Robert Jordan Rozstaje zmierzchu

A w dniach, kiedy ruszy Gon Czarnego i kiedy prawica się zachwieje, lewica zaś zbłądzi, zdarzy się, że ludzkość przyjdzie na Rozstaje Zmierzchu i wszystko, co jest, wszystko, co było i wszystko, co będzie, zrównoważy się na czubku miecza. I zerwą się wtedy wichry Cienia.

z Proroctw Smoka;

tłumaczenie dokonane prawdopodobnie

przez Jaina Charina (znanego jako Jain Farstrider),

wkrótce przed jego zniknięciem

Dla Harriet.

Kiedyś, teraz i zawsze

Prolog Błyski wzoru

Rodel Ituralde nienawidził czekania, chociaż dobrze wiedział, że czekanie stanowi nieodłączną część żołnierskiej profesji. Każdy żołnierz czeka na następną bitwę, na ruch wroga, na jego pomyłkę. Ituralde obserwował zimowy las, pozostając równie nieruchomy jak drzewa, którym się przypatrywał. Słońce znajdowało się w połowie swej wspinaczki i nie dawało na razie żadnego ciepła. Z ust mężczyzny wydobywał się oddech w postaci białej pary, pokrywając szronem starannie przycięte wąsy żołnierza i czarne futro przy kapturze. Ituralde cieszył się, że jego hełm wisi na łęku siodła. Wystarczy, że pancerz nie chronił go przed zimnem, wręcz przeciwnie — przesyłał je głębiej, ku płaszczowi oraz kilku warstwom wełny, jedwabiu i lnu. Nawet siodło Strzałki wydawało się zimne, jakby białego wałacha utoczono z zamrożonego mleka. Hełm na głowie chyba zmroziłby Rodelowi mózg.

Zima przyszła do Arad Doman tego roku późno, bardzo późno, za to z całą mocą. Wprost z gorącego lata, nienaturalnie długo przeciągającego się w jesień, w niecały miesiąc przeskoczyli w samo serce zimy. Liście, które przetrwały suszę niezwykłego lata, zamarzły, zanim zdążyły zmienić kolor i błyszczały teraz w porannym słońcu niczym dziwne, pokryte lodem szmaragdy. Konie otaczających Ituralde’a dwudziestu kilku zbrojnych od czasu do czasu dreptały w wysokim po kolana śniegu. Żołnierze przejechali już spory dystans, a zanim dzień skończy się na dobre czy na złe, czekała ich jeszcze daleka droga. Na północy kłębiły się ciemne chmury. Ituralde i bez Mądrej wiedział, że przed zmrokiem temperatura znacznie spadnie. Do tej pory musieli znaleźć sobie schronienie.

— Ta zima nie jest tak ostra jak przedostatnia, prawda, mój panie? — spytał Jaalam. Wysoki młody oficer jakimś sposobem potrafił czytać Ituralde’owi w myślach. Zawsze przemawiał cichym, lecz wyraźnym i przez to dobrze słyszalnym głosem. — Mimo to przypuszczam, iż niektórym marzy się teraz wino grzane z korzeniami. Oczywiście, nie ma na to szans. Musimy zachować wstrzemięźliwość. Sądzę jednak, że wszyscy mogą się napić herbaty. Zimnej herbaty, ma się rozumieć. A gdyby mieli kilka brzozowych witek, mogliby się obnażyć i zakosztować śnieżnej kąpieli.

— Lepiej niech na razie pozostaną w ubraniach — odparł sucho Rodel Ituralde. — Ale przy odrobinie szczęścia może rzeczywiście dostaną dziś wieczorem trochę zimnej herbaty. — Stwierdzenie wywołało chichot tego i owego. Spokojny, niegłośny chichot. Ituralde wybrał tych ludzi starannie, wiedzieli zatem, cóż znaczy hałas w nieodpowiednim momencie.

Sam chętnie by przyjął parujący kubek przyprawionego korzeniami wina lub chociaż herbaty. Od dawna jednak nikt nie przywoził do Arad Doman herbaty. Minęło sporo czasu, odkąd zagraniczni kupcy przestali się zapuszczać za granicę z Saldaeą. A kiedy nowiny z zewnętrznego świata docierały do tego kraju, okazywały się już nieświeże niczym chleb sprzed miesiąca, o ile kiedykolwiek w ogóle były czymś więcej niż tylko pogłoską. Fakt ten nie miał zresztą zbytniego znaczenia. Jeżeli Białą Wieżę naprawdę podzielono albo jeżeli mężczyzn z umiejętnością przenoszenia Mocy w istocie wezwano do Caemlyn... cóż, świat będzie się musiał obejść bez Rodela Ituralde’a, aż Arad Doman stanie się znów całością. Na razie jego kraj mu wystarczał.

