Poranne słońce tkwiło na horyzoncie, pozostawiając bliższą stronę Tar Valon nadal pogrążoną w cieniu, jednakże dzięki pokrywającej wszystkie powierzchnie śnieżnej czapie wokół było jasno i połyskliwie. Miasto, okolone długimi murami z białego kamienia, których wieże obwieszono sztandarami, wydawało się wręcz świecić, tyle że dla dosiadającej dereszowatego wałacha Egwene z tej odległości na brzegu rzeki mogło się znajdować jeszcze dalej, niż było w istocie. Erinin rozciągała się w tym miejscu do nieco ponad dwóch mil, a jej przecinające wyspę dopływy: Alindrelle Erinin i Osendrelle Erinin miały szerokość niemal mili każdy, toteż Tar Valon wyglądało na wysepkę pośrodku wielkiego jeziora, nieosiągalną mimo potężnych mostów, które zbudowano bardzo wysoko ponad wodą, dzięki czemu bez trudu przepływały pod nimi wszelkie statki. Sama Biała Wieża, ogromna budowla w odcieniu białych kości, która wznosiła się z centrum miasta niemożliwie wysoko, napełniła serce kobiety tęsknotą za domem. Egwene nie tęskniła już bowiem za Dwiema Rzekami, lecz właśnie za Białą Wieżą. To Wieża uosabiała teraz jej dom. Spojrzenie dziewczyny przyciągnął nagle pióropusz dymu, cienka, czarna linia wznosząca się znad odległego brzegu za miastem. Na jej widok Egwene aż się skrzywiła. Daishar tupał kopytem w śniegu, jednak wystarczyło poklepać wierzchowca po szyi i natychmiast się uspokajał. Trudniej byłoby uspokoić jego amazonkę. Tęsknota stanowiła bowiem najdrobniejszą cząstkę jej zdenerwowania. Naprawdę maleńką — w porównaniu z całą resztą.
Egwene z westchnieniem położyła wodze na wysokim łęku siodła i podniosła długą lunetę w mosiężnej oprawie. Płaszcz spadł, ześlizgując się z jednego ramienia, jednak dziewczyna zignorowała zimno, które zmieniało jej oddech w parę. Jedną ręką w rękawiczce przykryła przednią soczewkę, chroniąc obraz przed blaskiem słońca. Miejskie mury od razu się przybliżyły i patrząca skupiła się na krętych odnogach Północnej Przystani, które zasilały główne nurty. Po otaczających port blankach przemieszczali się zdecydowanym krokiem ludzie, Egwene wszakże z powodu oddalenia nie bardzo odróżniała mężczyzn od kobiet. A jednak cieszyła się, że nie nosi swej stuły ozdobionej pasami w kolorach wszystkich siedmiu Ajah, twarz zaś skryła głęboko w kapturze — na wypadek gdyby ktoś w mieście miał dokładniejszą lunetę niż ona. Szerokie ujście sztucznie utworzonego portu blokował solidny stalowy łańcuch mocno napięty i zawieszony kilka stóp nad wodą. Łańcuch czasem się huśtał, szczególnie gdy wodę poruszały ptaki polujące na wyskakujące nad powierzchnię ryby. Podniesienie jednego, długiego na krok ogniwa wymagałoby dwóch mężczyzn. Pod tą barierą może prześlizgnęłaby się łódź wiosłowa, tyle że żadna jednostka pływająca — duża czy mała — nie zdoła wpłynąć do portu bez zezwolenia Białej Wieży. Zadaniem łańcucha była oczywiście ochrona przed wrogami.
— Oni tam są, Matko — mruknął Lord Gareth i Egwene opuściła lunetę.
Jej generał był zwalistym mężczyzną w prostym pancerzu, na który narzucił zwyczajny brązowy płaszcz: bez złoceń i haftów. Twarz za prętami hełmu miał uczciwą i ogorzałą, a ostatnie lata dodały jej dziwnego kojącego spokoju. Wystarczyło popatrzeć na Garetha Bryne’a i wiedziało się, że gdyby otworzyła się przed nim Szczelina Zagłady, zdławiłby strach i kontynuował to, co do niego należało. A inni poszliby w jego ślady. Na kolejnych polach bitew udowodnił, że potrafi poprowadzić ludzi do zwycięstwa. Takiego człowieka potrzebowała Egwene. Teraz podążyła wzrokiem za jego dłonią w rękawicy. Wskazywał nią w górę rzeki.
W pobliżu wzniesienia dostrzegła pięć, sześć... nie, siedem rzecznych statków, które kierowały się w dół Erinin. Były to duże jednostki, jakie zwykle widuje się na rzekach: trójmasztowce o napiętych, trójkątnych żaglach. Posuwały się prędko, przecinając niebieskozielone wody. Egwene nie miała wątpliwości, że ich kapitanowie pałają chęcią jak najszybszego dotarcia do Tar Valon! Erinin była w tym miejscu wystarczająco głęboka, toteż statki mogły płynąć zaledwie o odległość strzału od któregoś z brzegów, jednak te żeglowały po samym środku rzeki, niemal w jednym rzędzie, co wymagało od sterników nie lada umiejętności i opanowania wiatru. Prawie przyklejeni do punktów obserwacyjnych na wierzchołkach masztów marynarze przyglądali się brzegom i przeszukiwali wzrokiem wodę, wypatrując ewentualnych mielizn.
W gruncie rzeczy nie mieli się czego obawiać... z wyjątkiem wystrzelonych z łuków strzał. Sama Egwene — z miejsca, w którym się znajdowała — umiałaby podpalić każdy z tych statków lub po prostu podziurawić ich kadłuby i pozwolić im zatonąć. Byłaby to dla niej kwestia chwili. Wówczas zapewne zatonęłaby większość tychże marynarzy. Prąd był tu silny, woda lodowata, a brzeg odległy, nawet dla najdoskonalszych pływaków. Egwene musiałaby zresztą w takim przypadku użyć Jedynej Mocy, wtedy zaś już jedna śmierć oznaczałaby wykorzystanie Mocy jako broni, a Egwene przecież starała się żyć w taki sposób, jakby już była związana Trzema Przysięgami. Czyli że właśnie Przysięgi chroniły teraz te statki zarówno przed nią, jak i przed każdą inną siostrą. Każda Aes Sedai składała wszak przysięgę przy użyciu Różdżki Przysiąg, że nie wykorzysta tych splotów (mało tego, że w ogóle ich nie utka), póki nie będzie całkowicie przekonana, iż zagraża jej jednoznaczne niebezpieczeństwo ze strony kogoś lub czegoś... w tym wypadku zatem ze strony tych statków. Taka sytuacja na pewno nie będzie miała tu miejsca, choćby Egwene dostrzegli kapitanowie czy członkowie załóg.
Gdy rzeczne statki zbliżyły się jeszcze bardziej, do uszu dziewczyny dotarły krzyki osłabione i ściszone przez odległość oraz wodę. Obserwatorzy na masztach zaczęli wskazywać ją i Garetha, jednak Egwene szybko pojęła, że biorą ją za zwyczajną Aes Sedai ze Strażnikiem. Kapitanowie w każdym razie wyraźnie nie zamierzali dopuszczać do siebie myśli, że mają do czynienia z kimś wyjątkowym. Moment później statki dodatkowo zwiększyły prędkość, gdyż wioślarze zaczęli nieco szybciej machać wiosłami. Stojąca na tylnym pokładzie pierwszego statku kobieta, prawdopodobnie jego kapitan, wyraziście poruszała rękoma, prawdopodobnie skłaniając swoich ludzi do maksymalnego wysiłku, a kilku marynarzy biegało po pokładzie w tę i z powrotem, zaciskając bądź poluzowując liny zmieniające kąt ustawienia żagli, mimo iż w opinii Egwene niczego tą szamotaniną nie osiągali. Zauważyła wszakże na pokładach statków mężczyzn, którzy na pewno nie należeli do załóg; większość z nich tłoczyła się przy balustradach. Niektórzy patrzyli przez lunety, inni jawnie coś odmierzali lub obliczali dystans dzielący ich od bezpiecznego portu.
