Na długo przed końcem zebrania pośladki Egwene — mimo iż podłożyła sobie pod nie w pewnym momencie złożony w kostkę płaszcz — całkiem zdrętwiały od siedzenia na twardej, drewnianej ławce. A od wysłuchiwania niekończących się argumentów podczas dyskusji dziewczynę aż rozbolały uszy. Sheriam, zmuszona stać, zaczęła się w pewnym momencie kręcić i wyraźnie rozglądała się za krzesłem. O mało nie usiadła gdzieś na dywanach. Decyzja należała do Egwene — gdyby postanowiła wyjść, uwolniłaby i siebie, i Opiekunkę. Nikt nie wymagał na zebraniu obecności Amyrlin, a jej komentarzy Zasiadające wysłuchiwały jedynie z uprzejmości, po czym i tak postępowały wedle własnych upodobań. Niezależnie od sytuacji i wagi problemów Komnata nigdy nie pozwoli Amyrlin przejąć kontroli i podejmować decyzji. Tak, tak, Egwene mogła wyjść w każdej chwili — najlepiej podczas najdrobniejszej choćby przerwy w dyskusji — wolała jednak tego nie robić. Bała się, że jeśli opuści posiedzenie, następnego ranka Zasiadające postawią ją przed faktem dokonanym, czyli przed szczegółowym planem i starannie spisanym dokumentem, który będzie musiała przeczytać, jeśli zechce się dowiedzieć, co zaszło w dalszej części zebrania. Przynajmniej na początku się tego obawiała...
Już nie zaskakiwały jej długie przemowy. Gdy jedna Zasiadająca mówiła, pozostałe — zwłaszcza przeciwniczki propozycji, czyli Magla, Saroiya, Takima, Faiselle i Varilin — jawnie się denerwowały. Och, wszystkie przyjęły decyzję Komnaty, przynajmniej z pozoru ją przyjęły. Nie miały zresztą innego wyjścia, gdyż w przeciwnym razie musiałyby zrezygnować z pełnionej funkcji. Komnata czasem wymagała konsensusu, czasami natomiast — jeśli nie był możliwy do osiągnięcia — zadowalała się zgodą większości, od pozostałych Zasiadających zaś wymagała jedynie, aby nie przeszkadzały i nie utrudniały jej działalności. W tym sęk. Jak dokładnie mogły przeszkadzać Zasiadające? Żadna z pięciu przeciwniczek nie wypowiadała się oczywiście przeciwko Zasiadającej reprezentującej własną Ajah, jednak pozostałe cztery zrywały się, ilekroć jakaś Zasiadająca wracała do swojej ławki, a cała piątka robiła to, jeżeli Zasiadająca należała do Błękitnych. A każda, której udzielono głosu, przemawiała bardzo przekonująco, sugerując, że stwierdzenia poprzedniej mówczyni były zupełnie niewłaściwe i mogą nawet doprowadzić do katastrofy. Nie, zdaniem Egwene nie doszło do jawnej zmowy. Siostry przyglądały się sobie nawzajem tak ostrożnie jak zawsze, a patrząc na siebie, marszczyły brwi równie często, a może nawet częściej niż zazwyczaj. Najwyraźniej nic się nie zmieniło — jedna wciąż nie ufała drugiej.
Zasiadające nie potrafiły osiągnąć jednoznacznych ustaleń w żadnej szczegółowej kwestii. Spierały się co do liczby sióstr, którą należy wysłać do Czarnej Wieży, liczby reprezentantek każdej Ajah, a także tego, kiedy powinny te siostry wysłać, czego mają tam one zażądać, na co wolno im się będzie zgodzić, a jakie propozycje muszą bez wahania odrzucić. W sprawie tak delikatnej byle błąd mógł prowadzić do katastrofy. Na dodatek każda Ajah z wyjątkiem Żółtych uważała się za jedyną upoważnioną do poprowadzenia misji — od Kwamesy, która upierała się, że celem jest negocjacja traktatu (albo coś w tym rodzaju), po Escaralde twierdzącą, że wiedza historyczna jest w takim bezprecedensowym przedsięwzięciu koniecznością. Berana natomiast zauważyła, że porozumienie tej natury wymaga maksymalnie racjonalnego podejścia; kontakty z Asha’manami na pewno bowiem rozpalą namiętności, co bez wątpienia doprowadzi do katastrofy, gdyż Aes Sedai może uratować jedynie zimna logika. Mówiąc o tym, Berana w gruncie rzeczy sama coraz bardziej się gorączkowała. Romanda chciała powierzyć przywództwo wyprawy Żółtym, a ponieważ nikt nie podejrzewał szczególnej potrzeby Uzdrawiania, uparcie twierdziła, że tylko one potrafią zachować konieczny w tej sytuacji spokój i nie zapomną o sensie i celu misji.
Zasiadające w imię tej samej Ajah popierały wzajemne stanowiska, a może raczej nie przeciwstawiały się sobie otwarcie, żadne dwie Ajah nie były zaś chętne zgodzić się w jakiejkolwiek kwestii poza stwierdzeniem, iż rzeczywiście należy wysłać ambasadorki do Czarnej Wieży. Siostry nie potrafiły nawet ustalić, czy nazwać przedstawicielki misji delegacją, choć początkowo większości to miano odpowiadało. Moria, która wszak sama przedstawiła propozycję nazwy, po jakimś czasie wyglądała na zaskoczoną, ilekroć padło to słowo.
Nie tylko Egwene szybko znużyły powtarzane w kółko argumenty i kontrargumenty, roztrząsane detale i odrzucanie kolejnych propozycji, aż nie zostawała żadna sensowna i trzeba było zacząć dyskusję od początku. Zwykłe Aes Sedai odchodziły od swoich miejsc za ławkami, gdzie zastępowały je inne siostry, które również po kilku godzinach odchodziły. Gdy Sheriam wypowiedziała w końcu rytualne stwierdzenie: „Teraz odejdźcie w Światłość”, zapadła już noc, a w namiocie oprócz Egwene i Zasiadających pozostało jedynie parę tuzinów sióstr, z których wiele wyglądało na tak zmęczone, jakby je ktoś przepuścił przez wyżymaczkę niczym mokre pościele. Mimo tych wielogodzinnych obrad Zasiadające niczego nie postanowiły, toteż żeby coś zdecydować, będą się musiały spotkać ponownie.
Amyrlin wyszła na zewnątrz. Blady półksiężyc wisiał na aksamitnie czarnym niebie upstrzonym lśniącymi gwiazdami, powietrze zaś było przenikliwie zimne, toteż Egwene podczas wydechów wyrzucała z ust słabe obłoki mgły. Opuszczała Komnatę, z lekkim uśmiechem słuchając rozpraszających się za nią Zasiadających; Aes Sedai nadal się sprzeczały. Komanda i Lelaine szły wprawdzie obok siebie, jednak Żółta podnosiła wysoki, dźwięczący głos niemal do krzyku, a Błękitna nie pozostawała jej dłużna. Skazane na swoje towarzystwo zazwyczaj się kłóciły, po raz pierwszy wszakże Amyrlin widziała je idące razem, mimo iż nie istniały ku tej bliskości żadne szczególne powody. Sheriam bez przekonania ofiarowała się pójść po raport w sprawie napraw wozów i paszy, o który Amyrlin prosiła tego ranka, lecz nie kryła ulgi, kiedy Egwene, popatrzywszy w zmęczone oczy Opiekunki, odesłała ją do łóżka. Kobieta pospiesznie więc dygnęła i pobiegła w noc, otulając się płaszczem. W większości namiotów panował mrok; wszystkie rzucały w świetle księżyca cienie. Niewiele sióstr kładło się spać późno po zmroku, zwłaszcza że obóz nigdy nie miał dużych zapasów nafty i świec.
Na razie zwłoka ogromnie odpowiadała Amyrlin, choć nie tylko z jej powodu dziewczyna błyskała wesołym uśmiechem. W którymś momencie całej tej kłótni całkowicie przeszedł jej bowiem ból głowy. Dziś w nocy na pewno nie będzie miała żadnych trudności z zaśnięciem. Masaże Halimy zawsze jej pomagały, a jednak po nich zwykle przytrafiały jej się niepokojące sny. No cóż, ogólnie rzecz biorąc, rzadko śniło jej się coś przyjemnego, lecz sny po masażach były mroczniejsze niż wszystkie inne. W dodatku, dziwnym trafem, Egwene nie potrafiła ich zapamiętać; po przebudzeniu towarzyszyła jej jedynie świadomość, że były ponure i przykre. Niewątpliwie wpływała na nie jakaś pozostałość przedtem odczuwanego bólu, którego palce Halimy nie dosięgły, więc nie mogły ukoić. Tyle że sam fakt ich zapominania niepokoił Egwene, która wcześniej nauczyła się pamiętać każdy sen. Musiała każdy pamiętać! Logicznym wydał jej się zatem wniosek, że dziś w nocy, ponieważ wcale nie odczuwa bólu, zaśnie bez najmniejszego trudu i nie przyśnią jej się koszmary, ale sny, które zapamięta.