Ituralde jeszcze raz przejrzał rozkazy, które wysyłał. Najszybsi jeźdźcy, jakich miał, poniosą je do każdego szlachcica lojalnego wobec Króla. Choć poróżniły ich odwieczne waśnie i stare wojny, nadal sporo ich łączyło. Na otrzymane od Wilka rozkazy wszyscy zbiorą swoje armie i wyruszą; przynajmniej póki Ituralde cieszył się królewską łaską. Nawet ukryją się w górach, czekając na jego rozkazy. Och, na pewno wielu się zirytuje, a niektórzy wręcz przeklną jego imię, będą jednak posłuszni. Wiedzieli, że Wilk wygrywa bitwy. Co więcej, wiedzieli, że wygrywa wojny. Gdy sądzili, że ich nie słyszy, nazywali go wprawdzie Małym Wilkiem, jego jednak nie obchodziło, co myślą na temat jego postury — w każdym razie nie bardzo się tym przejmował — byleby tylko jechali, dokąd im kazał i kiedy im kazał.

Niedługo ruszą do galopu i pojadą zastawić pułapkę, która na uruchomienie poczeka jeszcze dobrych parę miesięcy. Podejmował spore ryzyko. Skomplikowane projekty mogły się nie udać z mnóstwa powodów, a ten plan składał się z wielu warstw. Jeśli Ituralde nie zdoła dostarczyć przynęty, coś może zniweczyć plan, zanim na dobre zacznie działać. Albo jeżeli ktoś zignoruje jego polecenie unikania królewskich kurierów. Wszyscy wszakże znali jego racje i nawet najbardziej uparci je podzielali, chociaż niewielu decydowało się mówić o nich na głos. On sam od otrzymania ostatniego rozkazu Alsalama kręcił się jak w ukropie. Złożony papier tkwił teraz w jego rękawie, ukryty pod jasną koronką przykrywającą żelazną część rękawicy. Mieli ostatnią szansę, ostatnią, bardzo małą szansę uratować Arad Doman. Może nawet zdołają ocalić Alsalama przed nim samym, zanim Rada Kupców zdecyduje się posadzić na tronie innego kandydata. Alsalam przez dwadzieścia lat był dobrym władcą. Oby Światłość pozwoliła przedłużyć jego doskonałe rządy.

Na odgłos głośnego trzasku gdzieś na południu ręka Ituralde’a natychmiast opadła na rękojeść miecza. Słychać było ciche skrzypienie skóry i metalu, gdyż inni także chwycili za broń. Poza tym panowała cisza. Las był równie martwy jak zamarznięty grobowiec. To tylko jakaś gałąź złamała się gdzieś pod ciężarem śniegu. Po chwili Ituralde pozwolił sobie na odprężenie — tak samo się odprężył, gdy usłyszał nowiny o pojawieniu się Smoka Odrodzonego na niebie w Palme. Być może ten mężczyzna naprawdę był Smokiem Odrodzonym, może naprawdę ukazał się na niebie, jednak niezależnie od prawdziwości opowieści, rozpaliły one Arad Doman.

Ituralde miał pewność, że potrafiłby ugasić ten ogień, jeśliby mu dano wolną rękę. I nie były to czcze przechwałki. Znał swoją wartość i wiedział, czego potrafi dokonać — w bitwie, kampanii czy całej wojnie. Jednak odkąd Rada zdecydowała, iż bezpieczniej będzie wywieźć Króla z Bandar Eban, Alsalam najwyraźniej wbił sobie do głowy, że jest wcieleniem Artura Jastrzębie Skrzydło. Od tego dnia jego podpis i pieczęć pojawiły się na dziesiątkach bitewnych rozkazów płynących z miejsca, w którym Rada go ukryła. Członkowie Rady nie chcieli zdradzić kryjówki nikomu, nawet samemu Ituralde’owi. Każda kobieta z Rady, z którą rozmawiał, reagowała obojętnie i odpowiadała wymijająco na byle wzmiankę dotyczącą Króla. Rodel niemal uwierzył, że rzeczywiście nie znają miejsca pobytu Alsalama. Tyle że myśl ta była oczywiście śmieszna. Rada ani na moment nie spuszczała z Króla oka. Ituralde zawsze uważał, że kupieckie Domy za bardzo się we wszystko mieszają, tym razem jednak brakowało mu ich wścibstwa. Ich milczenie pozostawało tajemnicą, ponieważ żaden król, który niszczy handel, nie przetrwa zbyt długo na tronie.