Egwene znów pomyślała o utkaniu płomienia, świetlnej gwiazdy, która z głośnym hukiem rozbłysłaby nad statkami. Wówczas bez wątpienia ktoś z pokładu — w miarę inteligentny — pojąłby, że swoje bezpieczeństwo nie zawdzięczają ani osiągniętej prędkości, ani odległości, lecz jedynie ograniczeniom związanym z Trzema Przysięgami. Tak, tak, wszyscy oni powinni się dowiedzieć, że są bezpieczni tylko dzięki dobrej woli Aes Sedai! Oddychając ciężko, potrząsnęła głową i skarciła się w myślach. Ten prosty splot przyciągnąłby wszak równocześnie uwagę osób w mieście i na pewno wzbudził większe zainteresowanie niż zjawienie się pojedynczej siostry. Aes Sedai często chodziły na brzeg rzeki, aby popatrzeć na Tar Valon i na Wieżę. Nawet gdyby jedyną reakcją na wykonane przez Egwene błyski było coś w rodzaju „kontrpokazu”; rywalizację taką — raz rozpoczętą — trudno byłoby zakończyć. A wówczas niezwykle szybko sytuacja mogła się wymknąć spod czyjejkolwiek kontroli. Tego zaś w ubiegłych pięciu dniach Egwene obawiała się i tak zbyt wiele razy.
— Odkąd przybyliśmy, kapitan portu nie wpuszcza na raz więcej niż osiem czy dziewięć statków — zauważył Gareth, kiedy przepłynęła obok nich pierwsza jednostka. — Najwidoczniej wszakże ich kapitanowie wypracowali jakąś kolejność. Następna grupa pojawi się wkrótce i dotrze do miasta w momencie mniej więcej zgodnym z przewidywaniami Gwardii Wieży. Gwardziści wezmą ich po prostu za potencjalnych rekrutów. Jimar Chubain nie jest głupi, więc będzie się miał przede mną na baczności. Z tego, co wiem, w porcie czeka więcej jego Gwardzistów niż w każdym innymi miejscu miasta, oprócz wież przy mostach. Ta sytuacja się jednak zmieni. Strumień statków zaczyna się o pierwszym świcie i nie ustaje aż do zapadnięcia zmroku, zarówno tutaj, jak i w Południowej Przystani. W tej grupie moim zdaniem jest mniej żołnierzy niż w większości innych. Każdy plan wydaje się wspaniały, Matko, póki nie nadejdzie ten właściwy dzień. Wtedy będziesz musiała dostosować się do okoliczności albo odjechać.
Egwene sapnęła z irytacji. Na tych siedmiu statkach płynęło prawdopodobnie dwustu lub więcej pasażerów. Niektórzy byli zapewne kupcami, dostawcami bądź też zupełnie przypadkowymi podróżnymi, lecz poranne słońce odbijało się również od licznych hełmów, napierśników i metalowych krążków naszytych na skórzanych kurtach. Ile takich statków i okrętów przybywało każdego dnia? Niezależnie od rzeczywistej konkretnej liczby, bez wątpienia było ich wiele: do miasta wpływał stały strumień mężczyzn chętnych zasilić szeregi Gwardii Kapitana Naczelnego Chubaina.
— Dlaczego ludzie stale pchają się tam, gdzie mogą zabijać lub... sami zginąć? — mruknęła rozdrażnionym tonem.
Lord Gareth popatrzył na nią spokojnie. Na swoim koniu, dużym gniadym wałachu z białą strzałką na nosie, siedział nieruchomo niczym posąg. Czasami rozmyślała nad uczuciami, jakie do tego człowieka żywiła Siuan, czasem zaś miała ochotę czymś go zaskoczyć, ot tak, choćby po to, aby zobaczyć, czy potrafi nim wstrząsnąć.
Na nieszczęście, znała odpowiedzi na to i inne pytania, równie dobrze jak Gareth Bryne. Przynajmniej na pytania dotyczące potencjalnych rekrutów. Och, istnieje dość mężczyzn, którzy przybywają na wojnę w celu wsparcia jakiejś sprawy lub obrony swoich racji i tego, co ich zdaniem warte jest obrony. Inni z kolei szukają przygody, jakkolwiek rozumieją ten termin. Nie sposób też pominąć milczeniem faktu, że noszący pikę czy włócznię mężczyzna może codziennie zarobić sumkę dwukrotnie wyższą niż płaca u farmera, a o połowę większą od tej, którą zdobywają rekruci kawalerzyści; kuszników i łuczników należało umieścić pośrodku tej „listy płac”. Wszak niejeden człowiek, który pracuje dla innego, marzy często o swoim interesie, takim jak własna farma albo sklep, o czymś choćby maleńkim, co później rozwiną jego synowie. A każdy z pewnością słyszał tysiące opowieści czy to o biedakach, którzy przesłużywszy w wojsku pięć lub dziesięć lat, wracali do domu z ilością złota wystarczającą im na dalsze życie w komforcie, czy to o zwykłych żołnierzach, którzy zostawali generałami bądź też lordami. Gareth nie miał wątpliwości, że dla wielu biedaków widok czubeczka piki jest bardziej ekscytujący i atrakcyjny niż obserwacja zadu konia ciągnącego pług, który w dodatku należy do pracodawcy farmera. Nawet jeśli tym biedakom groziło, że zginą na wojnie, zamiast dorobić się pieniędzy czy zyskać sławę. Egwene uważała podejście Garetha za nieco cyniczne, choć podejrzewała, iż większość mężczyzn na wpływających do Tar Valon statkach postrzega sprawy dość podobnie. W ten sposób wszakże sama Egwene zdobyła własną armię. Na każdego osobnika, który pragnął dopomóc usunięciu z Tronu Amyrlin uzurpatorki, nawet na każdego, który bez cienia wątpliwości wiedział, kim jest Elaida, dziesięciu, jeśli nie stu mężczyzn przyłączało się dla zapłaty.
Zauważyła, że niektóre osoby na statkach podnoszą ręce i pokazują pełniącym na murach portu straż wartownikom, że nie posiadają broni.
— Nie — oświadczyła, a Lord Gareth westchnął.
— Matko, póki porty pozostaną otwarte, Tar Valon będzie jadało lepiej niż my, Gwardia Wieży zaś zamiast słabnąć z głodu, będzie rosła i stawała się coraz silniejsza. — Jego głos pozostał opanowany, lecz wypowiadane słowa bynajmniej nie brzmiały pocieszająco. — Bardzo wątpię, czy Elaida pozwoli Chubainowi wyprowadzić ludzi i zaatakować nas, choć bardzo tego żałuję. Każdy kolejny dzień czekania zwiększa nasze rozdrażnienie i mocniej nas wyczerpuje. I wiele kosztuje. A przecież w końcu dojdzie do walki, prędzej czy później. Od początku twierdziłem, że atak kiedyś nastąpi. Moje przekonanie się nie zmieniło, choć doszło do wielu innych zmian. Gdyby siostry wprowadziły mnie i moich ludzi do Tar Valon, mógłbym przejąć miasto. Nie byłaby to czysta, ładna akcja. Takie nigdy się nie udają. Ale potrafię je dla ciebie przejąć, wierz mi. A im szybciej zadziałamy, tym mniej ludzi umrze.