Podobnie jak Komnata i gabinet Amyrlin, jej prywatny namiot stał na małej polanie, a prowadziło do niego osobne, drewniane przejście. Najbliższe namioty dzieliło od jej siedziby tuzin piędzi, dzięki czemu Egwene al’Vere zyskiwała nieco prywatności. Przynajmniej tak brzmiało oficjalne uzasadnienie dla tej odległości. Amyrlin w nie wierzyła, zresztą nie przywiązywała do niego wagi. Jej namiot nie był duży, ściany boczne miały długość zaledwie czterech kroków, toteż wewnątrz panowała ciasnota. Pod jedną ze ścian stały cztery skrzynie z mosiężnymi okuciami, pełne ułożonych w stos części garderoby, dalej znajdowały się dwa wąskie łóżka i jeden niewielki okrągły stolik, jeszcze dalej spiżowy kosz z płonącymi węglami, szafka z miednicą, stojące lustro i jedno z nielicznych prawdziwych krzeseł w obozie. Ten zwyczajny mebel, ozdobiony małą prostą rzeźbą, zajmował oczywiście zbyt dużo miejsca, był wszakże bardzo wygodny i stanowił wielki luksus, ilekroć Egwene chciała usiąść z podkurczonymi nogami i poczytać, gdy znalazła czas na czytanie dla przyjemności. Na drugim łóżku sypiała zwykle Halima i Amyrlin zaskoczyło, że dzisiejszej nocy nie dostrzegła na nim kobiety; Halima nie czekała na nią. Namiot nie był jednakże pusty.
— Poza chlebem na śniadanie nic nie jadłaś, Matko — odezwała się Chesa łagodnie oskarżycielskim głosem, dostrzegłszy Egwene w progu. Nieco przytęgawa służąca Amyrlin w nijakiej szarej sukience siedziała na stołku i cerowała pończochy przy świetle olejowej lampy. Była ładną kobietą, bez jednego siwego włosa, tym niemniej Egwene czasem odnosiła wrażenie, że zatrudnia Chesę od zawsze, a nie tylko od Salidaru. Kobieta na pewno miała też wszystkie narowy starej służącej, łącznie z „prawem” do besztania swej pani. — O ile wiem, w południe nic kompletnie nie zjadłaś — kontynuowała Chesa, podnosząc śnieżnobiałą jedwabną pończochę i przypatrując się łacie, którą właśnie naszyła na pięcie. — Kolacja zaś stoi zimna na stole przynajmniej od godziny. Nikt mnie o to nie zagadnął, jednak gdyby mnie spytali, jako przyczynę twoich migren wskazałabym ciągłe głodzenie się. Jesteś o wiele za chuda.
Po tych słowach w końcu odłożyła pończochę na wierzchołek sterty pocerowanych ubrań i podniosła się, aby wziąć od Egwene płaszcz. Natychmiast zawołała, że Amyrlin jest zimna jak lód, po czym dodała, że jej zdaniem także z tego powodu często boli ją głowa. Aes Sedai potrafiły wprawdzie ignorować przesadne zimno lub nieprzyjemne gorąco, ich ciała wszakże — niezależnie od tej umiejętności — na pewno doświadczały chłodu lub upału. W opinii służącej siostry powinny zatem ubierać się cieplej. I nosić czerwone stroje. Wszyscy wiedzą, że czerwień jest kolorem najcieplejszym. Jedzenie miało również pomagać. Człowiek z pustym brzuchem zawsze drży. Tak mówiła, choć przecież nigdy nie widziała drżenia swej pani.
— Dziękuję ci, Matko — rzuciła Egwene lekko szyderczym tonem, za co otrzymała ciche parsknięcie śmiechu. I zaszokowane spojrzenie. Mimo wszystkich swoich przywar Chesa tak pedantycznie podchodziła do kwestii wszelkich stosowności, że Aledrin wydawała się przy niej osobą wręcz swobodną. W każdym razie duchowo, jeśli nie dosłownie. — Dzięki tej twojej herbacie nie cierpiałam dzisiejszego wieczoru z powodu bólu głowy. — Może rzeczywiście migrena jej minęła właśnie po wypiciu dziwnej mikstury. Choć płyn smakował podle, jako kuracja nie był gorszy niż siedzenie na trwającym ponad pół dnia zebraniu Komnaty. — I wcale nie jestem szczególnie głodna, naprawdę. Wystarczy bułka.
Niestety cała sytuacja nie była taka prosta. Relacje między panią i służącą rzadko zresztą bywają łatwe. Służąca żyje bardzo blisko swojej pani, więc widuje ją w jej najgorszych momentach, jest świadkiem większości jej błędów i zna wszystkie jej słabostki. Nie sposób czegoś przed nią ukryć, nie sposób zachować prywatności.
Chesa mamrotała coś pod nosem i gderała przez cały czas, kiedy pomagała się Egwene rozebrać, aż w końcu Amyrlin — spowita w prezent od Anaiyi: szatę z czerwonego (oczywiście!) jedwabiu, obrzeżoną bujną murandiańską koronką i przyozdobioną haftami w kształcie letnich kwiatów — ustąpiła i zasiadła przed małym okrągłym stolikiem, a służąca zdjęła lniany obrusik przykrywający zawartość stojącej przed Egwene tacy.
Zimny gulasz z soczewicy miał postać zgęstniałej masy w misce, jednak choć nie wyglądał apetycznie, po zjedzeniu pierwszej łyżki Amyrlin odkryła, że rzeczywiście zgłodniała. Zjadła potrawę w całości, po czym ogołociła sąsiedni talerz z białego sera pleśniowego poprzerastanego błękitnymi żyłkami, nieco już wyschniętych oliwek i dwóch chrupiących, brązowych bułek (chociaż z obu musiała uprzednio wybrać martwe wołki zbożowe). Ponieważ nie chciała zbyt szybko zasnąć, wypiła tylko jeden puchar przyprawionego wina, które także należałoby ponownie zagrzać i po którym pozostał jej w ustach nieco gorzki smak. Na widok oczyszczonej z jedzenia tacy Chesa wreszcie się rozpromieniła i kiwała z aprobatą głową. Sama Egwene zaś, oceniając spojrzeniem talerze, na których pozostały jedynie pestki po oliwkach i nieco okruszków, zrozumiała, że służąca miała rację, ona zaś naprawdę była głodna.
Kiedy znalazła się w swoim wąskim łóżku, przykryta aż po szyję dwoma miękkimi wełnianymi kocami i wypełnioną gęsim puchem kołdrą, Chesa zabrała tacę z kolacją, lecz zatrzymała się jeszcze w progu namiotu.
— Chcesz, żebym wróciła, Matko? Na wypadek, gdybyś dostała jednego ze swoich ataków migreny... No cóż, ta kobieta znalazła sobie zapewne towarzystwo, w przeciwnym razie byłaby tu do tej pory. — Określenie „ta kobieta” wypowiedziała tonem otwartej pogardy. — Mogłabym zaparzyć jeszcze jeden dzbanek herbaty. Kupiłam ją od domokrążcy, który twierdził, nie ma lepszego lekarstwa na ból głowy. A także na bóle stawów i rozstrój żołądka.
— Rzeczywiście uważasz ją za latawicę, Cheso? — wymruczała Egwene. Pod pościelą było jej ciepło i poczuła się senna. Pragnęła zasnąć, ale nie tak od razu. I migreny, i bóle stawów, i rozstrój żołądka...? Nynaeve śmiałaby się z tego do rozpuku. Może jednak ból głowy Amyrlin przegoniły te wszystkie paplające Zasiadające. — Halima czasem flirtuje, nie podejrzewam wszakże, by posuwała się dalej. Na pewno nie wychodzi poza flirt.
Przez chwilę Chesa milczała, wydymając wargi.
