zostało przymierze z kimś potężnym, kimś, kto mógłby dać Wysokiej Lady Suroth dostęp do licznych ziem. Seanchanki nie dawały się przekonać, że nie muszą słuchać pogłosek. Nigdy też nie przekazały Matowi a’dam. Po prawdzie, te srebrzyste smycze i trzy sul’dam stanowiły jedyny prawdziwy środek nacisku, jakiego mógłby użyć wobec Aes Sedai.

A wdzięczność? Wdzięczność ze strony Aes Sedai?! Ha! Nie, nie, tak naprawdę Cauthon ani przez chwilę nie myślał o ponownym nałożeniu siostrom metalowych kołnierzy. Nie chciał zmieniać obecnego stanu rzeczy.

Właściwie nie potrzebował informacji, które przekazywały mu sul’dam i Aes Sedai. Miał lepsze źródła, ludzi, którym ufał. No cóż, ufał Thomowi i wierzył w nowiny, które siwowłosy bard zdobywał podczas gry wraz z Olverem w Węże i Lisy. Albo gdy oddawał się marzeniom nad mocno pogniecionym listem, który nosił pod kaftanem na piersi. Thom potrafił wejść do głównej sali gospody, opowiedzieć historię, może trochę pożonglować, a po wyjściu znał myśli wszystkich swoich towarzyszy. Mat ufał także Juilinowi, który działał podobnie jak Thom, tyle że bez żonglerki czy opowieści, jednakże Juilin zawsze się upierał, by wszędzie zabierać z sobą Therę, skromnie trzymającą swego mężczyznę pod ramię podczas spacerku do miasta. Juilin twierdził, że próbuje swoją kobietę ponownie przyzwyczaić do wolności, ona zaś, słysząc te słowa, podnosiła na niego duże, połyskujące tajemniczo oczy i uśmiechała się pełnymi ustami, które niemal domagały się pocałunku. Czyżby, jak twierdzili Juilin i Thom, Thera rzeczywiście była kiedyś Panarch Tarabonu? Cauthon powoli zaczynał w to wątpić. Słyszał, jak niektórzy akrobaci żartowali sobie, że taraboniańska dziewczyna służebna używa sobie z taireniańskim łowcą złodziei, aż mężczyzna prawie nie może chodzić. Panarch czy służąca jednak, Thera wciąż usiłowała klękać, ilekroć usłyszała słowa wypowiadane z „cedzącym” akcentem. Matowi przeniknęło przez myśl, że każdy Seanchanin, który zada jej jakiekolwiek pytanie, dowie się od niej wszystkiego, co dziewczyna wie, poczynając od informacji na temat Juilina Sandara, a kończąc na lokalizacji wozu, w którym znajdowały się Aes Sedai. W dodatku wszystkich tych odpowiedzi Thera udzieli przedstawicielowi narodu najeźdźców, nie podnosząc się z kolan. Z tego też względu w opinii Cauthona kobieta Juilina stanowiła dla nich większe niebezpieczeństwo niż Aes Sedai i sul’dam razem wzięte. Sam Juilin wszakże obruszał się na najdrobniejszą nawet sugestię związaną z potencjalną nieodpowiedzialnością i niesolidnością Thery i natychmiast zaczynał wymachiwać swoją bambusową pałką z wyraźnym zamiarem roztrzaskania nią Matowi głowy. Nic nie można było poradzić na zaślepienie Tairenianina, na szczęście Cauthon znalazł przynajmniej tymczasowe rozwiązanie — coś w rodzaju ostrzeżenia na wypadek najgorszego.

— Oczywiście, że mogę za nimi chodzić. — Noal zgodził się bez wahania, błyskając szerokim, szczerbatym uśmiechem, którym poświadczał, że sprawa wydaje mu się dziecinnie prosta. Następnie przyłożył zdeformowany palec do boku złamanego nosa, drugą sękatą rękę zaś wsunął sobie pod płaszcz i dotknął trzymanych tam noży. — Jesteś pewien, że nie byłoby lepiej po prostu dopilnować, aby dziewczyna z nikim nie rozmawiała? To tylko sugestia, chłopcze. Jeśli mówisz „nie”, to znaczy „nie”.

Mat powiedział „nie” z maksymalnym naciskiem. Zabił już w swoim życiu jedną kobietę, a inną pozostawił na pewną śmierć. Nie zamierzał brać na swoje sumienie trzeciej.

— Wydaje mi się, że Suroth mogła zawrzeć przymierze z jakimś królem — zakomunikował Juilin, uśmiechając się nad pucharem grzanego wina. Dzięki Therze przynajmniej częściej się uśmiechał. Kobieta kuliła się obok stołka swego mężczyzny w ich ciasnym namiocie, jej głowa spoczywała na kolanach Juilina, który gładził lekko jej włosy wolną ręką. — Przynajmniej sporo się mówi o potężnym nowym sojuszniku. A ci osadnicy... wszyscy jak jeden... wydają się śmiertelnie przerażeni wszelkimi wzmiankami o Aielach.

— Większość osadników wysłano najwyraźniej na wschód — dodał Thom, zerkając ze smutkiem w swój puchar. Tak jak Juilin codziennie był szczęśliwszy, tak on z każdym dniem wyglądał na smutniejszego. Noal był wprawdzie na dworze, czekając na wyjście Juilina i Thery, jednak na tyłach namiotu siedzieli po turecku Lopin i Nerim, a dwóch cairhieniańskich służących z przyborami do szycia przeglądało dobre kaftany Mata z Ebou Dar, szukając na nich miejsc, które ich zdaniem koniecznie wymagały zacerowania, z tego też względu mały namiot i tak wydawał się zatłoczony. — A także wielu żołnierzy — kontynuował Thom. — Wszystko przemawia za tym, że spadną na Illian niczym młot na kowadło.

No cóż, przynajmniej Cauthon wiedział, że słyszy od nich nietuszowaną prawdę. Z mężczyznami rozmawiało się zupełnie inaczej niż z używającymi niedomówień Aes Sedai czy z sul’dam, które stale się podlizywały i wdzięczyły. Bethamin i Seta nauczyły się nawet dygnięć i ukłonów. Jednakże Mat lepiej czuł się z Renną, choć ta kłaniała się jeszcze niżej. W niej była jakaś szczerość. Dziwne, lecz właśnie ona wydawała mu się najuczciwsza.