Egwene poczuła ucisk w żołądku — tak bolesny, że zaczęła tracić oddech. Ostrożnie, stopniowo, rozpoczęła rozluźniające ćwiczenia nowicjuszek. Medytowała i ćwiczyła. Z wolna spłynął na nią spokój, który ogarnął najpierw jej ciało, potem zaś i wnętrze...
Zbyt wielu już ludzi stało się świadkami formowania bram i przemieszczania się za ich pomocą poprzez Podróżowanie, a tacy jak Gareth byli w pewnym sensie najgorsi ze wszystkich. Profesja tego mężczyzny wiązała się z wojną — był naprawdę doskonałym dowódcą. Gdyby odkrył, że przez bramę można przeprowadzić sporą grupkę osób, natychmiast zauważyłby spore korzyści dla siebie i dla swego fachu. Wysokie i grube mury Tar Valon, niemal niemożliwe do pokonania nawet przy użyciu katapulty oblężniczej (chyba że dzięki zastosowaniu Mocy), dla armii, która potrafiła Podróżować, stałyby się cienkie i słabe niczym papier. Może Gareth Bryne jeszcze nie dostrzegł takiej możliwości, inne osoby rozważały już jednak taki pomysł. Asha’mani na przykład... podobno. Wojna zawsze jest paskudna, teraz wszakże może się stać jeszcze brzydsza.
— Nie — powtórzyła. — Wiem, że zanim rozwiążemy tę sytuację, ludzie będą umierać. — Niech Światłość jej dopomoże, oczyma wyobraźni już widziała ginących ludzi. Jeszcze więcej ich wszak zginie, jeśli ona, Egwene, podejmie niewłaściwe decyzje. I to nie tylko tutaj. — Tyle że muszę utrzymać Białą Wieżę... aż do Tarmon Gai’don. To ona ma stać pomiędzy światem i Asha’manami. A Wieża zginie, jeśli siostry zaczną się nawzajem zabijać na ulicach Tar Valon. — Raz już się coś takiego zdarzyło i Egwene nie pozwoli na powtórkę tamtej tragedii. — Wraz ze śmiercią Białej Wieży umrze nadzieja. Nie powinnam ci więcej tego powtarzać.
Daishar nieoczekiwanie parsknął, podrzucił głowę i wykonał nagły ruch do przodu, jakby wyczuł irytację swojej pani, jednak Egwene ściągnęła mocno cugle i zapanowała nad koniem. Wsunęła lunetę do wiszącego u siodła futerału z tłoczonej skóry. Nurkujące ptaki przerwały nagle połów i zerwały się w powietrze, gdyż chroniący Północną Przystań gruby łańcuch zaczął niespodziewanie opadać. Zanim pierwszy statek dotrze do portowego ujścia, łańcuch znajdzie się już głęboko pod powierzchnią wody. Jak długo ona sama płynęła do Tar Valon mniej więcej identyczną trasą? Prawie już zapomniała, tak przynajmniej jej się zdawało. Minęło naprawdę sporo lat. Była teraz niemal inną kobietą — inną niż wtedy, gdy wysiadła na ląd i spotkała się z Mistrzynią Nowicjuszek.
Gareth w jednej chwili skrzywił się i potrząsnął głową. Ale przecież on nigdy się nie poddawał, prawda?
— Musisz zachować przy życiu Białą Wieżę, Matko, jednak moje zadanie polega na zdobyciu jej dla ciebie. Chyba że sytuacja uległa zmianie i zdarzyło się coś, o czym nie wiem. Potrafię dostrzec szepczące i oglądające się przez ramię siostry, nawet jeżeli nie mam pojęcia, jak brzmi temat ich rozmowy. Jeśli nadal będziesz pragnęła przejąć Wieżę, dojdzie do ataku. Zaufaj mi, lepiej wcześniej niż zbyt późno.
Nagle ranek wydał jej się ciemniejszy. Odniosła wrażenie, że słońce przesłoniły chmury. Uprzytomniła sobie, że cokolwiek zrobi, jakkolwiek postąpi, ludzie będą umierać, stosy trupów będą rosły niczym drwa zbierane na opał... Na pewno wszakże musiała utrzymać przy życiu Białą Wieżę, co do tego nie miała wątpliwości. Po prostu musiała to zrobić! Jeśli nie istnieje dobry wybór, trzeba wybrać działanie, które wydaje się najmniej niewłaściwe.
— Widziałam już tutaj wystarczająco dużo — oświadczyła cicho.
Po raz ostatni zerknęła na wąską linię dymu za miastem, po czym zawróciła Daishara ku drzewom oddalonym sto kroków od rzeki, gdzie jej eskorta czekała wśród wiecznie zielonych mahoniowców i po zimowemu nagich buków i brzóz.
Dwustu przedstawicieli lekkiej kawalerii, w napierśnikach ze specjalnie wyprawionej skóry lub kaftanach obszytych metalowymi krążkami, na pewno przyciągnęłoby uwagę, ukazując się na brzegu rzeki, lecz Gareth przekonał Egwene o konieczności pobytu w tym miejscu mężczyzn z wąskimi lancami i krótkimi łukami. Bez wątpienia ów pióropusz dymu na drugim brzegu wznosił się ze spalonych wozów albo zapasów. Z pozoru były to drobne kłopoty, niemniej jednak do podpaleń dochodziło każdej nocy. Najpierw zdarzało się jedno, potem dwa lub trzy, w końcu wszyscy po przebudzeniu rzucali się najpierw do okien i szukali dymu. Polowanie na sprawców na razie nie przynosiło żadnych rezultatów. Ścigającym przeszkadzały nagłe śnieżyce, dzikie, mroźne wiatry nocne, a czasem fakt, że ślady znikały zupełnie nieoczekiwanie i śnieg za ostatnimi kopytami robił się równie gładki jak świeżo spadły. Osobliwe znikanie tropów oraz pozostałości splotów jawnie wskazywały na pomoc Aes Sedai, więc nie było sensu ryzykować, że może ludzie Elaidy — mężczyźni i siostry — przebywają także po tej stronie rzeki. Niewiele rzeczy mogłoby się spodobać Elaidzie bardziej niż schwytanie Egwene al’Vere.
Ta dwusetka oczywiście nie stanowiła całej eskorty Amyrlin. Oprócz Sheriam, swej Opiekunki, Egwene wyjechała tego ranka jeszcze z sześcioma innymi Aes Sedai, a wobec faktu, że siostry posiadające Strażników, zabrały ich z sobą, towarzyszyło im ośmiu mężczyzn w mieniących się kolorami płaszczach, które schwytane przez wiatr falowały, powodując u patrzących wręcz lekki zawrót głowy; płaszcze te nierzadko także zdawały się częściowo skrywać jeźdźców i konie, pozornie zlewając ich sylwetki z pniami drzew lub innymi elementami otoczenia. Świadomi niebezpieczeństw — przynajmniej zagrożenia za strony ewentualnych rzezimieszków — Strażnicy rozglądali się bacznie po zagajniku, jakby nie dostrzegali tam uzbrojonych kawalerzystów. Bezpieczeństwo połączonych z nimi więzią Aes Sedai interesowało ich najbardziej, a w sprawie ich ochrony każdy ufał wyłącznie sobie samemu. Sarin, czarnobrody mężczyzna, niezbyt wysoki, lecz mocno zbudowany, trzymał się tak blisko Nisao, że prawie przesłaniał tę drobną Żółtą. Jori z kolei zdawał się górować nad Morvrin, chociaż wcale nie był od niej wyższy; właściwie był bardzo niski — nawet jak na Cairhienianina — tyle że równie potężnej budowy jak Sarin. Trzej Strażnicy Myrelle zaś, czy też raczej trzej, do których ośmielała się przyznawać, skupili się wokół niej tak ściśle, że nie mogła ruszyć konia, jeśli nie chciała zepchnąć któregoś z drogi. Setagana Anaiyi, szczupły, ciemny i tak ładny, jak ona była nijaka, sam zdołał ją niemal otoczyć, a Tervail — osobnik o wydatnym nosie i pokiereszowanej twarzy — stał blisko swojej Aes Sedai imieniem Beonin. Carlinya nie miała Strażnika, co nie było niezwykłe w przypadku Białych, jednak obserwowała mężczyzn z głębin obszytego futrem kaptura takim wzrokiem, jakby zamierzała wybrać dla siebie jednego z nich.