Ituralde dotrzymywał złożonych przysiąg, a poza tym Alsalam był jego przyjacielem, chociaż wysłane przez niego rozkazy mogły wywołać jedynie chaos. Niestety, nie można ich było zignorować, gdyż Alsalam był Królem. Polecił Rodelowi jak najszybciej pomaszerować na północ przeciw jakiemuś wielkiemu skupisku Wyznawców Smoka, o którym dowiedział się przypuszczalnie od tajnych szpiegów, a później — dokładnie dziesięć dni później — choć nie dostrzegli do tamtej pory ani jednego Wyznawcy Smoka, wysłał Rodelowi kolejny rozkaz, zgodnie z którym Wilk miał wyruszyć jak najprędzej na południe przeciw następnemu zgromadzeniu wrogów, które również nigdy się nie zmaterializowało. A Ituralde — zamiast pustoszyć ziemię, którą jego zdaniem Wyznawcy Smoka już opuścili i maszerować tam, gdzie podobno obozowali — powinien skoncentrować wszystkie siły do obrony Bandar Eban przed atakami z trzech stron, gdyż mogły one zmieść miasto z powierzchni ziemi. Co gorsza, rozkazy Alsalama często docierały bezpośrednio do potężnych panów wielkich rodów. Ludzie ci mieli podążyć za Ituralde’em, a Król wysyłał Machira w jednym kierunku, Teacala w drugim, Rahmana zaś w jeszcze innym. Czterokrotnie dochodziło do przypadkowych potyczek, kiedy armie wpadały na siebie w nocy, ruszając na wyraźne polecenie Alsalama i spodziewając się przed sobą wroga. A przez cały ten czas rosły szeregi Wyznawców Smoka, a także ich pewność siebie. Ituralde odniósł kilka triumfów (w Solanje i Maseen, nad Jeziorem Somal i w Kandelmarze), a Lordowie Kataru nauczyli się nie sprzedawać wytworów swoich kopalni i kuźni wrogom Arad Doman, Alsalam jednakże swymi sprzecznymi poleceniami stale zaprzepaszczał jego wysiłki.

Ostatni rozkaz wydawał się wszakże odmienny. Najpierw jakiś Szary Człowiek zabił Lady Tuvę, próbując nie dopuścić, by pismo w ogóle dotarło do Ituralde’a. Tajemnicą pozostawało, dlaczego Cień miałby się bać tego właśnie rozkazu bardziej niż innych, tym niemniej również z tego powodu należało jak najszybciej wyruszać. Zanim Alsalam wyśle do Ituralde’a kolejne polecenie. Rozkaz ów otwierał też liczne możliwości, może ostatnie. Wszystko co dobre pojawiało się tutaj i dzisiaj. Trzeba było wykorzystać nawet najmniejsze szanse na sukces.

Przenikliwy krzyk sójki śnieżnej zabrzmiał w oddali raz, potem drugi i trzeci. Ituralde ułożył dłonie w miseczkę, przyłożył je do ust, po czym powtórzył trzy zgrzytliwe dźwięki. Chwilę później kudłaty, łaciaty wałach wybiegł spośród drzew. Dosiadał go jeździec w białym, ubrudzonym ziemią płaszczu. Gdyby stali nieruchomo, i człowieka, i konia byłoby równie trudno dostrzec w ośnieżonym lesie. Przybysz zatrzymał wierzchowca obok konia Ituralde’a. Był to krępy mężczyzna uzbrojony w jeden tylko miecz o krótkim ostrzu oraz przymocowany do siodła hak w futerale i kołczan ze strzałami.