Cauthon nie zwracał szczególnej uwagi na mijane miejscowości — miasto czy wieś, przez chwilę jedynie obrzucał okolicę szybkim spojrzeniem, stojąc w oddali z podniesionym kołnierzem i w nisko naciągniętej na oczy czapce, po czym obracał się i ruszał z powrotem do siedziby widowiska. Rzadko nosił płaszcz, gdyż takie okrycie utrudniało używanie noży, które trzymał blisko ciała. Nie znaczy to oczywiście, że stale w obawie wypatrywał konieczności użycia któregoś z nich. Po prostu zachowywał roztropność i ostrożność. Nie pijał alkoholu, nie uczestniczył też ani w tańcach, ani w hazardzie. Zakazywał sobie właśnie zwłaszcza hazardu. Pociągał go wprawdzie grzechot kości turlającej się po stole w głównej sali gospody, wiedział jednak, iż jego wyjątkowe szczęście w grze nie pozostałoby niezauważone, a odkrywszy je, ktoś mógłby wyciągnąć przeciwko niemu swoje ostrze. W tej części Altary zarówno mężczyźni, jak i kobiety nosili noże schowane za pasami i w każdym momencie byli gotowi ich użyć. Mat zaś nie chciał przyciągać niczyjej uwagi, obchodził więc z dala stoły, przy których grano, kiwał chłodno głową uśmiechającym się do niego tawernianym dziewczętom i nigdy nie wypijał więcej niż puchar wina, a zazwyczaj nawet tego jednego nie zamawiał. Ostatecznie, miał przecież w siedzibie widowiska do wykonania pracę, a może raczej zadanie. Rozpoczął je już pierwszej nocy po opuszczeniu Ebou Dar. Nie było ani lekkie, ani przyjemne.

— Musicie pójść ze mną — oznajmił wówczas, otwierając drzwi szafki wbudowanej w ściankę wozu pod jego łóżkiem.

Trzymał tam swój kuferek ze złotem, które zdobył uczciwą grą hazardową. Większą część zyskał podczas jednego wyścigu konnego, gdy nie miał bynajmniej więcej szczęścia niż wielu innych stawiających. Co do reszty sumy... Każdy, kto postanawiał rzucać kośćmi lub monetami, czy też zagrać w karty, powinien brać pod uwagę przegraną.

Siedzący na drugim łóżku Domon pocierał ręką szczecinkę na ogolonym skalpie i słuchał tej lekcji. Ten mężczyzna — jako dobry so’jhin — z chęcią sypiałby na podłodze, początkowo jednak co noc pragnął namówić Cauthona na grę w monety. Grali o drugie łóżko; pierwsze, ma się rozumieć, zajmowała Egeanin. Rzucanie monetami było równie łatwe jak gra w kości. Matowi zdarzało się często, że jego moneta lądowała na samej krawędzi. Ale wszak to Domon zaproponował grę, nie on. Tak czy owak, Cauthon wygrywał łóżko podczas czterech kolejnych nocy, a potem, w piątą, rzucona przez niego moneta zatrzymała się na krawędzi trzy razy z rzędu. Domon nie miał takiego szczęścia. Także dzisiejszej nocy spał na podłodze.

Mat znalazł małą skórzaną sakiewkę, po czym wepchnął ją do kieszeni kaftana i wyprostował się, zamykając stopą szafkę.

— Kiedyś musisz stawić jej czoło — powiedział do Egeanin. — I powinnaś załagodzić sytuację. — Pragnął, ażeby ktoś przyciągnął gniew Tuon, dzięki czemu on sam, poprzez porównanie, wydawałby się Córce Dziewięciu Księżyców bardziej możliwy do zaakceptowania, jednakże uważał, że nie może powiedzieć tego kobiecie wprost. — Jesteś seanchańską arystokratką i możesz mnie uchronić przed kłopotliwą sytuacją.

— Dlaczego musisz ją łagodzić... tę sytuację? — wycedziła powoli Egeanin. Stała przy drzwiach wozu z pięściami zaciśniętymi na biodrach. Jej niebieskie oczy łypały spod długiej, czarnej peruki, niemal świdrując jego twarz. — Po co się musisz z nią widywać? Czy nie zrobiłeś dość?

— Nie mów mi, że się jej obawiasz — zadrwił Cauthon, uchylając się od odpowiedzi na jej pytania. Jakich odpowiedzi miałby jej udzielić? Wszystkie, które przychodziły mu do głowy, brzmiały szaleńczo. — Możesz sobie z nią poradzić prawie tak łatwo jak ja. Obiecuję, że nie pozwolę, aby ci zrobiła krzywdę.

— Egeanin nikogo się nie obawia, chłopcze — warknął Domon zaczepnym tonem. — Gdy nie zechce pójść, będziesz musiał sam nadskakiwać dziewczynie. Zostań nawet u niej na noc, jeśli chcesz.

Seanchanka nadal wpijała się wzrokiem w twarz Mata. Jeszcze przez chwilę patrzyła na niego z furią, potem zerknęła na Domona, a wtedy ramiona jej opadły. W końcu nieoczekiwanie wstała i szarpnęła swój płaszcz z kołka na ścianie.

— Ruszamy, Cauthon — rzuciła ostro. — Skoro trzeba coś zrobić, najlepiej od razu sprawę zakończyć i mieć ją z głowy.

Szybko wyskoczyła z wozu, a Mat pospiesznie podążył w jej ślady, starając się ją dogonić. Pomyślał, że może nie chciała zostać sam na sam z Domonem, choć myśl ta nie miała zbytniego sensu.

Wśród czarnej nocy przed pozbawionym okien purpurowym wozem jakiś cień skrył się głębiej w ciemności. Sierp księżyca wysunął się akurat zza chmur na tak długą chwilę, że Cauthon rozpoznał kwadratową szczękę Harnana.

— Wszędzie spokój, mój panie — oświadczył dowódca roty.

Mat kiwnął głową i wziął głęboki wdech, którym poruszył skrywaną w kieszeni skórzaną sakiewkę. Powietrze po deszczu było czyste i Cauthon nie wyczuł w nim nawet śladu zapachu koni. Tuon na pewno była zadowolona, że nie dociera do niej ani smród łajna, ani nieprzyjemny fetor ze zwierzęcych klatek. W wozach członków widowiska po lewej stronie panował identyczny mrok jak w przykrytych płótnem wozach towarowych po prawej. Nie było sensu czekać dłużej. Mat popchnął Egeanin, która zaczęła się wspinać po stopniach purpurowej siedziby Tuon.

W środku znajdowało się więcej osób, niż Mat przypuszczał. Na jednym z łóżek siedziała Setalle, haftując znów na tamborku, przy drugim końcu stała Selucia, obrzucając gniewnym spojrzeniem chustę, którą zazwyczaj obwiązywała sobie głowę, na innym łóżku przysiadł Noal, jawnie zatopiony w myślach, Tuon natomiast siedziała po turecku na podłodze i grała z Olverem w Węże i Lisy.