Jeszcze niezbyt dawno temu Egwene długo by się wahała, zanim zdecydowałaby się pokazać z tymi sześcioma kobietami. Wszystkie one, a także Sheriam, przysięgły jej wierność lenniczą i z różnych powodów żadna z nich nie chciała ujawniać tego faktu; mało tego, nikt ich zdaniem nie powinien tej przysięgi nawet podejrzewać. Dzięki tej siódemce Egwene mogła wpływać na zdarzenia, oczywiście do pewnego stopnia, podczas gdy cały świat uważał ją jedynie za marionetkę, za zbyt młodą Zasiadającą na Tronie Amyrlin, której nikt nie słucha i którą Komnata Wieży potrafi skłonić dosłownie do wszystkiego. Komnata pozbyła się tej iluzji, kiedy Egwene postanowiła wypowiedzieć wojnę Elaidzie, w końcu pokazując Zasiadającym swoją prawdziwą władzę. Od tamtej pory jednakże zarówno Komnata Wieży, jak i Ajah martwiły się każdym następnym ruchem Egwene i stale się zastanawiały, czy będą im odpowiadać konsekwencje owego ruchu. Zasiadające były bardzo zaskoczone, gdy Egwene przyjęła ich propozycję utworzenia swego rodzaju rady — dzięki swej mądrości i doświadczeniu miało jej doradzać grono złożone z jednej siostry reprezentującej każdą Ajah. A może sądziły, że udane wypowiedzenie wojny przewróciło jej w głowie. Rzecz jasna, Amyrlin po prostu kazała Morvrin, Anaiyi i pozostałym upewnić się, że ma do czynienia z siostrami wybranymi, które cieszą się w swoich Ajah dostatecznym szacunkiem. Egwene uprzejmie wysłuchiwała ich porad, choć nie zawsze postępowała zgodnie z nimi lub wracała do nich dopiero po kilku tygodniach, obecnie wszakże nie było już potrzeby organizować ukradkowych zebrań lub potajemnie przekazywać sobie informacji.
Patrzyła akurat na Białą Wieżę i dumała, gdy pojawiła się nowo przybyła Zasiadająca.
Sheriam, w płaszczu przewiązanym w pasie charakterystyczną dla jej urzędu wąską, niebieską stułą, wykonała z wysokości swojego siodła bardzo formalny ukłon. Ta kobieta o ognistych włosach potrafiła się czasami zachowywać niewiarygodnie oficjalnie.
— Matko, Zasiadająca Delana pragnie z tobą pomówić — oświadczyła, jakby Egwene sama nie potrafiła dostrzec korpulentnej Szarej siostry nadjeżdżającej na klaczy o maści pstrej i prawie tak ciemnej jak wierzchowiec Sheriam, zwierzę o czarnych pęcinach. — Twierdzi, że sprawa jest ważna.
Nieco szorstki ton Opiekunki oznaczał najpewniej, że Delana nie wyjaśniła jej szczegółów tejże sprawy. Sheriam nie lubiła takiego traktowania. Nierzadko bywała bardzo zazdrosna o swoją pozycję.
— Na osobności, Matko, jeśli można — dodała Delana, odrzucając ciemny kaptur, spod którego wyłoniły się włosy prawie w kolorze srebra.
Głos — jak na kobietę — miała głęboki i wyraźnie ponaglała Egwene, jednoznacznie sugerując pilną potrzebę rozmowy.
Jej przybycie nieco zdumiało Amyrlin. Delana często popierała ją w Komnacie Wieży, kiedy Zasiadające długo debatowały nad jakąś szczególną decyzją i usiłowały ustalić, czy decyzja ta ma rzeczywiście związek z wojną przeciwko Elaidzie. Komnata powinna popierać rozkazy Egwene, jednak nawet te Zasiadające, które, ogólnie rzecz biorąc, sprzyjały wojnie, częstokroć potrafiły się całymi godzinami kłócić o jakiś niewiele istotny fakt. Wszystkie chciały się pozbyć Elaidy, a jednak gdy Komnata miała podjąć jakąś konkretną decyzję, potrafiły się tylko spierać. I — prawdę mówiąc — poparcie Delany nie zawsze spotykało się z pozytywnym przyjęciem pozostałych Zasiadających. Jednego dnia traktowały ją zresztą jak zwyczajną Szarą negocjatorkę, która szuka konsensusu, nazajutrz zaś dzięki jej przenikliwie wyłożonym argumentom Egwene zyskiwała pomoc od każdej Zasiadającej, która je usłyszała. Delanie zdarzało się też posuwać za daleko. Co najmniej trzykrotnie już próbowała skłonić Komnatę do jednoznacznej deklaracji, że Elaida należy do Czarnych Ajah i za każdym razem jedyną reakcją Zasiadających była nieprzyjemna cisza trwająca aż do momentu, w którym ktoś oznajmiał, że należy tę kwestię odroczyć. Niewiele sióstr miało ochotę dyskutować otwarcie problemy związane z istnieniem Czarnych Ajah. A Delana potrafiła roztrząsać każdy temat — od punktu, skąd znaleźć odpowiednie stroje dla dziewięciuset osiemdziesięciu siedmiu nowicjuszek aż po pytanie, czy Elaida ma tajne zwolenniczki wśród sióstr (kolejny temat, przy którym większości Zasiadającym przechodziły po plecach ciarki). Egwene zastanowiła się, dlaczego Delana wyjechała samotnie o tak wczesnej porze. Wcześniej nigdy nie zbliżyła się do niej bez towarzystwa jednej czy dwóch innych Zasiadających. Amyrlin poszukała odpowiedzi na swoje pytanie u samej Delany. Jednak nie znalazła jej ani w jasnoniebieskich oczach Zasiadającej, ani w gładkiej, typowej dla Aes Sedai twarzy.
— Wybierzmy się na krótką przejażdżkę — podsunęła Egwene. — Zyskamy trochę prywatności. — Popatrzyła na Sheriam, która już otwierała usta. — Zostań z resztą, proszę cię — poleciła. W zielonych oczach Opiekunki pojawiło się coś na kształt gniewu. Sheriam dobrze wypełniała swoją rolę, bywała jednak przesadnie gorliwa i zbyt jawnie okazywała niezadowolenie, jeśli Amyrlin wykluczała ją z jakiegoś spotkania. Zdenerwowana czy nie, po krótkim wahaniu pokornie pochyliła głowę i posłuchała polecenia Egwene. Opiekunka nie zawsze wiedziała, która z sióstr dowodzi, tym razem jednak udało jej się ocenić właściwie.