— Wygląda na to, że wszyscy przybyli, mój panie — zagaił niezmiennie zachrypłym głosem, odrzucając kaptur z głowy. Podobno ktoś spróbował powiesić Donjela za młodu, chociaż powody tego zdarzenia zaginęły gdzieś w odległej przeszłości. Resztki krótko przyciętych włosów mężczyzny były obecnie stalowosiwe. Ciemna, skórzana łata skrywająca pusty oczodół po prawym oku stanowiła pozostałość innych młodzieńczych tarapatów. Może jednooki, lecz był najlepszym zwiadowcą, jakiego Ituralde kiedykolwiek spotkał. — Większość, w każdym razie — ciągnął. — Postawili wokół domku myśliwskiego dwa kręgi strażników, jeden wewnątrz drugiego. Widać ich na milę, ale nikt nie podejdzie dostatecznie blisko, bo go w domku usłyszą. Szlakami sprowadzili mniej osobników, niż, panie, przewidziałeś, choć mimo to nie sposób ich policzyć. Oczywiście — dodał z wymuszonym uśmiechem — i tak was znacznie liczebnie przewyższają.

Ituralde kiwnął głową. Stworzył Białą Wstęgę, a ludzie, których spotkał, przyjęli jego propozycję i wstąpili w szeregi tej jednostki. Trzy dni temu ludzie ci ślubowali Światłości na swoje dusze i nadzieję zbawienia nie wyciągać broni przeciwko drugiemu ani nie przelewać niczyjej krwi. Białej Wstęgi nie przetestowano wszak w tej wojnie i obecnie niektóre osoby zaiste w osobliwym miejscu szukały zbawienia. Na przykład ci, którzy nazywali siebie Wyznawcami Smoka. Ituralde od zawsze miał opinię ryzykanta, chociaż wcale nim nie był. Najważniejsze to wiedzieć, jakie ryzyko można bezpiecznie ponieść. Czasami też liczyła się świadomość, jak wiele można zaryzykować.

Wyciągnął z cholewy buta owiniętą w jedwab paczuszkę i wręczył ją Donjelowi.

— Jeśli w przeciągu dwóch dni nie dotrę do Coron Ford, oddaj to mojej żonie.

Zwiadowca wsunął pakunek pod płaszcz, dotknął palcami skroni, po czym zawrócił konia na zachód. Miał już wcześniej kontakty z Ituralde’em, zwykle w przededniu jakiejś bitwy.

Niech Światłość nie dopuści, by Tamsin musiała otwierać tę paczuszkę. Poszłaby za nim — tak mu powiedziała — nawet w śmierć.

— Jaalamie — odezwał się Ituralde — sprawdźmy, co nas czeka w domku myśliwskim Lady Osany.

Uderzył obcasami Strzałkę i ruszył, a jego ludzie podążyli za nim.

Gdy jechali, słońce osiągnęło szczyt, a później zaczęło schodzić coraz niżej, kierując się ku zachodowi. Wiszące na północy ciemne chmury przybliżyły się i zrobiło się jeszcze chłodniej. Nie słychać było żadnych dźwięków z wyjątkiem tętentu kopyt wierzchowców przedzierających się przez śnieżną skorupę. Las wydawał się pusty, jakby żołnierze byli w nim kompletnie sami. Ituralde nie dostrzegał strażników, o których wspomniał Donjel. Zwiadowca sporo chyba przesadził, twierdząc, że można ich zobaczyć z odległości mili. Rzecz jasna, strażnicy spodziewali się Ituralde’a. I na pewno go wypatrywali — dla pewności, że nie towarzyszy mu armia: ta zwana Białą Wstęgą czy jakakolwiek inna. Prawdopodobnie wielu z nich miało dość powodów, żeby wycelować w jego kierunku łuki i przeszyć go dziesiątkami strzał. Każdy lord może kazać swoim ludziom przysięgać na Białą Wstęgę, ale nie wszyscy przystępowali do oddziałów; niektórzy woleli zaryzykować własną drogę.

W połowie popołudnia spomiędzy drzew wyłonił się nagle tak zwany myśliwski domek Lady Osany — masa jasnych wież i zgrabnych, spiczasto zakończonych kopuł, które bardziej pasowały do któregoś z pałaców Bandar Eban. Osana polowała zawsze na mężczyzn albo na władzę, jej trofea (mimo stosunkowo młodego wieku Lady) były liczne i godne uwagi, a tutejsze „polowania” szokowały nawet mieszkańców stolicy. Domek myśliwski wyglądał teraz na opuszczony. Rozbite okna ziały niczym usta pełne wyszczerbionych zębów. Nigdzie ani śladu migoczącego światła czy jakiegokolwiek ruchu. Tym niemniej śnieg pokrywający oczyszczony teren wokół domku został mocno udeptany przez konie, a ponieważ prowadzące na główny dziedziniec ozdobne mosiężne bramy stały otworem, Ituralde wjechał, nie zwalniając. Za nim zaś cwałowali jego ludzie. Końskie kopyta stukotały na kamiennej nawierzchni, gdzie śnieg rozdeptano aż do błota.