— Ona mnie... niepokoi, Matko — odrzekła w końcu. — Jest w niej coś... po prostu niewłaściwego. Czuję to zawsze, ilekroć ona... Halima jest w pobliżu. Mam wrażenie, że wiecznie czai się za mną. Dziwnie się wtedy czuję, naprawdę dziwnie... Z czym to porównać? O, na przykład jakbym nagle zdała sobie sprawę, że mojej kąpieli przypatruje się mężczyzna albo... — Roześmiała się, lecz odgłos był niewesoły. — Nie wiem, w jaki sposób opisać ci moje emocje. Tak czy owak, nie czuję się przy Halimie dobrze.
Egwene westchnęła i dokładniej opatuliła się kołdrą.
— Dobranoc, Cheso. — Zgasiła lampę, przenosząc na moment Moc, i namiot pogrążył się w całkowitych ciemnościach. — Dzisiejszej nocy możesz spać we własnym łóżku.
Pomyślała bowiem, że gdyby Halima postanowiła jednak przyjść, mogłaby się zdenerwować, znajdując na swoim posłaniu inną kobietę. Czy rzeczywiście złamała rękę temu mężczyźnie?! Och, jeśli tak, bez wątpienia musiał ją jakoś sprowokować!
Amyrlin pragnęła tej nocy śnić, chciała jednak snów spokojnych, a w każdym razie takich, które zapamięta, gdyż jej sny rzadko były naprawdę przyjemne i niedenerwujące. Istniał też inny rodzaj snu, do którego zamierzała wejść. Potrafiła się do niego dostać i nie potrzebowała w tym celu używać jednego z ter’angreali, których Komnata tak pilnie strzegła. Najpierw jednak musiała się wprowadzić w lekki trans, co nie było trudniejsze niż sama decyzja, szczególnie gdy Egwene była tak zmęczona jak dziś i...
...Bezcieleśnie wpłynęła w nieskończoną czerń otoczoną bezgranicznym morzem świateł, przeogromnym wirem maleńkich punkcików, lśniących wyraźniej niż gwiazdy na bezchmurnym nocnym niebie i liczniejszych niż gwiazdy. Te punkciki były sennymi marzeniami wszystkich ludzi na świecie, ludzi śniących na wszystkich istniejących i wszystkich potencjalnych światach, światach tak obcych, że Amyrlin nie potrafiłaby nawet spróbować objąć ich umysłem. Były dla niej widoczne tutaj, w tej niewielkiej szczelinie między Tel’aran’rhiod i krainą jawy, w tej niekończącej się przestrzeni pomiędzy rzeczywistością i marzeniem. Niektóre z tych snów Egwene rozpoznała na pierwszy rzut oka. Wszystkie wyglądały tak samo, tym niemniej umiała je od siebie odróżnić, niczym twarze własnych sióstr. Inne natomiast omijała z daleka.
Sny Randa zawsze wydawały się osobliwie osłonięte i Amyrlin obawiała się, że gdyby usiłowała w nie chociaż zerknąć, mężczyzna natychmiast odkryłby jej ingerencję. Zresztą chroniąca je osłona i tak uniemożliwiała jej dostęp. Żałowała, że poprzez sen danej osoby nie potrafiła wskazać miejsca jej rzeczywistego pobytu. Nawet gdy dwa oznaczające sen świetliste punkty znajdowały się z pozoru obok siebie, śniących mogła dzielić odległość tysiąca mil. Dziewczynę przyciągały z kolei sny Gawyna, na szczęście przed nimi uciekła. W jego snach tkwiło jakieś niebezpieczeństwo, a jednak jakąś częścią siebie straszliwie chciała się w nich zatopić. Z kolei sny Nynaeve zaskoczyły ją. Znieruchomiała i zapragnęła obdarzyć tę głupią kobietę lękiem Światłości, wiedziała wszakże, iż Nynaeve zdoła jej przeszkodzić, nie zamierzała zaś topić w Tel’aran’rhiod ani siebie, ani jej. Tak postępowali jedynie Przeklęci. Tym niemniej odczuła pokusę i ją zapamiętała.
Poruszając się bez jakiegokolwiek rzeczywistego ruchu, szukała pewnego szczególnego śniącego. W każdym razie pragnęła znaleźć przynajmniej jedno z dwojga poszukiwanych śniących. Miała wrażenie, że światła wokół niej wirują, a następnie przemykają obok tak szybko, że rozmazują się w smugi, podczas gdy ona nieruchomo dryfuje w tym rozgwieżdżonym morzu. Żywiła nadzieję, że choćby jedna z dwóch osób, które tropiła, już śpi. Niech Światłość jej pomoże, pora była wszak wystarczająco późna. Niejasno świadoma swego ciała w świecie jawy, Amyrlin poczuła nagle, że ziewa, a następnie zgina pod kołdrą nogi w kolanach.
Później dostrzegła świetlisty punkt, którego wypatrywała, a on natychmiast rozrósł się na jej oczach, jakby niezwykle szybko się ku niej zbliżając i zwiększając swój kształt z gwiazdki na niebie, poprzez księżyc w pełni, aż do migoczącej ściany, która wypełniła pole widzenia Egwene, pulsując niczym coś żywego i oddychającego. Amyrlin, ma się rozumieć, nie dotknęła go. Jej dotknięcie mogłoby doprowadzić do rozmaitych komplikacji. Sięgnęła więc jedynie samą siłą woli przez cienką jak włos przestrzeń, która pozostała między nią i snem, po czym przemówiła ostrożnie, w obawie, czy jej głos nie przybierze postaci krzyku. Nie miała ciała, nie miała ust, a jednak przemówiła:
— Elayne, tu Egwene. Spotkajmy się w zwykłym miejscu.
Nie przypuszczała, by ktokolwiek mógł ją podsłuchać, nie bez jej wiedzy, lecz z drugiej strony nie widziała najmniejszego sensu w podejmowaniu niepotrzebnego ryzyka.
Światełko zamrugało. Elayne się obudziła. Na pewno jednak nie zapomni słów Amyrlin i będzie wiedziała, że nie stanowią po prostu części składowej jej snu.
Egwene przemieściła się... w bok. A może tylko dokończyła krok, który zatrzymała w połowie. Odnosiła wrażenie, że zrobiła... i jedno, i drugie. Tak czy inaczej, przemieściła się i...
...Stała w jakimś małym pomieszczeniu, pustym, wyjąwszy poprzecinany rysami drewniany stół i trzy krzesła o prostych oparciach. Dwa okna wychodziły na ciemną noc, tym niemniej pokój ożywiała niesamowita jasność — inna niż poświata księżycowa, światło lampy czy słoneczne. Amyrlin nie wiedziała, skąd ów blask pochodzi, tym niemniej był. I wystarczał dla wyraźnego dostrzeżenia szczegółów tego smutnego, pożałowania godnego, małego pomieszczenia. Zakurzone, drewniane panele ścienne podziurawione były przez korniki, przez rozbite szyby w oknach zaś wpadał śnieg, który osiadał na zaścielających podłogę stertach gałązek i martwych liści. W każdym razie czasami na podłodze leżał śnieg, a czasem gałązki i liście. Stół i krzesła pozostały na swoich miejscach, jednakże ilekroć dziewczyna odwróciła wzrok, a potem wróciła spojrzeniem, śnieg znikał, a gałązki i pobrązowiałe liście znajdowała w zupełnie innych punktach pomieszczenia, jak gdyby przesunął je podmuch wiatru; czasem nawet na jej oczach zmieniały swoje położenie, przelatując z jednego miejsca w inne. Nie dziwiło jej to wcale bardziej niż stale doświadczane uczucie, że przygląda jej się ktoś niewidoczny. Zresztą w Tel’aran’rhiod nic nie było prawdziwe — ani zdarzenia, ani emocje. Świat ten stanowił jedynie zmieszane z sobą odbicie rzeczywistości i snu.