Od rzeki Erinin teren się podnosił, choć nie łagodnie, jak na wzgórzach, ale niemal pionowo — aż do monstrualnego szczytu, który górował na zachodzie, tak potężnego, że wydawał się niemal kpić z własnej nazwy. Smocza Góra prezentowałaby się okazale nawet wśród wysokich wierzchołków Grzbietu Świata, a tutaj, na stosunkowo płaskim obszarze wokół Tar Valon, jej zwieńczony śnieżną czapą czubek wydawał się sięgać niebios, szczególnie gdy — tak jak w chwili obecnej — znad ząbkowanego szczytu unosiła się cienka nitka dymu. Widoczna na takiej wysokości nikła smużka z bliska okazałaby się prawdopodobnie czymś zupełnie innym. Tyle że mało komu udawało się wspiąć choćby do połowy Smoczej Góry, czyli do miejsca, gdzie kończyły się drzewa, a nikt chyba nie dotarł do samego wierzchołka ani nawet w jego pobliże, chociaż mawiano, że jej zbocza zasypane są kośćmi śmiałków, którzy próbowali wejść. Nikt wszakże nie widział, po co w ogóle zdobywać ten szczyt. Czasami wieczorem jego długi cień sięgał do samego miasta. Mieszkający w tym rejonie ludzie przyzwyczaili się do przesłaniającej niebo Smoczej Góry, tak samo jak przyzwyczaili się do Białej Wieży górującej ponad miejskimi murami i widocznej na szereg mil. Góra i Wieża stanowiły po prostu niezmienne elementy tego świata, które zawsze tu były i nigdy stąd nie znikną, mieszkańców krainy wszakże interesowały własne zbiory i własne rzemiosło, nie zaś wierzchołki czy Aes Sedai.
W małych siołach składających się z dziesięciu, dwunastu pokrytych strzechą lub łupkiem kamiennych domów albo w sporadycznie zdarzających się tu wioskach zaludnionych mniej więcej przez setkę rodzin, dzieci bawiące się w śniegu bądź też noszące ze studni wypełnione wodą wiadra zatrzymywały się i otwierały buzie, patrząc ze zdumieniem na żołnierzy jadących ubitymi traktami, które pełniły rolę dróg, o ile nie zasypał ich śnieg. Żołnierze nie wieźli żadnych sztandarów, chociaż niektórzy mieli wyhaftowany na płaszczach lub kaftanach z długim rękawem Płomień Tar Valon, charakterystyczne wielobarwne odzienie Strażników sugerowało zaś, iż przynajmniej kilka spośród kobiet to Aes Sedai. Nawet tak blisko miasta siostry stanowiły ostatnio niezwykły widok, pod wpływem którego każdemu malcowi błyszczały oczy. Zresztą prawdopodobnie nawet żołnierze wydawali się niektórym z nich istotami nie z tego świata. Większą część terenu dokoła Tar Valon zajmowały produkujące jedzenie dla miasta farmy, czyli otoczone kamiennym murem pola skrywające stare, rozpadające się domy, wysokie, kamienne lub ceglane stodoły, niewielkie połacie zarośli, zagajników i kęp drzew pośrodku. Grupki farmerskich dzieci często biegały w bliskiej odległości od domostw, niczym zające skacząc przez śnieg i rzadko się zbliżając do traktów. Zimowe prace domowe trzymały większość dorosłych we wnętrzach, ci zaś, którzy grubo ubrani wyszli na dwór, ledwie podnosili głowy, by ogarnąć szybkim spojrzeniem żołnierzy, Strażników czy Aes Sedai. Wkrótce przyjdzie wiosna, pora orki i siewu, na co Aes Sedai nigdy nie miały wpływu. I prawdopodobnie nadal nie będą miały, jeśli Światłość pozwoli.
Skoro nie spodziewali się ataku, nie zachowywali też jakiejś szczególnej ostrożności. Lord Gareth rozmieścił żołnierzy na przedzie, po bokach i na tyłach, a główną część grupy poprowadził tuż za Strażnikami, którzy niemal deptali po piętach Sheriam i przedstawicielkom „rady”. Wszyscy razem tworzyli duży, nierówny krąg wokół Egwene, która — gdyby nie rozglądała się na boki zbyt dokładnie — mogłaby niemal wyobrażać sobie, że jedzie traktem sama z Delaną. Albo gdyby zapatrzyła się w dal. Amyrlin nie przymuszała do rozmowy Zasiadającej w imię Szarych ani nie zamierzała na nią naciskać. Czekała ich długa jazda z powrotem do obozu, a tutaj, w miejscu, w którym ktoś mógłby dostrzec splot, nie wolno im było tkać bram; z tego też względu Egwene miała dość sporo czasu na wysłuchanie sprawy, z którą przybyła Delana. Dlatego na razie tylko się rozglądała, porównując mijane farmy z tymi, które zapamiętała z Dwu Rzek.
Może im się przypatrywała, gdyż niedawno sobie uświadomiła, że Dwie Rzeki przestały być jej domem. Uznanie tej prawdy nie kojarzyło jej się ze zdradą, tym niemniej uważała, że powinna pamiętać rodzinną miejscowość. Jeśli się zapomni, skąd się przyszło, można zapomnieć, kim się jest. Chociaż czasami córka karczmarza z Pola Emonda wydawała jej się kimś innym, zupełnie obcą osobą. Egwene czuła, że niektóre z tych farm przeniesione blisko Pola Emonda wyglądałyby zdecydowanie dziwacznie, nie potrafiła jednakże wypunktować uzasadniających jej stwierdzenie szczegółów. Cóż, te tutaj różniły się nieco kształtem, a ich dachy opadały pod innym kątem i częściej były kryte łupkiem niż strzechą. O ile Amyrlin dobrze widziała szczegóły przez śnieg, który pokrywał większość tych dachów. W Dwu Rzekach było oczywiście teraz mniej strzech niż niegdyś, a więcej kamienia i cegły. Egwene zobaczyła to już... w Tel’aran’rhiod. Zmiany następowały zresztą tak powoli, że trudno je było zauważyć czy doświadczyć związanych z nimi wygód, tym niemniej następowały. Nic nie pozostaje wszak takie samo, nawet gdy człowiek jest pewien niezmienności tego czegoś. Ani gdy ma na nią nadzieję lub jej pragnie.
— Niektórzy sądzą, że zamierzasz go do siebie przywiązać jako swojego Strażnika — zagaiła nagle Delana spokojnym głosem. Może po prostu zaczynała zwyczajną pogawędkę, gdyż całą uwagę wydawała się skupiać na poprawianiu kaptura swego płaszcza i wygładzaniu go dłońmi w zielonych rękawiczkach. Była niezłą amazonką, prowadziła swoją klacz dobrze i wręcz bez wysiłku, jakby w ogóle zapomniała o istnieniu zwierzęcia. — Niektórzy może uważają, że już to zrobiłaś. Sama przez jakiś czas nie miałam żadnego, toteż wiem, że dla poczucia komfortu wystarczy pamiętać, że się kogoś takiego ma i że jest on w pobliżu. O ile wybierzesz właściwego. — Egwene podniosła jedynie brwi, dumna, że nie odwarknęła tej kobiecie. Był to absolutnie ostatni temat, jakiego w tym momencie oczekiwała, Delana zaś dodała tonem wyjaśnienia: — Lord Gareth spędza z tobą dużo czasu. Jest nieco starszy niż większość, ale Zielone często wybierają na pierwszego Strażnika doświadczonego mężczyznę. Wiem, że nigdy właściwie nie wskazałaś żadnej Ajah, często wszakże myślę o tobie jako o Zielonej. Zastanawiam się, czy Siuan ulży, jeśli połączysz się z Lordem Garethem więzią, czy też może raczej wytrąci ją ten fakt z równowagi. Czasem zdaje mi się, że zareaguje spokojnie, innym razem, że nerwowo. Ich związek, jeśli można tak nazwać łączący ich układ, jest bardzo szczególny, jednakże Siuan jawnie poczyna sobie bez żadnego skrępowania.