Kiedy Cauthon wszedł, chłopiec obrócił się do niego z uśmiechem tak szerokim, że niemal sięgającym od ucha do ucha.

— Noal opowiadał nam o Co’dansin, Macie — krzyknął. — To inna nazwa krainy zwanej Shara. Wiedziałeś, że Ayyadki tatuują sobie twarze? Właśnie tak nazywa się w Sharze kobiety, które potrafią przenosić Moc.

— Nie, nie wiedziałem — przyznał Cauthon, popatrując srogo na Noala. I tak źle, że Vanin i Czerwonoręcy uczyli Olvera swych paskudnych nałogów, nie wspominając o nawykach, którymi dzieciak zarażał się od Juilina i Thoma. Po co jeszcze Noal napełniał mu głowę zmyślonymi bzdurami?

Nagle starzec klepnął się w udo, zerwał się z miejsca i stanął prosto.

— Teraz sobie przypominam — oznajmił.

Po czym stary głupiec zaczął recytować:

Fortuna się toczy niczym słońce w codziennej potrzebie.

Trzyma z lisem — dzięki niemu kruki kołują po niebie.

Szczęście w jego duszy, w oku błyskawice,

sam zaś strąca z nieba rozliczne księżyce.

To powiedziawszy, Noal — ów mężczyzna ze złamanym nosem — rozejrzał się wokół siebie, jakby dopiero teraz sobie uprzytomnił, że nie jest sam w wozie.

— Próbuję pamiętać tę strofkę. Stanowi część Proroctw Smoka.

— Bardzo interesujące, Noalu — szepnął Mat. Kolory zawirowały w jego głowie dokładnie w taki sam sposób, w jaki wirowały tamtego ranka, kiedy Aes Sedai owładnęła panika. Tym razem wprawdzie barwy zniknęły, zanim ułożyły się w konkretny obraz, jednakże Cauthon poczuł takie zimno, jakby przespał noc pod krzakiem. Ostatnią rzeczą na ziemi, jakiej potrzebował, było łączenie go z Proroctwami. — Może kiedyś wyrecytujesz nam cały tekst. Ale nie dzisiejszego wieczoru. Rozumiesz?

Tuon podniosła głowę i popatrzyła na niego przez zmrużone rzęsy. Przypominała lalkę z czarnej porcelany ubraną w zbyt dużą sukienkę. O Światłości, ależ ta dziewczyna miała długie rzęsy! Zignorowała Egeanin, wyraźnie udając, że druga kobieta w ogóle nie istnieje i po prawdzie Egeanin ze wszystkich sił starała się zniknąć, na przykład wtopić się w szafę wbudowaną w ściankę wozu. I najwidoczniej doskonale jej się to udawało.

— Nie musisz być niegrzeczny, Zabawko — mruknęła Tuon z typowym dla siebie powolnym „miodnym” cedzeniem. — Po prostu nie uczono go manier. Jest już wszakże późno, panie Charin. Olver powinien położyć się do łóżka. Może odprowadzisz go do jego namiotu? Zagramy ponownie innym razem, Olverze. Chciałbyś, żebym cię nauczyła grać w kamienie?

Chłopiec przytaknął z wielką ochotą, wiercąc się i nie mogąc usiedzieć w miejscu. Temu dzieciakowi podobało się wszystko, co dawało szansę posłania uśmiechu jakiejś kobiecie, nie mówiąc o możliwości wypowiedzenia słów, za które ktoś powinien natrzeć mu uszu. Jeśli Mat kiedykolwiek odkryje, który z „dobrych wujaszków” uczy Olvera tego wszystkiego... Teraz jednak chłopiec posłusznie zebrał pionki i ostrożnie zwinął pełniącą funkcję planszy szmatkę. Nie trzeba mu było drugi raz powtarzać polecenia. Zanim pozwolił się Noalowi wyprowadzić z wozu, wykonał nawet przyzwoity ukłon i kurtuazyjnie podziękował Wysokiej Lady. Cauthon pokiwał głową z aprobatą. Sam nauczył malca tego ukłonu, zazwyczaj jednak Olver przy okazji obrzucał ładną kobietę pożądliwym spojrzeniem.

— Masz powód, że mi przeszkadzasz, Zabawko? — spytała chłodnym tonem Tuon. — Jest późno i chciałam się już położyć.

Ukłonił się i dodał swój najlepszy uśmiech. Potrafił być dla niej uprzejmy, nawet jeżeli jej brakowało grzeczności.

— Chciałem jedynie sprawdzić, czy wszystko u ciebie w porządku. W tych wozach jeździ się bardzo niewygodnie. I wiem, że nie czujesz się dobrze w ubraniu, które dla ciebie znalazłem. Pomyślałem, że może poprawi ci humor coś takiego.

Wyłowił z kieszeni skórzaną sakiewkę i z rozmachem pokazał ją dziewczynie. Uważał, że kobietom podoba się rozmach.

Selucia napięła mięśnie i bystrzej spojrzała niebieskimi oczyma, jednak Tuon dała tylko lekki znak szczupłymi palcami i służąca o pełnym łonie natychmiast nad sobą zapanowała. Ogólnie rzecz ujmując, Cauthon lubił zadziorne kobiety, jeśli jednak Selucia przeszkodzi mu w jego zamierzeniach, ostro ją skarci. Zmusił się do utrzymania uśmiechu na twarzy, a nawet zdołał go nieco rozszerzyć.

Tuon obróciła sakiewkę w dłoniach kilka razy, po czym rozwiązała sznurki i wysypała sobie zawartość na kolana. Ciężki, złoty naszyjnik z rzeźbionymi bursztynami. Kosztowny przedmiot, robota Seanchan. Mat był dumny, że coś takiego znalazł. Cacko stanowiło własność pewnej akrobatki, a ta otrzymała je od seanchańskiego oficera, któremu przypadła do gustu, teraz wszakże, gdy oficer pozostał daleko za nimi, skłonna była sprzedać błyskotkę. Twierdziła, że nie pasuje do jej skóry, cokolwiek to znaczyło... Cauthon uśmiechnął się i czekał. Na widok klejnotów kobietom zawsze wszak miękną serca.

Nikt jednakże nie zareagował zgodnie z jego przewidywaniami. Tuon podniosła naszyjnik w obu rękach do oczu i studiowała go z taką uwagą, jak gdyby nigdy wcześniej niczego takiego nie widziała. Selucia wydęła wargi z szyderstwem. Setalle odłożyła robótkę na kolana i przyglądała się Matowi. Gdy potrząsnęła głową, zakołysały się wielkie złote koła, które nosiła w uszach.

Sekundę później Tuon niespodziewanie rzuciła naszyjnikiem w Selucię.