Wszędzie w Tel’aran’rhiod śniący odczuwał pustkę, lecz panująca w tym pokoju głucha próżnia miała szczególne uzasadnienie, wiążąc się z faktem, iż pomieszczenie to w świecie jawy naprawdę zostało porzucone. Nie tak wiele miesięcy temu mieścił się w nim gabinet Amyrlin. Gospoda, w którym się znajdowało, nosiła nazwę Małej Wieży, wieś Salidar zaś — odebraną brutalnie rozrastającym się lasom — nazywano sercem ruchu oporu przeciwko Elaidzie. Gdyby w obecnej chwili Egwene wyszła na zewnątrz, dostrzegłaby młode drzewka wyrastające ze śniegu leżącego pośrodku tutejszych ulic, które niegdyś tak żmudnie oczyszczono. Siostry nadal Podróżują do Salidaru, aby sprawdzić gołębniki z pocztowymi ptakami, a każda z Aes Sedai jest ogromnie zazdrosna i bardzo się obawia, czy gołąb wysłany przez któreś z jej „oczu i uszu” nie trafi w inne ręce. Taka wyprawa sprawdzała się wszakże jedynie w świecie jawy. Przeglądanie gołębników w Świecie Snów miało równie mało sensu jak pragnienie, by jakimś cudownym trafem gołębie same odszukały w Tel’aran’rhiod śniącego. Oswojone zwierzęta i ptactwo najwyraźniej nie posiadały swoich odpowiedników w Świecie Snów, podobnie jak żaden dokonany w nim czyn nie mógł nijak „tknąć” krainy jawy. Natomiast siostry z dostępem do ter’angreali snu mogły odwiedzać inne miejsca niż opuszczona wioska w Altarze i na pewno żadna Aes Sedai poza Egwene nie miała powodów przybyć tutaj we śnie. Salidar należał do tych miejsc na ziemi, w których nikt Amyrlin nie zaskoczy, nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. W zbyt wielu innych pomieszczeniach przyłapała zaś wścibskie osoby, chętne podsłuchać jej rozmowy. Albo znajdowała tam przeraźliwy smutek. Nie chciała na przykład sprawdzać, co się stało z Dwiema Rzekami od czasu jej odejścia...
Czekając na zjawienie się Elayne, Egwene starała się zapanować nad zniecierpliwieniem. Elayne nie była Spacerującą Po Snach, musiała więc użyć ter’angreala. I na pewno zapragnie poinformować Aviendhę, dokąd się wybiera. Tym niemniej, po kilku minutach, Amyrlin zdała sobie sprawę z tego, że kroczy po nierównych deskach podłogowych; była straszliwie poirytowana. W Świecie Snów czas płynął zupełnie inaczej. Godzina w Tel’aran’rhiod mogłaby oznaczać zaledwie parę minut w świecie jawy lub wręcz odwrotnie. Być może Elayne lada chwila wpadnie tu niczym wichura... Egwene obejrzała tymczasem swój strój: szarą, jeździecką suknię z wyszukanym zielonym haftem przy staniku i na szerokich taśmach naszytych na rozcięte spódnice... Czyżby rzeczywiście uważała się za przedstawicielkę Zielonych Ajah? Włosy oplatała jej zwykła srebrna siatka. Ani chybi długa, wąska stuła Amyrlin wisiała jej na szyi. Egwene bezwiednie użyła siły woli i stuła zniknęła, jednakże po chwili zastanowienia odwołała polecenie i stuła wróciła. A raczej po prostu pozwoliła stule wrócić. Ten wąski pas materiału stanowił w jakimś sensie integralną część jej osobowości, a z Elayne musiała porozmawiać właśnie jako Amyrlin.
Kobietą, która w końcu nagle i zupełnie niespodziewanie pojawiła się w pokoju, nie była niestety Elayne, lecz Aviendha, o dziwo ubrana w błękitną suknię haftowaną srebrem oraz obszytą przy nadgarstkach i szyi jasną koronką. Aviendha nosiła ciężką bransoletkę z rzeźbionej kości słoniowej, która tak samo nie pasowała do sukni jak zawieszony na jej szyi skórzany rzemyk z ter’angrealem snu — osobliwie poskręcanym kamiennym pierścieniem z kolorowymi cętkami.
— Gdzie jest Elayne? — spytała z niepokojem Egwene. — Czy nic się jej nie stało?
Kobieta Aiel obrzuciła siebie zdumionym spojrzeniem i nagle jej strój się zmienił: teraz miała na sobie ciemną, szeroką spódnicę i białą bluzkę, na ramionach zaś udrapowany ciemny szal. Ciemna chustka otaczała jej głowę na wysokości skroni i przytrzymywała rudawe włosy, które obecnie sięgały jej aż do talii, czyli — jak podejrzewała Egwene — były dłuższe niż w rzeczywistości. W Świecie Snów wszystko było zmienne. Na szyi Aviendhy ukazały się nieoczekiwanie srebrne naszyjniki, skomplikowane sznury zawile wypracowanych krążków, które Kandoryjczycy nazywali płatkami śniegu. Stanowiły prezent od samej Egwene. Dała go Aviendzie kiedyś, bardzo, bardzo dawno temu.
— Nie mogłaby wykonać tej pracy — wyjaśniła kobieta Aiel. Bransoletka z kości słoniowej przesunęła się po jej przegubie, gdy Aviendha dotknęła kamiennego pierścienia, który nadal wisiał na skórzanym rzemyku, teraz na naszyjnikach. — Ostatnio przypływy wciąż jej się wyślizgują z dłoni. To z powodu dzieci. — Nagle się uśmiechnęła. Jej szmaragdowe oczy wydawały się niemal błyszczeć. — Bywa czasami w cudownym nastroju. Zrzuciła pierścień i skakała po nim.
Egwene pociągnęła nosem. Dzieci? Więc ma się urodzić więcej niż jedno. Dziwne, że Aviendha tak łatwo się pogodziła z ciążą Elayne, Amyrlin była bowiem przekonana, że kobieta Aiel także kocha Randa al’Thora. Aielowie zachowywali się wszakże po swojemu... mówiąc oględnie. Egwene nie pomyślałaby jednak, że Elayne...! I Rand! Nikt właściwie nie potwierdził, że al’Thor jest ojcem dzieci Elayne, lecz Amyrlin nie spytałaby o coś takiego, zresztą potrafiła liczyć dni, a w dodatku szczerze wątpiła, czy Elayne poszłaby do łóżka z innym mężczyzną. Zdała sobie sprawę, że nosi teraz mocne wełny, ciemne i ciężkie, a także szal znacznie grubszy niż Aviendhy. Dobre ubranie z Dwu Rzek. Strój, który się zakłada na posiedzenie Koła Kobiet. Na przykład gdy jakaś głupia kobieta pozwoli sobie na ciążę, a nie weźmie ślubu...
Amyrlin zrobiła głęboki, odprężający wdech i znów była w zielonej, haftowanej sukni do jazdy konnej. Reszta świata nie wyglądała podobnie do Dwu Rzek. O Światłości, Egwene doskonale już o tym wiedziała. Mogło jej się to nie podobać, ale musiała z tym żyć.
— Póki ona i... dzieci... są zdrowe. — O Światłości, ile tych dzieci Elayne nosi w łonie? Każda cyfra większa niż jeden oznaczała zapewne trudności. Nie, nie, Amyrlin postanowiła, że nie spyta. Elayne na pewno miała najlepszą akuszerkę w Caemlyn. Egwene zdecydowała się jak najszybciej zmienić temat. — Miałaś wiadomości od Randa? Albo od Nynaeve? Jak mogła z nim tak uciec? Powiedziałabym jej nieco do słuchu.
— Nie mamy żadnych wiadomości ani od niego, ani od niej — odparła Aviendha, poprawiając szal ostrożnie niczym Aes Sedai unikająca oczu swojej Amyrlin. Czy jej ton również był ostrożny?
Egwene aż mlasnęła językiem, tak bardzo ją zirytowało własne zachowanie. Naprawdę wszędzie zaczynała dostrzegać spisek i wszystko wydawało jej się podejrzane. Rand zaczął się ukrywać i tyle. A Nynaeve al’Maera wszak była Aes Sedai i mogła postępować wedle własnej woli. Mogła robić, co chciała, nawet mimo poleceń Amyrlin. Aes Sedai często znajdowały sposób obejścia rozkazów Amyrlin i przeprowadzenia własnego planu. Tym niemniej Egwene także miała swój plan wobec Nynaeve. Kiedy ją spotka... A co do Randa...
— Obawiam się, że grożą wam kłopoty — oświadczyła.
Na stole ukazała się taca z kutego srebra, a na niej piękny srebrny imbryczek oraz dwie zielone filiżanki z delikatnej porcelany. Z dzióbka imbryka wzniosła się smużka pary. Egwene potrafiłaby sprawić, aby herbata ukazała się od razu w filiżankach, a jednak nalewanie wydawało się częścią rytuału podawania napoju, nawet tej efemerycznej herbaty w pseudorzeczywistości Świata Snów. Można by umrzeć z pragnienia, próbując wypić płyn znaleziony w Tel’aran’rhiod, niezależnie od jego jakości czy ilości, w dodatku ta herbata smakowała obrzydliwie, więc Egwene osłodziła ją kilkoma łyżeczkami miodu. Zająwszy jedno z krzeseł, popijała ciepły płyn i równocześnie wyjaśniała, co się zdarzyło w Komnacie i dlaczego.