— Musisz o to spytać samą Siuan. — Uśmieszek Egwene był nieco złośliwy. Podobnie zresztą jej ton. Zupełnie nie rozumiała, dlaczego Gareth Bryne ofiarował jej swoją lojalność, według niej wszakże Komnata Wieży miała ważniejsze zajęcia, niż plotkować niczym wiejskie baby. — Delano, możesz oświadczyć wszystkim zainteresowanym, że nikogo nie zamierzam z sobą wiązać. Lord Gareth spędza ze mną czas... jak zauważyłaś... ponieważ jestem Zasiadającą na Tronie Amyrlin, a on pełni funkcję mojego generała. O tym również możesz wszystkim przypomnieć.
Więc Delana myślała o niej jako o Zielonej. Tę właśnie Ajah wybrałaby w istocie, chociaż po prawdzie pragnęła mieć tylko jednego Strażnika. I tylko jeden mężczyzna pasowałby jej do tej roli. Ale Gawyn znajdował się albo gdzieś w Tar Valon, albo w drodze do Caemlyn, więc — tak czy tak — zbyt szybko się nie zobaczą. Egwene poklepała niespodziewanie szyję Daishara i przez chwilę walczyła z sobą, starając się, by jej uśmiech nie przemienił się w piorunujące spojrzenie. Pomyślała, że miło było zapomnieć choć na chwilę o Komnacie i jej sprawach. Dzięki kontaktom z Zasiadającymi rozumiała teraz powody, dla których Siuan — gdy była Amyrlin — miała często skrzywione oblicze i wyglądała jak osoba cierpliwie znosząca straszliwy ból zęba.
— Nie powiedziałabym, że temat ten stał się podstawą do szerokiej dyskusji — mruknęła Delana. — To znaczy... jak do tej pory. Tym niemniej jest pewne zainteresowanie wokół ciebie. Parę osób zastanawia się, czy posiadasz Strażnika i kto nim jest. Wątpię, czy Garetha Bryne uznałyby za mądry wybór. — Obróciła się w siodle i spojrzała za siebie. Egwene pomyślała, że kobieta popatrzyła zapewne na Lorda Garetha, jednak moment później Zasiadająca ponownie na nią zerknęła i oznajmiła bardzo cicho: — Oczywiście nie wybrałaś sobie Sheriam na Opiekunkę, musisz jednak wiedzieć, że Ajah przydzieliły także tej grupce sióstr zadanie obserwowania ciebie. — Jej pstrokata siwa klacz była niższa od Daishara, więc kobieta zmuszona była spoglądać na Amyrlin nieco z dołu, co usiłowała robić bez wysiłku. Nagle w wodnistych niebieskich oczach Delany pojawiły się ostre błyski. — Niektórzy sądzą, że doradza ci Siuan... że dobrze ci doradza... Wnoszą to z twojej decyzji wypowiedzenia wojny Elaidzie. Siuan wszakże czuje się chyba urażona z powodu zmiany... okoliczności, nieprawdaż? Z tego też względu Sheriam wygląda im zatem obecnie na najbardziej prawdopodobną doradczynię. W każdym razie Ajah przesyłają małe ostrzeżenie na wypadek, gdybyś zdecydowała się zaskoczyć je jakąś swoją kolejną decyzją.
— Dziękuję za ostrzeżenie — odparła grzecznie Egwene.
Doradczyni?! Udowodniła już chyba przecież Komnacie, że nie zamierza pełnić roli marionetki, a jednak większość Zasiadających wyraźnie się upierała przy opinii, że ktoś musi kierować poczynaniami Amyrlin. Przynajmniej sprawdziły się jej podejrzenia związane z „radą”. Miała nadzieję, że żadna z przedstawicielek tejże rady o jej podejrzeniach nie wie.
— Jeszcze z innego powodu powinnaś zachować ostrożność — kontynuowała Delana spokojnym, niedbałym głosem, sprzecznym z intensywnością jej spojrzenia. Dla tej kobiety wyraźnie omawiane przez nią sprawy były niezwykle ważne, choć nie chciała się przed Egwene zdradzić ze swoimi emocjami. — Możesz być pewna, że każda porada, której ci udzieli któraś z nich, będzie pochodziła wprost od przywódczyni jej Ajah, a jak wiesz, przywódczynie danych Ajah i ich Zasiadające nie zawsze się spotykają oko w oko. Zbyt dokładnie ich słuchając, możesz zadrzeć z Komnatą. Pamiętaj, że nie każda decyzja dotyczy wojny, choć pewnie zapragniesz nakłonić niektóre z Aes Sedai do postępowania zgodnie z twoim pomysłem.
— Córko, Amyrlin powinna wysłuchać każdej strony przed podjęciem decyzji — wyrecytowała Egwene. — Jednak zapamiętam twoje ostrzeżenie, kiedy będą mi doradzać.
Czy ta Delana doprawdy uważa ją za jakąś głupią dziewuchę? A może próbowała ją rozgniewać? Gniew prowadził do pospiesznych decyzji i nierozważnych słów, które czasami trudno było cofnąć. Egwene nie potrafiła się domyślić, o co Delanie naprawdę chodzi, ale skoro Zasiadającym nie powiódł się jeden rodzaj manipulacji wobec niej, zapewne próbowały innego. Odkąd Egwene została wyniesiona na Tron Amyrlin, zyskała wielką praktykę w niepoddawaniu się manipulacji. Wziąwszy kilka głębokich, regularnych wdechów, starała się przez chwilę odzyskać równowagę i spokój. Udało jej się. W tej kwestii od pewnego czasu również miała już spore doświadczenie.
Szara zadarła głowę i patrzyła na Amyrlin. Jej widoczna w kapturze twarz wydawała się uosobieniem łagodności. Natomiast gniew w jasnoniebieskich oczach jarzył się jeszcze mocniej. Oczy wydawały się teraz ciąć niczym ostre sztylety.
— Mogłabyś, Matko, spytać, co sądzą na temat negocjacji z Elaidą.
Egwene o mało się nie uśmiechnęła. Zatem Delana z absolutną premedytacją wprowadziła pauzę w ich rozmowę. Widocznie nie lubiła określenia „Córka”, szczególnie jeśli tytułowała ją tak kobieta młodsza niż większość nowicjuszek. Młodsza niż większość tych pochodzących z Wieży, nie wspominając o najnowszych. Chociaż w sumie Delana również wydawała się zbyt młoda jak na Zasiadającą. I tak samo jak ona, Egwene, córka karczmarza, nie umiała panować nad temperamentem.
— A dlaczego miałabym je o to pytać?
— Ponieważ temat ten pojawił się w Komnacie przed kilkoma dniami. Nie była to propozycja, po prostu o takiej możliwości wspomniały bardzo cicho Varilin, Takima i Magla. A Faiselle i Saroiya okazały zainteresowanie słowami tamtych.
Nawet jeśli Egwene pozostawała dotąd opanowana, teraz rozszalała się w jej wnętrzu prawdziwa wściekłość, nad którą nie potrafiła zapanować. Tych pięć kobiet zasiadało w Komnacie jeszcze przed rozłamem w Wieży, lecz — co ważniejsze — podzieliły się między dwie główne frakcje walczące o kontrolę Komnaty. Część poszła za Romandą, część za Lelaine, te dwie z kolei zawzięcie walczyłyby z sobą, nawet gdyby obu groziło zatonięcie. No i obie trzymały swoje zwolenniczki żelazną ręką.