— Nie pasuje mi — oświadczyła. — A tobie się podoba, moja droga?

Uśmiech Cauthona nieco osłabł.

Służąca o kremowej skórze niechętnie chwyciła naszyjnik między kciuk i palec wskazujący. Wydawała się trzymać martwego szczura za ogon.

— To cacko dla tancerki shea, która może je sobie nosić pod welonem — odparowała z lekką drwiną. Obróciła nieco nadgarstek i cisnęła błyskotką w Egeanin, warcząc: — Włóż!

Egeanin złapała przedmiot w ostatniej sekundzie, gdyż jeszcze chwila, a dostałaby nim w twarz. Uśmiech Mata zupełnie zniknął.

Oczekiwał na wybuch, lecz Seanchanka bez wahania i szybko rozpięła zatrzask, a następnie odgarnęła włosy ciężkiej peruki, umieściła sobie błyskotkę na szyi i zapięła. Na jej twarzy nie pojawiły się żadne emocje; równie dobrze jej rysy mogły być ukształtowane ze śniegu.

— Obróć się — poleciła Selucia. Bez wątpienia był to rozkaz. — Pokaż mi się.

Egeanin wykonała polecenie. Jej ciało wydawało się sztywne jak kołek w płocie, tym niemniej się obróciła.

Setalle przyjrzała się uważnie Seanchance, wyraźnie zaintrygowana, po czym potrząsnęła głową, spojrzała na Cauthona, ponownie potrząsnęła głową i w końcu wróciła do swojego haftu. Kobiety potrafiły potrząsać głowami na setki sposobów, podobnie jak umiały posyłać setki rozmaitych spojrzeń. Z tej miny Mat wywnioskował, że Setalle uważa go za błazna. Był zadowolony, że nie pojął subtelniej szych niuansów, gdyż nie sądził, ażeby mu się spodobały. Niech sczeźnie, kupił ten naszyjnik dla Tuon, a ta oddała go Selucii, która z kolei wręczyła go Egeanin!

— Ta kobieta ma nowe imię — oświadczyła Tuon z zadumą. — Jak ono brzmi?

— Leilwin — odparła Selucia. — Odpowiednie imię dla tancerki shea. Może Leilwin Pozbawiona Statku?

Tuon pokiwała głową.

— Tak, Leilwin Pozbawiona Statku.

Egeanin wykonała nagły ruch, jakby każde ich słowo stanowiło dla niej cios w twarz.

— Mogę odejść? — spytała sztywno, pochylając się w gwałtownym ukłonie.

— Jeśli chcesz odejść, odejdź — odburknął Cauthon. Przyprowadzenie jej tutaj nie było z pewnością najlepszym z jego pomysłów, może wszakże jej nieobecność pomoże nieco naprawić sytuację.

Egeanin padła na kolana, wbijając wzrok w deski podłogowe.

— Proszę, czy mogę odejść?

Tuon wyprostowała się i wpatrzyła w wysoką Seanchankę niewidzącym wzrokiem. Selucia z kolei oceniła Egeanin spojrzeniem od stóp do głów i jeszcze bardziej wydęła wargi. Setalle przepchnęła igłę przez materiał rozciągnięty na tamborku. Żadna nie patrzyła na Mata.

Egeanin całym ciałem upadła na podłogę, a kiedy pocałowała deski, zaskoczony Cauthon zdusił przekleństwo.

— Proszę — dodała chrapliwym głosem. — Błagam o pozwolenie odejścia.

— Odejdziesz, Leilwin — stwierdziła Selucia zimnym tonem, jaki królowa rezerwuje do rozmów ze złodziejami kur — i nie pokażesz mi więcej swojej twarzy, chyba że skryjesz ją pod welonem tancerki shea.

Egeanin podniosła się na czworaki i szybko ruszyła do drzwi. Mat gapił się na nią bez słowa.

Z wysiłkiem zdołał przywrócić uśmiech na twarz. Czuł, że jego pozostanie tutaj nie ma szczególnego sensu, chciał jednak opuścić wóz z jako takim wdziękiem.

— No cóż, przypuszczam, że...

Tuon znowu wykonała ruch palcami, wciąż na niego nie patrząc, jednak to Selucia mu przerwała.

— Wysoka Lady jest zmęczona, Zabawko. Masz jej pozwolenie do odejścia.

— Słuchajcie, nazywam się Mat — odwarknął. — Łatwe imię. Proste imię. Mat!

Tuon pozostała nieporuszona, jeszcze bardziej przypominając porcelanową lalkę.

Setalle wszakże odłożyła robótkę i wstała. Jedna jej ręka spoczywała teraz lekko na rękojeści zakrzywionego sztyletu, który nosiła wsunięty za pas.

— Młody człowieku, jeśli myślisz, że będziesz się kręcił po wozie i obserwował, jak się przygotowujemy do snu, jesteś niespełna rozumu. — Mówiąc to, uśmiechała się, nadal jednak trzymała dłoń na rękojeści swego noża i najwidoczniej na tyle się czuła eboudarianką, że bez wahania mogłaby go wbić mężczyźnie w pierś przy lada kaprysie. Tuon siedziała nieruchomo jak kukiełka albo usadzona na tronie królowa, którą przez pomyłkę ubrano w źle dopasowane ubranie.

Cauthon wyszedł.

Egeanin stała ze spuszczoną głową przy ścianie wozu, opierając się o nią jedną ręką. Drugą zaś dłoń zaciskała na wiszącym wokół szyi naszyjniku. Harnan nieznacznie poruszył się w ciemnościach, po prostu dając do zrozumienia Matowi, że trwa na posterunku. Jako mądry człowiek wiedział, że nie należy się teraz zbliżać do Egeanin. Cauthon jednakże był zbyt poirytowany, aby zachowywać się rozsądnie.

— Co to był za popis? — spytał ostro. — Nie musisz podchodzić do Tuon na kolanach. A kim jest Selucia? To tylko cholerna służąca! Nie znam nikogo, kto okazuje królowej takie posłuszeństwo, jakie ty okazałaś jej.

Nadal nie widział twarzy Egeanin, jednakże usłyszał jej słaby głos.

— Wysoka Lady jest... kim jest. Selucia zaś to jej so’jhin. Żaden przedstawiciel pomniejszej Krwi nigdy nie ośmieliłby się patrzeć w oczy so’jhin Tuon, może nie odważyłby się tego zrobić nawet nikt ze Szlachetnej Krwi. — Rozległ się metaliczny trzask, gdy odpięła naszyjnik. — Z drugiej strony, nie jestem obecnie przedstawicielką Krwi.