Po jej pierwszych słowach Aviendha zastygła z filiżanką, którą trzymała za uszko w koniuszkach palców. Nie piła, tylko przyglądała się Amyrlin bez mrugnięcia okiem. Jej ciemne spódnice i jasna bluzka zmieniły się teraz w cadin’sor: kaftan i spodnie w odcieniach szarości i brązu, które łatwo się wtapiały w zacienione otoczenie. Długie włosy kobiety Aiel skróciły się nagle i zniknęły pod shoufą, czarną zasłoną opadającą Aviendzie aż na piersi. Do całości nie pasowała bransoletka z kości słoniowej, która wciąż zdobiła jej nadgarstek, szczególnie że Panny Włóczni nie nosiły żadnej biżuterii.
— Wszystko z powodu potężnej przenoszonej przez kogoś Mocy, którą wyczułyśmy — szepnęła na wpół do siebie. Powiedziała to, gdy Egwene skończyła opowieść. — Ponieważ sądzą, że Ci Którzy Dusze Oddali Cieniowi mają broń.
Amyrlin pomyślała, że kobieta Aiel wykłada to w dziwny sposób.
— A znasz inne wyjaśnienie? — zaciekawiła się Egwene. — Może któraś z Mądrych coś mówiła?
Dawno temu już przestała wierzyć, że tylko Aes Sedai posiadają wszelką wiedzę, czasami bowiem Mądre ujawniały zasoby informacji, które zaszokowałyby najbardziej powściągliwą siostrę.
Aviendha zmarszczyła brwi i jej strój ponownie się przekształcił w spódnicę, bluzkę i szal, a po chwili w suknię z błękitnego jedwabiu i koronki; wróciły też zarówno kandoryjskie naszyjniki, jak bransoletka z kości słoniowej. Ter’angreal snu, czyli kamienny pierścień, nadal oczywiście wisiał na rzemyku. Znów na ramionach kobiety Aiel ukazał się szal. W pokoju panował iście zimowy chłód, więc warstwa lekkiej jak mgiełka bladobłękitnej koronki prawdopodobnie zbytnio nie ogrzewała.
— Mądre są w tej kwestii równie niepewne jak twoje Aes Sedai. Chociaż, jak sądzę, mniej przestraszone. Życie to sen, z którego każdy się w końcu obudzi. Tańczymy taniec włóczni z Tym Który Zabija Liść. — To określenie Czarnego zawsze wydawało się Egwene dziwaczne, zwłaszcza że wymyślono je na bezdrzewnym Pustkowiu. — Nikt wszakże nie zaczyna tego tańca z przekonaniem, że go przeżyje lub że zwycięży. Moim zdaniem Mądre nawet nie rozważą przymierza z Asha’manami. Ale czy jest to roztropne posunięcie? — zastanowiła się z zadumą. — Z lego, co powiedziałaś, nie wnioskuję, czy rzeczywiście jesteś zwolenniczką tegoż przymierza.
— Nie widzę innego wyjścia — wyjaśniła niechętnie Amyrlin. — Otwór w ziemi ma szerokość aż trzech mil! Nie widzę innego rozwiązania tej trudnej sytuacji. Cała nadzieja chyba w tym porozumieniu.
Aviendha zapatrzyła się w swoją herbatę.
— A jeśli Ci Którzy Dusze Oddali Cieniowi nie posiadają żadnej broni?
Nagle Egwene zrozumiała zamysł swojej rozmówczyni. Aviendha szkoliła się na Mądrą i niezależnie od swojego ubrania... była już Mądrą. Stąd prawdopodobnie jej szal. Amyrlin z trudem zapanowała nad chęcią uśmiechu. Jej przyjaciółka bardzo się zmieniła z niegdyś często zbyt raptownej Panny Włóczni, jaką była, gdy Egwene ją poznała. Amyrlin starała się jednak nie zapominać, że Mądre nie zawsze mają identyczne cele z zamiarami Aes Sedai. Sprawy, do których siostry przykładały wielką wagę, czasami nie znaczyły dla Mądrych zupełnie nic. Egwene smuciło, że myśli o Aviendzie jako o Mądrej, a nie po prostu jako o przyjaciółce. Szczególnie że Mądre każdą sprawę rozpatrywały pod kątem jej użyteczności dla Aielów, nie zaś dla Białej Wieży. Taka była niestety okrutna prawda.
— Prędzej czy później musimy się jakoś uporać z Czarną Wieżą, Aviendho, a zgadzam się z opinią Morii, że po świecie chodzi już zbyt wielu Asha’manów, więc nie ma co nawet myśleć o poskromieniu ich wszystkich. Zastanawiałyśmy się wszak nad poskromieniem ich przed Ostatnią Bitwą. Może któryś z moich snów wskaże mi jakiś inny sposób, chociaż dotychczas nic takiego się nie zdarzyło. — Szczerze mówiąc, w żadnym ze swoich snów nigdy nie znalazła niczego przydatnego. Chociaż... chyba za bardzo uogólniała. — A dzięki porozumieniu mamy szansę zastanowić się, co zrobić z Asha’manami. W każdym razie do porozumienia najprawdopodobniej dojdzie. O ile Zasiadające zdołają uzgodnić detale, na razie bowiem wiedzą jedynie, że chcą wystąpić z propozycją przymierza. Musimy zatem z tym żyć i może na dłuższą metę pomysł okaże się trafny.
Aviendha uśmiechnęła się, nadal nie odrywając wzroku od filiżanki z herbatą. Nie był to wesoły uśmiech, raczej oznaka ulgi, dla której jednakże Egwene nie znajdowała uzasadnienia. Tak czy owak kobieta Aiel przemówiła poważnym tonem:
— Wy, Aes Sedai, zawsze uważacie mężczyzn za głupców. A nierzadko wcale nimi nie są. Rzadziej, niż sądzicie, zapewniam cię. Bądźcie ostrożne z tymi Asha’manami. Mazrim Taim jest mądrym człowiekiem i moim zdaniem także bardzo niebezpiecznym.
— Komnata zdaje sobie z tego sprawę — odparła oschle Egwene. Wierzyła, że Taim jest niebezpieczny. Innym mężczyznom zapewne również warto się dokładniej przyjrzeć. — Nie wiem, po co w ogóle dyskutujemy tę kwestię. Ten problem i tak już mi się wymknął spod kontroli. Ważny jest wszakże pewien szczegół... Gdy w końcu siostry ustalą konieczność zawarcia przymierza, uznają też, że Czarna Wieża przestaje być przeszkodą wobec wizyty w Caemlyn i za tydzień, a może nawet jutro Aes Sedai zaczną się wyprawiać tam z zamiarem odwiedzin u Elayne lub oceny stanu oblężenia. Jeśli chcemy zachować dalej w tajemnicy nasze sekrety, musimy podjąć pewne decyzje na wypadek takiej ewentualności. Mam kilka sugestii, którymi chcę się z tobą podzielić. Żywię nadzieję, że i ty masz jakieś pomysły.
Myśl o obcej siostrze pojawiającej się znienacka w Królewskim Pałacu wyraźnie poruszyła Aviendhę — do tego stopnia, że podczas ich rozmowy jej strój zmieniał się z błękitnej jedwabnej sukni, przez cadin’sor, do wełnianej spódnicy i bluzki z algode, a później z powrotem; kobieta Aiel wydawała się zupełnie tych przemian nie zauważać. Jej twarz pozostała równie gładka jak u większości sióstr. Aviendha osobiście nie musiała się martwić, że przybyłe w gościnę Aes Sedai odkryją Kuzynki, pojmane sul’dam i damane czy też umowę z Ludem Morza, bez wątpienia wszakże niepokoiła się o następstwa tych wizyt dla Elayne.
Wzmianka o przedstawicielkach Ludu Morza nie tylko doprowadziła do pojawienia się cadin’sor, lecz wywołała także okrągłą tarczę z byczej skóry, która leżała teraz obok krzesła Aviendhy wraz z trzema krótkimi włóczniami Aielów. Egwene zadała sobie pytanie, czy z Poszukiwaczkami Wiatru wiąże się jakiś szczególny problem — oprócz zwyczajnych kłopotów — tym niemniej wolała się na ten temat nie odzywać. Skoro Aviendha o nich nie wspomniała, zatem najwyraźniej chodziło o sprawę, którą ona i Elayne pragnęły rozstrzygnąć same. Gdyby uważała, że Amyrlin powinna się czegoś na ten temat dowiedzieć, na pewno by ją powiadomiła. A może nie?