Amyrlin mogłaby uwierzyć, że niektóre spośród tych Aes Sedai przeraziły się ostatnimi wydarzeniami... Ale nie Romanda lub Lelaine. Od trzech czy czterech dni rozmowy o Elaidzie bądź na temat przejęcia Wieży niemalże ucichły, przytłoczone pełnymi niepokoju dyskusjami nad tym niemożliwie potężnym i niewyobrażalnie długim wybuchem Jedynej Mocy. Prawie każda siostra chciała wiedzieć, co ów wybuch spowodowało i prawie każda lękała się potencjalnej odpowiedzi na to pytanie. Zaledwie wczoraj Egwene potrafiła przekonać Komnatę, że dla małej grupy bezpieczne jest przemieszczenie się przy użyciu bramy, czyli Podróżowanie do miejsca erupcji (wspomnienia wszystkich były na tyle silne, że każda siostra umiałaby wskazać punkt w przestrzeni, w którym do wybuchu doszło), a większość sióstr wyraźnie nadal wstrzymywała oddech, czekając na powrót Akarrin i jej towarzyszek. Każda Ajah wystawiła przedstawicielkę, tym niemniej grupką dowodziła Akarrin.
Ani Lelaine, ani Romanda nie wydawały się jednakże zainteresowane tą kwestią. Obie twierdziły, że potężne przenoszenie Mocy, choć gwałtowne i bardzo długie, miało miejsce w znacznej odległości od Tar Valon i na szczęście nikomu nie wyrządziło najmniejszej nawet krzywdy. Jeśli Moc przenosił któryś z Przeklętych — co uznawały za pewnik — szansa poznania szczegółów działania tej osoby równała się niemal zeru, a możliwość sprzeciwu czy przeciwdziałania ze strony Aes Sedai wydawała się jeszcze mniejsza. Marnowanie czasu i energii z tak niemożliwego powodu uznawały za nonsens, skoro siostry miały do wykonania ważniejsze zadania. Obie to właśnie zgodnie oświadczyły, przy okazji zgrzytając zębami, gdyż zrozumiały, iż pozostają w jakiejś sprawie zgodne. Zgodziły się też, że Elaidzie trzeba odebrać Laskę i Stułę — Romanda wypowiedziała to zdanie prawie z taką samą gorliwością co Lelaine. Jeżeli fakt, że Elaida zepchnęła z Tronu Amyrlin jedną z Błękitnych Ajah, rozwścieczył Lelaine, proklamacja Elaidy w sprawie planowanego rozwiązania Błękitnych Ajah doprowadziła ją niemal do ataku wściekłości. A teraz pozwalały sobie na rozmowę o negocjacjach...? Nie, to nie miało najmniejszego sensu.
Egwene bez dwóch zdań nie chciała wzbudzać podejrzeń u Delany czy kogokolwiek innego. Nikt wszak nie miał nawet brać pod uwagę faktu, że Sheriam i kobiety z „rady” są kimś więcej niż tylko grupką „wartowniczek” wyznaczonych do śledzenia poczynań młodziutkiej Amyrlin. Tym niemniej przywołała je wszystkie ostrym tonem. Siostry były wystarczająco inteligentne, toteż potrafiły dotrzymać sekretów wymagających dyskrecji, zwłaszcza że za ujawnienie choć części tych tajemnic ich własne Ajah srodze by je ukarały. Teraz podjechały niespiesznie i powoli ustawiły się wokół Egwene. Ich twarze wyglądały identycznie — jak typowe dla Aes Sedai maski spokoju i cierpliwości. Amyrlin kazała Delanie powtórzyć wcześniejsze słowa. Mimo swej pierwotnej prośby o rozmowę na osobności Szara niby odmówiła, lecz sekundę później nakreśliła krótko swoje podejrzenia. I w tym momencie zakończył się okres spokoju i cierpliwości.
— To szaleństwo — oznajmiła Sheriam, zanim któraś z pozostałych zdołała choćby otworzyć usta. W jej głosie pobrzmiewał gniew i prawdopodobnie lekki przestrach. Może i była przestraszona. Jej imię znajdowało się wszak na liście kandydatek do ujarzmienia. — Żadna z nich nie wierzy chyba naprawdę w możliwość negocjacji.
— Też tak sądziłam — wtrąciła oschle Anaiya. Jej prosta twarz bardziej pasowała do żony farmera niż do siostry z Błękitnych Ajah. Anaiya ubierała się także bardzo prosto, przynajmniej publicznie, choć wybierała dobre wełny. Tym niemniej potrafiła panować nad swoim gniadym wałachem równie łatwo jak Delana nad swoją klaczą. Niewiele też kwestii mogło zburzyć jej spokój. Oczywiście, wśród Zasiadających omawiających temat negocjacji nie było żadnej Błękitnej. Anaiya nie wyglądała na bojowniczkę, jednak dla Błękitnych rozpoczęła się przecież prawdziwa wojna na śmierć i życie. — Elaida idealnie rozjaśniła sytuację.
— Elaida postępuje w sposób irracjonalny — stwierdziła Carlinya. Szarpnęła głową, zrzucając kaptur na ramiona, a następnie potrząsnęła krótkimi ciemnymi lokami. Rozdrażniona, ponownie nałożyła kaptur na głowę. Carlinya rzadko okazywała jakiekolwiek emocje, teraz wszakże jej blade policzki były prawie tak intensywnie rumiane jak lico Sheriam. — Nie może prawdopodobnie uwierzyć — dodała gorącym, zdenerwowanym głosem — że nie wracamy do niej, pełzając przy tym w pokornej pozie. Jak Saroiya może sądzić, że Elaida zaakceptuje coś mniej znaczącego od takiej pokory?
— Elaida wymaga czołobitności i pokory — przyznała Morvrin uszczypliwym tonem. Również jej zazwyczaj łagodną, okrągłą twarz wykrzywiała teraz kwaśna mina, a pulchne ręce kobiety mocno trzymały wodze. Obrzuciła grupkę zrywających się z brzozowego zagajnika srok tak twardym i gniewnym spojrzeniem, że ptaki powinny pospadać na ziemię. — Takima lubi czasem dźwięk własnego głosu. Po prostu czuje potrzebę przemawiania, bo pragnie słuchać samej siebie.
— Faiselle podobnie — dorzuciła ponuro Myrelle, przeszywając nienawistnym wzrokiem Delanę, jak gdyby to ona była wszystkiemu winna. Ta kobieta o oliwkowej skórze była znana ze swego trudnego usposobienia, nawet wśród Zielonych. — Nigdy nie spodziewałabym się, że usłyszę od niej tego rodzaju wypowiedź. Dotąd nie zdarzało jej się zachowywać tak głupio.
— Nie mogę uwierzyć, że Magla myślała poważnie — upierała się Nisao, spoglądając po kolei na każdą z sióstr. — Coś takiego nie wydaje mi się po prostu możliwe. Przede wszystkim, choć wolałabym tego nie mówić, Romanda trzyma Magię tak krótko, że tamta aż piszczy, ilekroć Romanda kichnie. A Romanda przecież wygnałaby Elaidę bez wahania, zastanawiając się jedynie, czy nie należy jej uprzednio wychłostać.
Wyraz twarzy Delany pozostał obojętny, lecz prawdopodobnie Zasiadająca tłumiła zadowolony z siebie uśmieszek. Najwyraźniej dokładnie na taką reakcję miała nadzieję.
— Romanda trzyma Saroiyę i Varilin równie twardą ręką, a Takima i Faiselle niemal się nie ruszają bez pozwolenia Lelaine, tym niemniej powiedziały to, co powiedziały. Myślę jednak, Matko, że twoje doradczynie wyrażają uczucia większości sióstr. — Wygładzając rękawiczki, posłała Amyrlin spojrzenie z ukosa. — Jeśli bardzo się postarasz, może zdołasz zdusić tę sprawę w zarodku. Wydaje mi się, że otrzymasz od Ajah potrzebne poparcie. I, ma się rozumieć, także moje, w Komnacie. Moje i nie tylko moje. Wystarczy, by ukręcić sprawie łeb.