Wyprostowała się, zrobiła potężny zamach i wyrzuciła naszyjnik w noc tak daleko, jak potrafiła.

Mat rozdziawił usta. Pieniądze, które wydał na tę błyskotkę, wystarczyłyby na zakup tuzina pierwszorzędnych koni i jeszcze by mu pewnie nieco zostało. Zamknął usta, nie wypowiedziawszy słowa. Może nie zawsze postępował mądrze, zdawał sobie jednak sprawę, kiedy jakaś kobieta naprawdę ma ochotę wbić mu w serce nóż. Uprzytomnił sobie jeszcze jedno. Skoro Egeanin w taki sposób zachowała się w towarzystwie Tuon i Selucii, powinien dopilnować, żeby sul’dam trzymano od nich z daleka. Światłość jedna wie, co zrobią sul’dam, jeżeli Tuon zacznie przy nich pstrykać palcami.

Miał zatem przed sobą zadanie do wykonania. No cóż, nienawidził takiego działania, ale te stare wspomnienia zapychały mu głowę szeregiem bitew. Bitew również nienawidził — w bitwie można przecież stracić życie! — lecz i tak wolał je od takiej pracy. Strategia i taktyka. Naucz się podstaw, poznaj swojego wroga i jeśli nie zdołasz wygrać w jeden sposób, znajdź inny.

Następnej nocy wrócił do purpurowego wozu sam, a kiedy Tuon zakończyła lekcję uczenia Olvera gry w kamienie, Cauthon namówił dziewczynę na partyjkę. Początkowo gdy usiadł na podłodze po drugiej stronie planszy, naprzeciw tej ciemnoskórej, małej kobietki, nie miał pewności, czy powinien z nią wygrać czy przegrać. Wiedział, że niektóre kobiety lubią przez cały czas wygrywać, jednak tylko dzięki staraniom mężczyzny zwycięstwo wydaje im się zasłużone. Inne lubią kiedy wygrywa mężczyzna. Żadna z tych sytuacji nie miała dla Mata sensu, ponieważ osobiście zawsze uwielbiał wygrywać, a im łatwiej przychodziła mu wygrana, tym większe sprawiała zadowolenie. Nadal się wahał, aż nagle Tuon zadecydowała za niego. W połowie gry uświadomił sobie niespodziewanie, że właśnie zapędziła go w kozi róg i schwytała w pułapkę, z której nie potrafił wyjść. Jej białe kamienie wszędzie zbijały jego czarne. Dziewczyna wygrała czysto i efektownie.

— Nie grasz zbyt dobrze, Zabawko — powiedziała kpiąco.

Mimo drwiącego tonu jej duże, mokre oczy szacowały go chłodno, ważąc i mierząc jego osobę. W takich oczach bez trudu można było utonąć.

Uśmiechnął się i pożegnał, zanim komuś przyszło na myśl go wyprosić. Strategia. Myśl o przyszłości. Niespodziewane działania. Następnej nocy przyniósł mały kwiat wykonany z czerwonego papieru przez jedną ze szwaczek współpracujących z widowiskiem. Kwiat wręczył zaskoczonej Selucii. Setalle uniosła brwi, zdumiona była nawet Tuon. Taktyka. Pozbawił przeciwnika równowagi. W sumie, kiedy się nad tym skupić, kobiety i bitwy wcale aż tak bardzo się od siebie nie różniły. Jedne i drugie dziwiły człowieka i w każdej chwili groziła mu wtedy śmierć. O ile zachowywał się nieostrożnie.

Każdej nocy Cauthon odwiedzał purpurowy wóz i grał z Tuon w kamienie pod czujnym okiem Setalle i Selucii. Koncentrował się wyłącznie na kratkowanej planszy. Dziewczyna grała doskonale i nieraz przyłapywał się na obserwacji, jak układała kamienie dwoma palcami, z osobliwym wdziękiem odginając w tył pozostałe. Przyzwyczaiła się do długich na cal paznokci i bardzo uważała, by ich sobie nie połamać. Jej oczy w pewnym sensie również stanowiły niebezpieczeństwo. Mat starał się nie planować wcześniej swoich posunięć, ponieważ odnosił irracjonalne wrażenie, iż Tuon sięga wzrokiem do wnętrza jego czaszki. Równocześnie usiłował się bardzo przykładać do gry i udało mu się wygrać cztery partie z następnych siedmiu. Tuon była usatysfakcjonowana, ilekroć wygrała i zdeterminowana, gdy przegrała, lecz nigdy nie wpadała w złość (czego się obawiał). Oszczędzała mu też zjadliwych komentarzy, upierając się jedynie przy nazywaniu go Zabawką; rzadko również obnosiła się z typową dla siebie lodowatą, królewską dumą — przynajmniej, póki grali. Gra po prostu sprawiała jej przyjemność i cieszyła się nią. Śmiała się radośnie, jeśli zdołała wciągnąć Cauthona w zasadzkę, a kiedy wykazał się bystrością i dał radę uciec, jej śmiech był jeszcze serdeczniejszy. W trakcie gry wydawała się Matowi zupełnie inną osobą.

Za czerwonym kwiatem podążył kolejny, tym razem uszyty z niebieskiego lnu, a w dwa dni później jeszcze jeden, z różowego jedwabiu; główka tego ostatniego była wielkości kobiecej dłoni. Oba kwiaty Cauthon również wręczył Selucii. Niebieskie oczy służącej przyglądały mu się coraz bardziej podejrzliwie, jednakże Tuon pozwoliła Selucii zatrzymać wszystkie kwiaty, które tamta starannie zawijała w lnianą szmatkę. Przez następne trzy dni Mat nie przynosił prezentów, potem zaś zjawił się z małym pęczkiem róż z czerwonego jedwabiu, kwiatków na krótkich łodygach z błyszczącymi liśćmi, które wyglądały jak naturalne, tyle że były... jeszcze bardziej od naturalnych doskonałe. O ich wykonanie Cauthon poprosił szwaczkę w dniu, w którym kupił pierwszy papierowy kwiat.

Selucia już zrobiła krok i sięgnęła po róże, wydymając wargi, Mat wszakże usiadł i położył kwiaty obok planszy, bardziej od strony Tuon. Nic nie powiedział, jedynie pozostawił leżący pęczek. Dziewczyna ani razu nawet nie zerknęła na róże. Cauthon włożył dłonie do małych skórzanych woreczków zawierających kamienie, wyjął z każdego po jednym i przesuwał je w palcach tak długo, aż stracił pewność, który jest biały, a który czarny, dopiero wówczas w każdej pięści zamknął jeden z nich i wysunął przed siebie zaciśnięte ręce. Tuon wahała się przez moment, bez wyrazu obserwując jego twarz, po czym poklepała jego lewą rękę. Mat otworzył dłoń i pokazał jej błyszczący biały kamień.