Westchnąwszy, Egwene odstawiła na stół filiżankę, która natychmiast zniknęła. Amyrlin przetarła palcami oczy. Podejrzliwość naprawdę ostatnio stała się jej drugą naturą. Zresztą prawdopodobnie bez tej podejrzliwości nie pożyłaby długo. Tak czy inaczej, trzeba czasem dać spokój podejrzeniom, zwłaszcza w towarzystwie przyjaciółki.
— Jesteś zmęczona — zauważyła Aviendha, znów w białej bluzce, ciemnej spódnicy i szalu. Stanowiła teraz uosobienie zatroskanej Mądrej o ostrych zielonych oczach. — Nie sypiasz dobrze?
— Dobrze sypiam — skłamała Egwene, wymuszając uśmiech. Aviendha i Elayne miały dość własnych zmartwień bez jej bólów głowy. — Nie mogę nic więcej wymyślić — zdradziła przyjaciółce, wstając. — Ty potrafisz? Zatem skończyłyśmy — podsumowała, gdy kobieta Aiel potrząsnęła głową. — Przekaż Elayne, żeby o siebie dbała. I ty dbaj o nią. O nią i o jej dzieci.
— Będę — zapewniła ją Aviendha, ponownie w błękitnych jedwabiach. — Lecz i ty powinnaś o siebie zadbać. Myślę, że zbyt ciężko pracujesz i zbyt wiele myślisz. Śpij dobrze i obudź się wypoczęta — oświadczyła łagodnie typowymi dla Aielów słowami na dobranoc, po czym zniknęła.
Amyrlin zmarszczyła brwi, patrząc w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała jej rozmówczyni. Wcale nie pracowała zbyt ciężko. Jedynie w granicach rozsądku i wytrzymałości. Wróciła do swego ciała i odkryła, że twardo spało.
Co nie znaczy, że sama Egwene także spała, w każdym razie nie do końca. Jej ciało spało, oddychając powoli i głęboko, więc Amyrlin wsunęła się w nie delikatnie, tuż pod warstwę snu. Mogłaby poczekać do przebudzenia, potem przypomnieć sobie sny i zapisać je w małej, oprawnej w skórę książeczce. Trzymała ją na dnie jednego z odzieżowych kufrów, przykrytą cienkimi lnianymi elementami bielizny pościelowej, których nikt nie będzie wyjmował aż do wiosny. Prościej i szybciej było wszakże obserwować sny wtedy, gdy się zdarzały. Może wówczas łatwiej by pojęła, co oznaczają. Przynajmniej stanowiły coś więcej niż nocne fantazje.
Było ich sporo, w wielu pojawiał się Gawyn, przystojny wysoki mężczyzna, który brał ją w ramiona, tańczył z nią i kochał się z nią. Pewnego razu — we śnie — spłoszyła się na myśl o uprawianiu z nim miłości. A gdy przypomniała sobie o tym po przebudzeniu, aż się zarumieniła. Teraz własne zachowanie wydawało jej się głupie i dziecinne. Pewnego dnia uczyni Gawyna swoim Strażnikiem, jakoś to zrobi... a następnie poślubi go i będzie się z nim kochała tak długo, aż jej mężczyzna zacznie błagać o litość. Wymyśliła to we śnie i zachichotała na tę myśl. Większość innych snów jednakże naprawdę nie była tak przyjemna. W jednym na przykład Egwene brnęła przez sięgający jej do pasa śnieg wśród gęsto rosnących drzew i wiedziała tylko jedno: że musi dotrzeć do krawędzi lasu. Ale nawet kiedy mignęła jej w przelocie polana, sekundę później oddaliła się w widoczny sposób i Amyrlin musiała grzęznąć dalej. I tak bez końca. W innym śnie z kolei pchała wielki młyński kamień, wtaczając go na strome wzgórze, lecz ilekroć prawie dochodziła do szczytu, potykała się i spadała, patrząc, jak ogromny kamień stacza się z powrotem na dół. Wzdychała, powoli i ostrożnie wycofywała się po niego i znów zaczynała go wtaczać; tyle że wzgórze za każdym razem było wyższe niż uprzednio. Dobrze się znała na snach, toteż wiedziała, skąd się brały takie męczące, nawet jeżeli nie miały żadnego szczególnego znaczenia. To znaczy żadnego poza faktem, że Egwene czuła się w nich wyczerpana i miała do wykonania z pozoru niekończące się zadanie. Wiedza ta niestety w niczym dziewczynie nie pomagała. W tych żmudnych snach jej ciało się szarpało i szamotało, a Egwene próbowała uspokoić mięśnie i jakoś się odprężać. Ten rodzaj półsnu był niewiele lepszy niż pozbawiona snów noc, którą spędzała, wiercąc się i kręcąc na łóżku. Przecież jej wysiłki dawały czasem efekt, jako taki efekt.
Pewnego razu cała drżała, gdyż śniło jej się, że została zmuszona do ciągnięcia błotnistą drogą olbrzymiego wozu, na którym tłoczyły się dziesiątki Aes Sedai.
Miała jeszcze wiele innych marzeń sennych, osobnych lub przemieszanych z tamtymi.
Czasami widywała w nich Mata Cauthona. W niektórych znajdował się na łące i grał w kule. Gdzieś niedaleko od niego majaczyły kryte strzechą domy widoczne w niewyraźny, typowy dla snów sposób... Nierzadko dachy były łupkowe, czasem domy wyglądały na kamienne, niekiedy na drewniane. Mata wszakże zawsze widziała ostro i wyraźnie. Zazwyczaj miał na sobie piękny, zielony płaszcz i czarny kapelusz z szerokim rondem, dokładnie jak owego dnia, gdy jechał do Salidaru. W takich snach w zasięgu wzroku Amyrlin niemal nigdy nie było nikogo innego. Mat pocierał kulę w dłoniach, potem brał krótki rozbieg i od niechcenia rzucał kulę, a ona toczyła się po gładkiej trawie. Strącał wszystkie dziewięć słupków, które upadały na bok, jakby je ktoś kopnął. Mat odwracał się wtedy i podnosił kolejną kulę, a słupki natychmiast wracały do pionu. Nie, może raczej pojawiał się nowy komplet słupków. Stare wciąż leżały tam, gdzie upadły. Mat znowu rzucał kulę, leniwie i niedbale. A Egwene miała ochotę wrzasnąć, gdyż słupki zamiast kawałków drewna okazywały się... mężczyznami, którzy trwali w milczeniu, wpatrując się w pędzącą ku nim kulę. Żaden się nie poruszył, póki kula w niego nie trafiła... Mat zaś znów obracał się po kolejną kulę i wśród starych, leżących na ziemi pojawiały się nowsze słupki, nowi ludzie. Ci nowi stawali w równych rządkach pomiędzy wcześniejszymi, którzy leżeli rozłożeni na ziemi i wyglądali na martwych. Ależ tak, oni byli martwi. Mat zaś, zupełnie się nimi nie przejmując, toczył kolejne kule.
Ten sen był prawdziwy. Egwene wiedziała o tym na długo przed przebudzeniem. Mignęła jej w nim przyszłość, która może się zdarzyć, choć nie musi. A może sen stanowił ostrzeżenie, wskazówkę, czego należy wypatrywać i na co należy uważać. Tak zwane prawdziwe sny zawsze stanowiły możliwość, potencjalność, a nie pewność, o czym Amyrlin często musiała sobie przypominać. Śnienie wszak nie równało się głoszeniu Przepowiedni... Tym niemniej sny owe stanowiły ewentualność straszliwą. Każdy z tych „ludzkich słupków” uosabiał tysiące osób. Egwene była co do tego absolutnie przekonana. W jednym śnie jako część tej możliwości pojawiała się jakaś Iluminatorka. Mat spotkał kiedyś pewną Iluminatorkę — raz, ale dawno temu, ten sen natomiast kojarzył się raczej z ostatnimi wydarzeniami. Obecnie Iluminatorzy rozproszyli się, a ich gildie zniknęły. Jedna z Iluminatorek współpracowała na przykład z podróżnym widowiskiem, z którym jechały przez jakiś czas Elayne i Nynaeve. Zresztą Mat mógł znaleźć Iluminatorkę gdziekolwiek. Poza tym, cały sen nadal reprezentował tylko potencjalną przyszłość. Ponurą i krwawą, lecz jedynie potencjalną. Tyle że Amyrlin śniła ów sen przynajmniej dwukrotnie. Nie, nie był to za każdym razem ten sam sen, nie dokładnie ten sam, choć jego wydźwięk stale pozostawał identyczny. Czy częstotliwość występowania tego snu zwiększała prawdopodobieństwo jego spełnienia się? Egwene musiałaby spytać o to Mądre, jej niechęć wobec takich działań rosła zaś coraz bardziej. Każdym pytaniem, które zadawała, ujawniała im wszak jakieś fakty, a ich dążenia nie zgadzały się z jej celami. Starając się zachować największe wartości Aielów, Mądre prawdopodobnie pozwoliłyby na całkowite zniszczenie Białej Wieży. Amyrlin natomiast musiała myśleć szerzej — nie tylko o jakimś jednym ludzie, nie tylko o jednym konkretnym narodzie.