Jak gdyby Egwene potrzebowała poparcia dla zrealizowania własnego celu. Może Delana próbowała jej się jedynie przypodobać. Albo zasugerować, że jedyną jej troską jest pomoc dla młodej Amyrlin.
Beonin jechała wcześniej w milczeniu, zaciskając płaszcz i wpatrując się w punkt między uszami swojej kasztanowatej klaczy, nagle wszakże potrząsnęła głową. Jej wielkie, szaroniebieskie oczy zwykle nadawały jej obliczu wyraz zaskoczenia, teraz jednak kobieta łypała nimi spod kaptura gorąco i gniewnie to na jedną, to na drugą siostrę, łącznie z Egwene.
— Dlaczego negocjacje są w waszej opinii niemożliwe? — spytała. Sheriam zamrugała, gapiąc się na nią w zdumieniu, a Morvrin otworzyła usta z nachmurzoną miną, jednak Beonin pogrążała się dalej, kierując teraz swoją złość na Delanę. — My, ty i ja — oświadczyła z silniejszym niż zwykle taraboniańskim akcentem — jesteśmy Szarymi. Jesteśmy negocjatorkami, pośredniczkami. Elaida wysoko stawia poprzeczkę, ale często taka sytuacja zdarza się na początku negocjacji. Uważam, że potrafimy doprowadzić do ponownego zjednoczenia Białej Wieży i możemy zagwarantować wszystkim bezpieczeństwo... Jeśli tylko porozmawiamy.
— Zadaniem nas, Szarych, jest również osądzanie — odwarknęła jej Delana. — A Elaidę już osądziłyśmy. — Fakt ten niecałkowicie zgadzał się z prawdą, Delanę wyraźnie jednak bardziej niż kogokolwiek innego zaskoczył wybuch Beonin. Jej głos ociekał kwasem. — Może ty chciałabyś pertraktować, czy powinnaś się dać wychłostać. Ja po prostu nie zamierzam i sądzę, że niewiele znajdziesz sojuszniczek w tej kwestii.
— Sytuacja uległa zmianie — upierała się Beonin. Wyciągnęła rękę do Egwene, prawie błagalnym gestem. — Gdyby Elaida nad wszystkim nie panowała, nie wydałaby oświadczenia, że interesuje się sprawą Smoka Odrodzonego. Tak uważam. Widziany przez nas płomień saidara to ostrzeżenie. Przeklęci najprawdopodobniej wyruszają, a Biała Wieża musi się...
— Wystarczy — przerwała Amyrlin. — Jesteś gotowa do otwartych negocjacji z Elaidą? To znaczy... — poprawiła się — ...z Zasiadającymi, które nadal przebywają w Wieży?
Elaida nigdy nie lubiła negocjować.
— Tak — przyznała żarliwie Beonin. — Całość spraw można załatwić w sposób satysfakcjonujący nas wszystkie. Wiem, że tak.
— Udzielam ci zatem na te negocjacje swojego pozwolenia.
Po tych słowach Egwene siostry — wszystkie z wyjątkiem Beonin — zaczęły się szaleńczo przekrzykiwać. Większość usiłowała wyperswadować Amyrlin pomysł negocjacji, odwieść ją od niego, nazywać istnym szaleństwem. Anaiya krzyczała równie głośno jak Sheriam, gestykulując przy tym gwałtownie, a oczy Delany powiększyły się z przerażenia i o mało nie wyskoczyły z orbit. Niektórzy męscy członkowie eskorty zaczęli się przyglądać siostrom takim wzrokiem, jakim obrzucali mijane farmy, wśród Strażników zaś wybuchło prawdziwe poruszenie; i bez więzi wiedzieli, że ich Aes Sedai są czymś wstrząśnięte, na szczęście nie ruszali się z miejsc. Mądrzy Strażnicy nie wściubiają nosów w nie swoje sprawy i trzymają się z dala, gdy Aes Sedai zaczynają podnosić głos.
Egwene zignorowała krzyki i wymachiwania rękami swoich towarzyszek. Rozważała każdą możliwość, która dawała szansę na zakończenie walki i ponowne zjednoczenie Białej Wieży. Przegadała wiele godzin z Siuan, która miała więcej niż ktokolwiek inny powodów, ażeby pragnąć detronizacji Elaidy. Jeśliby taki gest mógł uratować Wieżę, Egwene poddałaby się nawet władzy Elaidy i puściła w niepamięć fakt, że kobieta ta bezprawnie zasiadła na Tronie Amyrlin. Słysząc tę sugestię, Siuan o mało nie dostała apopleksji, jednak zgodziła się, choć niechętnie, że utrzymanie Wieży w całości to kwestia najważniejsza i absolutnie priorytetowa.
Beonin błyskała teraz tak pięknym uśmiechem, że okrucieństwem wydawało się zdławienie jej rozradowanej miny.
— Zbliżysz się do Varilin i innych sióstr, których imiona poda ci Delana — poleciła Egwene, nieznacznie podnosząc głos, chciała mieć bowiem pewność, że wszystkie Aes Sedai ją usłyszą. — I dzięki nim spróbujesz się dostać do Białej Wieży. Jest jeden warunek, od którego nie odstąpię. Elaida ma się podać do dymisji i udać na wygnanie. — Powiedziała to, ponieważ wiedziała, że Elaida nigdy nie przyjęłaby z powrotem sióstr, które się przeciwko niej zbuntowały. Amyrlin nie mogła decydować o zachowaniu i postępowaniu poszczególnych Ajah, więc uzurpatorka oznajmiła, iż siostry, które uciekły z Wieży, przestają być członkiniami czy to swoich, czy to innych Ajah. Według niej, te Aes Sedai powinny błagać o ponowne przyjęcie do swoich Ajah, oczywiście po odbyciu pokuty pod jej osobistą kontrolą. Elaida nie zamierzała ponownie scalać Wieży i jej rządy jedynie jeszcze bardziej pogłębiały rozłam. — Tylko taki stan rzeczy mogę przyjąć, Beonin. I pozostanę w tej sprawie nieugięta. Rozumiesz mnie?
Szara przewróciła oczyma. Spadłaby z konia, gdyby Morvrin w odpowiednim momencie jej nie złapała. Przez moment szeptała coś mdlejącej do ucha, równocześnie starając się utrzymać Beonin w pionie, w końcu trzasnęła ją w twarz, w dodatku wcale nielekko. Wszystkie pozostałe siostry wpatrywały się w Egwene wzrokiem, jakim obrzuca się obcą osobę, widzianą po raz pierwszy w życiu. Nawet Delana, która prawdopodobnie od początku rozmowy podejrzewała, że właśnie do czegoś takiego dojdzie. Od chwili zasłabnięcia Szarej wszystkie siostry siedziały na koniach nieruchomo i w milczeniu. Na rozkaz Lorda Garetha żołnierze otoczyli je jeszcze ściślejszym kręgiem. Niektórzy popatrywali na nie, większość z niepokojem widocznym na ich twarzach nawet za prętami hełmów.
— Pora wracać do obozu — oznajmiła Amyrlin. Wypowiedziała te słowa spokojnie. Stanie się to, co się musi stać. Być może jej poddanie się Elaidzie uzdrowiłoby Wieżę, ale szansa na taki ruch była niewielka i Egwene właściwie nie brała go pod uwagę. Teraz może dojść do walk między Aes Sedai na ulicach Tar Valon, chyba że Egwene znajdzie sposób przeprowadzenia swojego planu z sukcesem. — Mamy do wykonania zadanie — dodała, zbierając cugle — a nie zostało nam dużo czasu.
Modliła się, ażeby tego czasu wystarczyło.