— Zmieniłam zdanie, Zabawko — mruknęła dziewczyna, układając kamień starannie na przecięciu dwóch linii blisko środka planszy. — Grasz bardzo dobrze.

Cauthon zamrugał powiekami. Czyżby wiedziała, co zamyślał? Selucia stała za plecami swojej pani, z pozoru skupiona na prawie pustej planszy. Setaile odwróciła stronicę w książce i nieco się przesunęła, aby zyskać lepsze światło. Nie, nie, oczywiście, że Tuon niczego się nie domyślała. Mówiła o grze w kamienie. Gdyby chociaż podejrzewała jego prawdziwą grę, natychmiast nieźle dałaby mu popalić. Żadna kobieta nie postąpiłaby inaczej.

Tej nocy grali do remisu. Każde z nich z uwagą kontrolowało swoją połowę planszy. W sumie jednak to Tuon odniosła zwycięstwo.

— Dotrzymałam słowa, Zabawko — wycedziła na koniec, kiedy Mat chował kamienie do woreczków. — Nie próbowałam uciekać i nawet nie pomyślałam o zdradzie. Ale duszę się tutaj. — Rozłożyła ręce. — Chcę czasem pospacerować. Po zmroku. Możesz mi towarzyszyć. — Jej oczy spoczęły na pęku róż, potem dziewczyna przeniosła spojrzenie na twarz Cauthona. — Dopilnujesz, żebym nie zbiegła.

Setaile szczupłym palcem zaznaczyła miejsce w książce, następnie podniosła wzrok na Mata. Stojąca za swoją młodą panią Selucia również się w niego wpatrywała. Tuon rzeczywiście dotrzymała słowa, chociaż takie jej zachowanie ktoś mógłby uznać za szaleństwo. Spacery po zmroku, kiedy większość członków widowiska już spała, nie powinny nikomu zaszkodzić. Zwłaszcza jeśli dziewczynie będzie towarzyszył on sam. Hmm... dlaczego zatem czuł, że przestaje panować nad sytuacją?

Tuon zgodziła się wyjść na przechadzkę otulona płaszczem i z głową skrytą pod kapturem. Cauthon odetchnął z ulgą, słysząc z jej ust potwierdzenie. Czarne włosy już jej odrosły na ogolonej czaszce, choć na razie miały dopiero postać wyraźnego puchu i w przeciwieństwie do Selucii, która najprawdopodobniej nawet sypiała z głową szczelnie okrytą chustą, Tuon nie wykazywała potrzeby przykrywania tych krótkich włosków. A kobieta o wzroście dziecka i włosach krótszych, niż nosiła większość mężczyzn, zapewne przyciągnęłaby niewiele spojrzeń — nawet w nocy.

Setalle i Selucia zawsze postępowały za nią w ciemnościach w niewielkiej odległości; służąca obserwowała swoją panią, Setalle zaś pilnowała służącej. Tak przynajmniej sądził Mat, choć czasami wydawało mu się, że obie przyglądają się jemu. Jak na więźnia i wartowniczkę te dwie kobiety były niesamowicie zaprzyjaźnione. Cauthon podsłuchał kiedyś Setalle ostrzegającą Selucię, że Matowi zdarza się wykorzystywać kobiety. Też coś! W każdym razie Selucia odpowiedziała wtedy spokojnie, że jej pani połamie Cauthonowi ręce, jeśli ten okaże jej brak szacunku. Zachowywała się, jakby ona i Tuon wcale nie były jeńcami!

Matowi przemknęło przez myśl, że mógłby na tych spacerach dowiedzieć się nieco więcej o Tuon, która podczas gry nie mówiła zbyt dużo. Ilekroć ją o coś pytał, dziewczyna jawnie go ignorowała lub zmieniała temat, preferując rozmowę o nim.

— Dwie Rzeki to wyłącznie lasy i farmy — wyjaśniał, kiedy spacerowali główną ulicą siedziby widowiska. Księżyc schował się za chmurami i w mroku wszystkie kolorowe wozy wyglądały jak identyczne ciemne plamy, zaś ustawione z boków platformy do skoków wydawały się zaledwie cieniami. — Każdy farmer uprawia tytoń i hoduje owce. Mój ojciec hoduje także krowy i handluje końmi, najwięcej jednak mamy w naszej prowincji tytoniu i owiec.

— Twój ojciec handluje końmi — zadumała się Tuon. — A czym ty się zajmujesz, Zabawko?

Spojrzał przez ramię na dwie kobiety, milcząco sunące za nimi w odległości dziesięciu kroków. Setalle na pewno nie była na tyle blisko, ażeby mogła cokolwiek usłyszeć, o ile Cauthon nie podniesie zbyt wysoko głosu, tym niemniej postanowił odpowiedzieć szczerze. Poza tym siedziba widowiska stanowiła w tej chwili ciemną oazę ciszy i spokoju. Może zresztą dziewczyna słyszała, co robił w Ebou Dar...

— Jestem hazardzistą — odparł.

— Mój ojciec nazwał siebie hazardzistą — stwierdziła cicho. — Umarł z powodu złego zakładu.

Skąd miał wiedzieć, co to znaczy?!

Innej nocy, kiedy szli wzdłuż rzędu wagonów ze zwierzęcymi klatkami, Mat spytał:

— Powiedz mi, co robisz dla przyjemności, Tuon? Dla samej rozrywki? Jakie zajęcie sprawia ci radość? Oprócz gry w kamienie.

Niemal czuł, jak oddalona o trzydzieści stóp Selucia jeży się, słysząc, że Cauthon używa imienia jej pani, sama Tuon wszakże chyba nie miała nic przeciwko temu. Tak w każdym razie sądził.

— Szkolę konie i damane — odrzekła, zaglądając do klatki ze śpiącym lwem. Zwierzę widoczne było tylko w postaci dużego kształtu zalegającego słomę za grubymi kratami. — Czy naprawdę ma czarną grzywę? W całym Seanchan nie ma ani jednego lwa z czarną grzywą.

Ta dziewczyna szkoliła damane?! Dla przyjemności?! O Światłości!

— Konie? Jakiego rodzaju konie?

Może chodziło jej o bojowe rumaki, które przygotowywała do udziału w bitwach? No bo skoro szkoliła cholerne damane...

— Pani Anan twierdzi, że jesteś łajdakiem, Zabawko. — Przemawiała głosem chłodnym, opanowanym. Obróciła się nagle do niego, jej twarz wciąż ginęła w cieniu kaptura. — Ile kobiet całowałeś?