Inne sny. Liczne sny...
Wspinała się wąską, skalistą ścieżką wzdłuż lica gigantycznego urwiska. Otoczyły ją chmury, skrywając przed nią leżącą pod nią ziemię i wznoszący się nad nią wierzchołek, tym niemniej Egwene wiedziała, że jedno i drugie znajduje się bardzo daleko od niej. Stopy musiała stawiać z wielką ostrożnością. Ścieżka była popękanym skalnym występem, zaledwie na tyle szerokim, że Amyrlin mieściła się na nim, o ile przylgnęła jednym ramieniem do ściany i zarzuconym kamieniami wielkości jej pięści — gdyby źle postawiła stopę lub się na którymś poślizgnęła, bez wątpienia runęłaby w przepaść. Ten sen przypominał noce, w których w snach pchała młyńskie kamienie bądź też ciągnęła wozy, istniała jednak drobna różnica: ten był prawdziwy, o czym doskonale wiedziała.
Nagle skalny występ rzeczywiście usunął jej się spod stóp. Usłyszała trzask kruszących się kamieni i zawisła na krawędzi urwiska, szaleńczo i po omacku szukając jakiegoś zaczepienia dla palców. Wreszcie natrafiła opuszkami na małą szczelinę, wsunęła w nią palce i zatrzymała się — jej upadek zakończył się szarpnięciem i gwałtownym bólem ramion. Wisząc ze stopami sięgającymi mglistych chmur, Egwene wsłuchała się w świst spadającego kamienia, a później w jego trzask o ścianę skalną. Później zapanowała cisza — tak długa, że Amyrlin zaczęła podejrzewać, iż kamień nigdy nie uderzy w ziemię. Nagle po swojej lewej stronie dostrzegła niewyraźnie pęknięcie w skalnym występie. Niestety, dzieliła ją od niego odległość dziesięciu stóp, czyli był równie niedostępny, jak gdyby znajdował się od niej o całą milę. Spojrzała zatem na prawo. Tu mgła ukryła wszelkie ewentualne pozostałości ścieżki, choć Egwene była przekonana, że trakt nie zniknął. Jej ramiona słabły. Nie dała rady się podciągnąć, potrafiła jedynie wisieć w miejscu, zaczepiona koniuszkami palców. Gdy całkowicie straci siły, spadnie. Krawędź szczeliny pod palcami wydawała się ostra niczym nóż.
Nagle ukazała jej się obca kobieta. Po prostopadłej ścianie urwiska — niby z chmur — schodziła zwinnie jak po schodach. Do pleców miała przywiązany miecz. Jej twarz osobliwie migotała, rysy ani na moment nie pozostawały spokojne, broń wszakże wyglądała na równie solidną jak kamień. W końcu kobieta dotarła do Amyrlin i wyciągnęła do niej dłoń.
— Możemy razem dojść do szczytu — oświadczyła, cedząc słowa w znajomy sposób.
Egwene siłą woli odsunęła od siebie ten sen. Zrobiła to, jakby odrzucała od siebie groźną żmiję. Czuła, że jej ciało tętni, słyszała własne senne jęki, w tej chwili jednak nic na to nie mogła poradzić. Już wcześniej śniła o Seanchanach, a dokładnie o jednej seanchańskiej kobiecie w jakiś sposób z nią związanej, lecz teraz po raz pierwszy Seanchanka usiłowała ją uratować. O nie, co to, to nie! Seanchanie wzięliby ją na smycz, czyniąc z niej damane. Uratowana przez Seanchankę Amyrlin wkrótce by umarła!
Minęło naprawdę sporo czasu, zanim zdołała uspokoić swoje uśpione ciało. Choć może ten czas tylko wydawał jej się długi. Nie Seanchanka, nie ona. Egwene nigdy na to nie pozwoli!
Sen powoli wrócił.
Wchodziła teraz inną ścieżką wzdłuż urwiska okrytego całunem chmur, w tej chwili wszakże przemieszczała się po znacznie obszerniejszym występie skalnym. Trakt był równy, biały i płaski, toteż jej stopy nie napotykały na żadne kamienie. Samo urwisko miało odcień kredowobiały i było gładkie niczym wypolerowane. Mimo chmur jasny kamień niemal błyszczał. Amyrlin wspinała się szybko i prędko zrozumiała, że ścieżka ma postać wznoszącej się spirali, a urwisko jest w rzeczywistości iglicą. Ledwie o tym pomyślała, stanęła na szczycie, który okazał się płaskim lśniącym dyskiem otoczonym przez ściany mgły. Właściwie nie był całkowicie płaski. W samym środku owego dysku stał mały biały postument, na nim zaś lampa olejowa wykonana z przezroczystego szkła. W lampie płonął ogień — jasno i mocno, bez migotania. Również był biały.
Nagle z mgły wyleciała para ptaków — dwa czarne jak noc kruki. Przeleciały nad wierzchołkiem iglicy, musnęły lampę i, nie zwalniając, pofrunęły dalej. Lampa zakręciła się i zatrzęsła pod wpływem dotknięcia, tańcząc na szczycie cokołu i rozrzucając wokół siebie kropelki oleju. Kilka tych kropli zapaliło się w powietrzu i natychmiast zniknęło, inne zaś opadły wokół niewysokiego postumentu, każda w postaci maleńkiego, migoczącego białego płomyka. Egwene ogarnął lęk, że lampa, która nie przestawała się trząść, przewróci się na postument.
Amyrlin obudziła się nagle w ciemnościach. Wiedziała! Pierwszy raz naprawdę dokładnie wiedziała, co oznacza ów sen. Dlaczego wszakże wcześniej śniła o seanchańskiej kobiecie, która ją ratuje, a potem o Seanchanach atakujących Białą Wieżę? O szturmie, który wstrząśnie podstawami świata Aes Sedai i zagrozi samej Wieży. Ten sen, ma się rozumieć, ukazywał tylko pewną ewentualność. Jednakże widziane w prawdziwych snach zdarzenia były bardziej prawdopodobne niż wszystkie inne możliwości.
Egwene sądziła, że rozważa tę kwestię na spokojnie, lecz na nieoczekiwany szelest płótna lekkich wejściowych klap z niepokoju o mało nie objęła Prawdziwego Źródła. Pospiesznie narzuciła sobie spokój, który zamierzała osiągnąć dzięki ćwiczeniom nowicjuszki — na przykład wyobrażeniom wody płynącej po gładkich kamieniach i podmuchów wiatru przesuwających wysoką trawę. O Światłości, naprawdę się przestraszyła. Potrzebowała aż dwóch ćwiczeń, aby osiągnąć jako taki spokój! Otworzyła usta, zamierzając spytać, kto przyszedł.
— Śpisz? — uprzedziła jej pytanie Halima cichym głosem. W tonie kobiety Amyrlin dosłyszała niejakie napięcie, może nawet ekscytację. — No cóż, nie miałabym nic przeciwko jednej spokojnej nocy — dodała zrzędliwie.
Słuchając, jak Halima rozbiera się i kładzie w ciemnościach, Egwene leżała zupełnie nieruchomo. Gdyby w jakiś sposób zasugerowała tamtej, że nie śpi, musiałaby z nią porozmawiać, a w tej chwili taka rozmowa wydawała się jej zbyt krępująca. Była absolutnie przekonana, że Halima znalazła sobie towarzystwo, choć najwyraźniej nie na całą noc. Och, sekretarka Delany mogła oczywiście robić, co chciała... tym niemniej Amyrlin i tak poczuła rozczarowanie.
Zapragnęła śnić dalej i szybko odkryła, że „zsuwa” się w kolejny sen. Tym razem nie próbowała się zatrzymać w połowie drogi. Pamiętała wszystkie swoje przeszłe sny i nie potrzebowała wybierać jakiegoś konkretnego.