Lew zbudził się i zawarczał. Ten głęboki dźwięk powinien każdego przyprawić o gęsią skórkę. Tuon jednakże nie cofnęła się nawet o krok.

— Chyba znowu zaczyna padać — odparował słabo. — Selucia mi nie daruje, jeśli z powodu spaceru przemokniesz.

Usłyszał cichy śmiech dziewczyny. Czyżby powiedział coś zabawnego?

Istniała oczywiście cena, którą musiał zapłacić. Być może sytuacja zmieniła się na jego korzyść, a może i nie, jeśli jednak sytuacja zmienia się, zawsze trzeba płacić...

— Stadko paplających srok — poskarżył się później Egeanin. Na horyzoncie tkwiło popołudniowe słońce w kształcie czerwono-złotej półkuli, częściowo przysłoniętej chmurami. Teren widowiska tonął w długich cieniach. Jeszcze nie spadł deszcz, a oni oboje mimo zimna siedzieli zgarbieni przy zielonym wozie, który dzielili. Udawali, że grają w kamienie, tak przynajmniej musieli sądzić mijający ich ludzie. A sporo osób kręciło się po siedzibie widowiska Luki. Dorośli pospiesznie wykonywali swoje przedwieczorne obowiązki, dzieci łapały ostatnią przed zapadnięciem nocy szansę na zabawę, tocząc koła przez płytkie kałuże lub grając w piłkę. Mijające ich kobiety unosiły spódnice i zerkały na wóz, lecz nawet gdy skrywały twarze pod kapturami, Mat domyślał się ich min. Niewiele kobiet z widowiska z nim rozmawiało. Poirytowany głośno zagrzechotał czarnymi kamieniami, które trzymał w lewej ręce. — Dostaną swoje złoto, kiedy dotrzemy do Lugard. Tylko o to powinni się troszczyć. Niech nie wtykają nosa w moje sprawy.

— Nie możesz ich za to winić — Egeanin wycedziła odpowiedź, wpatrując się w planszę. — Mieliśmy udawać parę zbiegłych kochanków, a ty więcej czasu spędzasz z... nią niż ze mną. — Egeanin ciągle musiała nad sobą panować, aby nie nazywać Tuon Wysoką Lady. — Zachowujesz się przy niej jak mężczyzna, który zaleca się do kobiety. — Wyciągnęła rękę z zamiarem umieszczenia kamienia na kratce, jej dłoń wszakże zawisła nad planszą. — Nie sądzisz chyba, że ona dopełni rytuału, prawda? Nie możesz być aż tak wielkim głupcem!

— Jakiego rytuału? O czym ty mówisz?

— Trzy razy tamtej nocy w Ebou Dar nazwałeś ją swoją żoną — odparła powoli. — Naprawdę nie wiesz?! Kiedy kobieta powtórzy trzykrotnie, że dany mężczyzna jest jej mężem, a on trzykrotnie nazwie ją swoją żoną, zostają sobie poślubieni. Zwykle potrzebne są również błogosławieństwa, jeśli jednak oboje oświadczą swoją wolę zgodnie i w obliczu świadków, po prostu zostają małżeństwem. Naprawdę o tym nie wiedziałeś?

Cauthon roześmiał się i wzruszył ramionami. Odniósł nagle wrażenie, że ktoś przysuwa mu nóż do karku. Czasami jednak dobry nóż paradoksalnie daje mężczyźnie poczucie komfortu. Tym niemniej jego śmiech zabrzmiał ochryple.

— Tyle że Tuon niczego takiego nie powiedziała. — Szczególnie że cholernie skutecznie wpychał jej w tamtej chwili knebel w usta! — A więc wszystkie moje słowa z tamtego dnia zupełnie nic nie znaczą — dorzucił.

Rozumiał jednak, co Egeanin zamierzała mu powiedzieć. Wiedział, co usiłowała wyjaśnić... Zwłaszcza, że już mu powiedziano, kogo poślubi!

— W przypadku przedstawicieli Krwi istnieje niewielka różnica. Czasami pan wielkiego rodu z jednego końca Imperium poślubia arystokratkę z drugiego końca kraju. Dochodzi wówczas do tak zwanego małżeństwa ułożonego. W przypadku rodziny cesarskiej nie istnieją zresztą małżeństwa innego rodzaju. Czasami nawet para nie czeka, aż się połączy, lecz każde potwierdza fakt ślubu w miejscu, w którym się w danej chwili znajduje. Jeśli oboje złożą swoje oświadczenie głośno, wobec świadków, w okresie nie dłuższym niż rok i dzień, małżeństwo zostaje prawnie uznane. Naprawdę o tym nie wiedziałeś?!

Mat zadumał się i kamienie wypadły mu z dłoni na planszę, od której się odbiły, odskakując na wszystkie strony. Może on nie znał tych seanchańskich zasad, jednak cholerna mała Tuon znała je wszak doskonale! Może uważała całą rzecz za przygodę albo za jakiś rodzaj gry. Może uznała porwanie za rozrywkę podobną do szkolenia koni czy przeklętych damane! A Cauthon czuł, że jest pstrągiem czekającym na jej haczyk.

Przez dwa dni trzymał się z dala od purpurowego wozu. Żadne działanie nie miało sensu, gdyż cholerny symboliczny haczyk od dawna tkwił w jego ustach. Mat wprawdzie sam go sobie tam włożył, nie musiał wszakże paskudztwa połykać. Chociaż... z drugiej strony wiedział, że oczekuje jedynie na moment, w którym dziewczyna postanowi szarpnąć żyłkę.

Mimo iż wozy widowiska przemieszczały się niezwykle powoli, w końcu dotarły do przystani promu przewożącego ludzi przez Eldar: z Alkindaru na zachodnim brzegu do Coramenu na brzegu wschodnim. Zarówno Alkindar, jak i Coramen były schludnymi, małymi miastami otoczonymi murem i zabudowanymi kamiennymi gmachami krytymi dachówkami. W każdej z dwóch miejscowości można było naliczyć pół tuzina doków.

Słońce wspinało się coraz wyżej, niewiele obłoków przerywało błękit nieba, a te nieliczne kojarzyły się ze świeżo wypraną białą wełną. Cauthon pomyślał, że tego dnia chyba również nie spadnie deszcz. Miejsce przeprawy wyglądało na ważny punkt, w dokach cumowało sporo statków towarowych, które przypłynęły z górnej partii rzeki; duże promy przypominające z wyglądu barki płynęły powoli z jednego miasta do drugiego. Seanchanie najwidoczniej myśleli podobnie jak Mat, w każdym razie rozbili obozy wojskowe w pobliżu obu miejscowości, a wnosząc po kamiennych murach rosnących wokół obozowisk i kamiennych budowli wznoszących się wewnątrz, nie mieli zamiaru zbyt szybko odejść.