Wcześnie rano weszła Chesa. Przyniosła tacę ze śniadaniem, miała też pomóc Egwene z suknią. Było bardzo wcześnie i jeszcze dość mrocznie. Słońce dopiero wstawało, toteż Chesa musiała zapalić lampę, jeśli chciała coś widzieć. Żar w koszu z płonącymi węglami zagasł w trakcie nocy, a wiszące w powietrzu zimno dodawało otoczeniu posępności. Prawdopodobnie podczas dnia znów spadnie śnieg. Halima zakładała jedwabną bieliznę i suknię, śmiejąc się oraz żartując na temat własnej potrzeby posiadania pokojówki, podczas gdy służąca Amyrlin zapinała rzędy guzików na plecach sukienki Egwene. Pulchna Chesa przybrała obojętną twarz, kompletnie ignorując Halimę. Amyrlin również nijak nie skomentowała zachowania trzpiotki. W każdym razie nie powiedziała niczego stanowczego. Halima nie była u niej na służbie i Amyrlin nie miała prawa jej pouczać.
Natychmiast gdy Chesa zapięła ostatni z małych guzików i poklepała swoją panią lekko po ramieniu, do namiotu wsunęła się Nisao, wpuszczając nową falę zimnego powietrza. Zerknąwszy między rozchylone na moment klapy, Egwene dostrzegła, że na dworze nadal jest szarawo. Tak, tak, na pewno dziś spadnie śnieg.
— Muszę porozmawiać z Matką sam na sam — oznajmiła Nisao, tak mocno otulając się płaszczem, jakby w powietrzu już unosił się zimny biały puch.
Taki stanowczy ton był u tej niewysokiej kobiety czymś kompletnie niezwykłym.
Amyrlin kiwnęła głową Chesie, która dygnęła, choć po drodze do wyjścia z namiotu nie potrafiła się powstrzymać przed uwagą: „Postaraj się zjeść, zanim śniadanie wystygnie”.
Halima znieruchomiała, przypatrując się najpierw Nisao, potem Egwene, w końcu podniosła płaszcz niedbale rzucony na stertę u stóp jej łóżka.
— Przypuszczam, że Delana ma dla mnie jakąś pracę — stwierdziła z lekką irytacją w głosie.
Popatrując na plecy wychodzącej Halimy, Nisao zmarszczyła brwi, nic jednak nie powiedziała. Po sekundzie objęła saidar, tkając wokół siebie i Amyrlin zabezpieczenie przed podsłuchem. Nawet nie spytała Egwene o pozwolenie w tej kwestii!
— Anaiya i jej Strażnik nie żyją — rzuciła od razu. — Kilku robotników wnoszących worki z węglem słyszało ubiegłej nocy hałas... coś w rodzaju szamotaniny... toteż pobiegli zobaczyć, co się dzieje. Znaleźli Anaiyę i Setaganę leżących na śniegu. Oboje byli martwi.
Amyrlin usiadła powoli na krześle, które nie wydało jej się w tej chwili szczególnie wygodne. Anaiya nie żyła! Anaiya... Piękny miała jedynie uśmiech, lecz kiedy się uśmiechała, całe otoczenie wokół niej jakoś się ogrzewało. Miała przeciętną twarz i uwielbiała się stroić w koronki. Egwene wiedziała, że powinna odczuwać smutek także z powodu śmierci Setagany, jednakże był on jedynie Strażnikiem. Gdyby przeżył swoją Aes Sedai, i tak bez wątpienia nie pożyłby długo.
— Jak to się stało? — spytała.
Wiedziała, że Nisao nie utkałaby zabezpieczenia przeciwpodsłuchowego jedynie dla przekazania informacji o śmierci Anaiyi.
Rysy Nisao stwardniały i mimo zabezpieczeń kobieta obejrzała się przez ramię, jakby w obawie, że ktoś stoi na progu i przysłuchuje się ich rozmowie.
— Robotnicy sądzili, że ci dwoje zjedli nieodpowiednio zamarynowane grzyby. Niektórzy farmerzy zbierają nam wszystko, byle się tylko tego pozbyć i oczywiście dla zarobku, a nieodpowiedni gatunek albo mieszanka grzybów może doprowadzić do zadławienia, zatrzymania oddechu lub opuchlizny gardła. A wtedy człowiek umiera, walcząc o powietrze. — Egwene niecierpliwie pokiwała głową. W końcu wychowała się w wiosce. — Początkowo wszyscy zaakceptowali takie wyjaśnienie — podjęła Nisao. Wyraźnie się nie spieszyła z opowieścią. W palcach zwijała i miętosiła fałdy płaszcza. Jawnie nie miała ochoty wygłosić ostatecznych wniosków. — W każdym razie — podjęła — oboje nie mieli żadnych ran ani skaleczeń. Nie wydawał się istnieć powód do szukania innej przyczyny zgonu niż zatrucie grzybami nabytymi od chciwego farmera. Tym niemniej... — Westchnęła, ponownie zerknęła przez ramię, po czym jeszcze bardziej ściszyła głos: — Przypuszczam wszakże, iż ich śmierć ma związek z wczorajszą dyskusją w Komnacie... Dyskusją o Czarnej Wieży. Poszukałam bowiem rezonansu i odkryłam, że oboje zostali zabici przy użyciu saidina. — Grymas wstrętu wykrzywił jej twarz. — Myślę, że ktoś po prostu utkał mocne przepływy Powietrza wokół ich głów i obojgu pozwolił się udusić.
Zadrżała, po czym szczelniej otoczyła się płaszczem.
Egwene też miała ochotę zadrżeć. Była zaskoczona, że udało jej się pozostać w stanie nieruchomym. Anaiya nie żyła! Została uduszona! Tę umyślnie okrutną metodę morderstwa wybierały osoby, które starały się nie zostawiać żadnych śladów.
— Powiedziałaś już o tym komuś?
— Oczywiście, że nie — odparła z oburzeniem Nisao. — Przyszłam prosto do ciebie. W każdym razie... natychmiast, kiedy się dowiedziałam, że wstałaś.
— To niedobrze, Nisao. Będziesz musiała wyjaśnić wszystkim motywy swojej zwłoki. Nie możemy zatrzymać tego sekretu dla siebie. — Chociaż właściwie mogłyby. Wiele rządzących Amyrlin ukrywało przed resztą Aes Sedai co mroczniejsze tajemnice, jeśli uważały, że należy tak postąpić dla dobra Wieży. — Skoro jest wśród nas mężczyzna, który potrafi przenosić Moc, nie możemy pozostawić sióstr w nieświadomości. Muszą być przygotowane na najgorsze. — Ukrywający się między robotnikami czy żołnierzami osobnik z umiejętnością przenoszenia saidina wydawał się czymś nieprawdopodobnym, choć jeszcze dziwniejszy byłby ktoś obcy, specjalnie przybywający do obozu z zamiarem zabicia jednej konkretnej siostry i jej Strażnika. Tak czy owak, tu pojawiało się kolejne pytanie: — Dlaczego akurat Anaiya? Czyżby znalazła się tylko w niewłaściwym miejscu o nieodpowiedniej porze, Nisao? Gdzie oni umarli?
— Blisko wozów na południowej stronie obozowiska. Nie wiem, po co wybrali się tam w środku nocy. No chyba, że Anaiya szła do ustępu, a Setagana uznał, że nawet tam powinien jej pilnować.
— Będziesz się musiała tego dowiedzieć dla mnie, Nisao. Co porabiali Anaiya i Setagana, podczas gdy reszta z nas spała? Dlaczego ich zabito? Zarówno swoje śledztwo, jak i ewentualne odkrycia w tej kwestii zachowasz w całkowitym sekrecie. Póki nie znajdziesz jednoznacznego wytłumaczenia, tylko my dwie będziemy wiedziały, że poszukujesz rozwiązania.
Nisao otworzyła usta, a następnie je zamknęła.
— Jeśli trzeba, to trzeba — mruknęła chwilę później, na wpół szepcząc. Właściwie nie była przyzwyczajona do zachowywania tajemnic i doskonale o tym wiedziała. Ostatnie sekrety doprowadziły ją do przysięgi wobec Zasiadającej na Tronie Amyrlin. — Czy morderstwo powstrzyma rozmowy o porozumieniu z Czarną Wieżą?
— Szczerze wątpię — odrzekła Egwene znużonym głosem. O Światłości, jak to możliwe, że o tak wczesnej porze już czuła zmęczenie? Słońce nawet nie wspięło się jeszcze w pełni nad horyzont. — Tak czy inaczej, sądzę, że czeka nas kolejny bardzo długi dzień.
I najlepsze, na co mogła mieć nadzieję, to następna noc bez bólu głowy.