Cauthon na Oczku przeprawił się promem wraz z pierwszymi wozami. Kasztanowy wałach wyglądał na tyle przeciętnie dla niewprawnego oka, że zupełnie dobrze pasował do mężczyzny w prostym płaszczu z szorstkiej wełny i naciągniętej na uszy ze względu na zimno wełnianej czapce. Tak naprawdę Mat nie rozważał szybkiej ucieczki na lesiste pasmo pagórków rozciągających się za Coramenem. Owszem, pomyślał o tej możliwości, lecz praktycznie nie brał jej pod uwagę. Wiedział, że Tuon i tak nie da mu spokoju. Z tego też powodu siedział na koniu przy końcu jednej z kamiennych przystani i obserwował, jak członkowie widowiska najpierw przeprawiają się przez rzekę, a później powoli przejeżdżają przez miasto. Na przystani dostrzegł Seanchan — oddział silnych, muskularnych mężczyzn odzianych w złożone z segmentów zbroje pomalowane na niebieskie i ciemnozłote pasy; żołnierzami dowodził szczupły, młody oficer z jednym cienkim, niebieskim piórem na dziwnym hełmie. Wydawało się, że ich jedynym zadaniem jest utrzymanie porządku, jednakże oficer sprawdził dokumenty Luki dotyczące koni, Luca zaś zapytał „szlachetnego pana”, czy zna jakieś miejsce idealne dla siedziby widowiska i na pokaz. Cauthon miał ochotę rozpłakać się z rozpaczy. Na ulicy za sobą widział żołnierzy w pasiastych zbrojach. Wchodzili do sklepów i tawern lub z nich wychodzili. Dostrzegł rakena o długich, żebrowanych skrzydłach, który opadł z nieba i osiadł nad rzeką przy jednym z obozów. Trzy bądź cztery inne rakeny o wężowatych szyjach stały już na ziemi. W tych obozach stacjonowały zapewne setki Seanchan, a może i tysiąc. A Luca jak gdyby nigdy nic postanowił dać tu przedstawienie.

Nagle w wyściełany linami koniec przystani uderzył jeden z promów, z którego opuszczono trap. Po trapie zaś na kamienną drogę zaczął zjeżdżać purpurowy wóz. Na koźle siedziała Setalle z cuglami w dłoniach. Po jednej jej stronie tkwiła Selucia, zerkając spod kaptura płaszcza w kolorze wyblakłej czerwieni. Po drugiej stronie Setalle zaś siedziała Tuon owinięta w ciemny płaszcz, nie ukazujący ani cala jej ciała.

Mat odniósł wrażenie, że za moment oczy wyskoczą mu z orbit. Albo że łomoczące serce wyrwie mu się lada chwila z piersi. W głowie zagrzechotały mu znowu przetaczające się po stole wyobrażone kości do gry. Skojarzyły mu się z oczyma Czarnego, tak po prostu.

Nic nie mógł zrobić, jedynie podjechać do purpurowego wozu i ruszyć obok niego swobodnie, jakby jego życie było cudowne i łatwe. I tak się przemieszczali szeroką, główną ulicą, wśród krzykaczy reklamujących sklepy i straganiarzy sprzedających przedmioty na tacach. No i wśród seanchańskich żołnierzy, którzy teraz nie maszerowali w szeregu, lecz przypatrywali się z zainteresowaniem jaskrawo pomalowanym wozom. Cauthon jechał więc i tylko czekał, aż Tuon zacznie krzyczeć. Dała mu niby słowo, wiadomo jednak, że każdy więzień zrobi wszystko, co w jego mocy, jeśli tylko dostrzeże szansę na uwolnienie. Wystarczy, że dziewczyna podniesie głos i wezwie na pomoc tysiąc seanchańskich żołnierzy. Wyobrażone kości podskoczyły w głowie Mata i zawirowały. Jechał i czekał na oczy Czarnego.

Tuon wszakże nie powiedziała ani słowa. Zerkała jedynie spod krawędzi głębokiego kaptura — z ciekawością, lecz ostrożnie, gdyż nie tylko twarz przez cały czas miała schowaną, ale nawet ręce. Cała była spowita w ciemny płaszcz. A czasem lgnęła do Setalle niczym dziecko lękające się tłumu obcych i szukające ochrony u swej matki. Nie odezwała się aż do bram Coramenu, które minęli, po czym wytoczyli się na drogę i ruszyli ku podstawie wznoszącego się nad miastem pasma wzgórz, gdzie Luca ustawiał już wozy i przygotowywał się do przedstawienia. Wówczas właśnie Cauthon uprzytomnił sobie w sposób ostateczny, że nie ma dla niego ucieczki. Tuon zarzuciła już na niego haczyk i po prostu czekała na odpowiedni moment.

Tej nocy dopilnował, aby wszystkie Seanchanki i wszystkie Aes Sedai pozostały w wozach. Nikt wprawdzie nie widział wcześniej ani znanych mu sul’dam, ani damane, jednak Aes Sedai tym razem się z nim nie spierały. Tuon także się nie kłóciła. Tym niemniej wysunęła żądanie, po którym brwi Setalle uniosły jej się niemal do linii włosów. Dziewczyna wypowiedziała to żądanie z pozoru tonem prośby, przypominając jednak, że złożył jej kiedyś taką obietnicę, zresztą Mat znał różnicę między żądaniem i prośbą, szczególnie gdy padały z kobiecych ust. No cóż, mężczyzna musi ufać kobiecie, którą ma poślubić. Odparł zatem Tuon, że musi się nad sprawą zastanowić. Powiedział tak głównie po to, ażeby nie zaczęła sobie wyobrażać, iż może dostać od niego wszystko, czego zapragnie. Poświęcił na rozmyślania cały dzień, w którym Luca organizował pokaz. Dumał i pocił się też wieczorem, gdy sporo Seanchan przyszło popatrzeć na przedstawienie. Rozmyślał nawet później, kiedy wozy ruszyły na wschód, przez wzgórza, posuwając się jeszcze wolniej niż dotąd. Myślał i myślał, od początku wszakże wiedział, jaką musi dać odpowiedź.

Trzeciego dnia po opuszczeniu rzeki dotarli do miasta soli o nazwie Jurador, a wtedy Mat oświadczył dziewczynie, że się zgadza. Tuon uśmiechnęła się do niego i przetaczające się w jego głowie kości znieruchomiały. Czuł, że zapamięta ten moment na zawsze. Tuon się uśmiechnęła i właśnie wtedy kości się zatrzymały! Naprawdę miał ochotę się rozpłakać!

Загрузка...