Żaden służący nie wyszedł mu na powitanie, ale Rodel nikogo nie oczekiwał. Osana zniknęła na samym początku zamieszek, które od jakiegoś czasu targały Arad Doman niczym pies potrząsający szczurem, a cała służba szybko uciekła do innych posiadłości Lady, wybierając je w sposób mniej lub bardziej przypadkowy. W obecnych czasach pozbawieni panów służący głodowali lub przyłączali do bandytów. Bądź też do Wyznawców Smoka. Ituralde zeskoczył z konia u stóp szerokich, marmurowych schodów na końcu dziedzińca, wręczył wodze Strzałki jednemu ze swoich zbrojnych, Jaalamowi zaś polecił znalezienie schronienia dla wszystkich ludzi i zwierząt. Żołnierze przypatrywali się bacznie marmurowym balkonom i wielkim oknom, wyraźnie się bowiem obawiali, że ktoś stamtąd celuje im z kuszy między łopatki. Drzwi prowadzące do jednej ze stajni były nieznacznie uchylone, jednak mimo zimna mężczyźni woleli się rozsiąść w narożnikach dziedzińca. Tu znajdowali się blisko swoich koni i mieli na oku cały teren. W razie niebezpieczeństwa na pewno któryś dostrzeże zagrożenie.

Ituralde zdjął rękawice i wsunął je za pas, po czym wygładził koronkę i wszedł wraz z Jaalamem po schodach. Pod butami chrzęścił mu zdeptany i ponownie zmrożony śnieg. Rodel odrzucił pokusę zerkania na boki, starając się patrzeć wyłącznie przed siebie. Musiał wyglądać na absolutnie pewnego swoich racji, gdyż tylko takie postępowanie może całkowicie uspokoić jego ludzi. Zachowywał się zatem, jakby nawet nie dopuszczał myśli o ewentualności jakichkolwiek zdarzeń z wyjątkiem oczekiwanych. Pewność siebie stanowiła wszak jedyny klucz do zwycięstwa. Wtedy także przeciwnik wierzy, że potrafisz nad wszystkim zapanować. Na szczycie schodków Jaalam otworzył jedną z części wysokich, rzeźbionych drzwi, ciągnąc je za pozłacaną kołatkę w postaci koła. Ituralde, zanim wszedł do środka, musnął palcem sztuczny pieprzyk, ponieważ na tym straszliwym zimnie nie czuł, czy aksamitna gwiazdka nadal przylega do jego policzka. Dotknięcie pieprzyka poprawiło mu zresztą humor.

W ogromnym korytarzu powietrze było równie lodowate jak na zewnątrz, toteż oddechy obu mężczyzn wydobywały się z ich ust w postaci pióropuszy mgły. Nieoświetlona przestrzeń wydawała się spowita mrokiem. Podłogę pokryto kolorową mozaiką przedstawiającą myśliwych i zwierzęta, jednak w niektórych miejscach kafle były wyszczerbione, jakby ktoś wlókł po nich ciężary albo coś na nie rzucał. Oprócz pojedynczego przewróconego postumentu, na którym kiedyś być może stała duża waza lub mały posąg, pomieszczenie było puste. To, czego służba nie zabrała podczas ucieczki, dawno temu zagrabili bandyci. Przybyłych oczekiwał jeden człowiek — siwowłosy i bardziej wychudzony niż podczas ostatniego spotkania. Napierśnik mężczyzny był mocno zniszczony, a jego kolczyk był tylko małym złotym kółkiem, lecz koronka stroju pozostawała nieskazitelnie czysta, widniejący zaś obok lewego oka błyszczący, czerwony księżyc w kwadrze w lepszych czasach prezentowałby się dobrze na każdym dworze.

— Na Światłość, bądź pozdrowiony pod Białą Wstęgą, Lordzie Ituralde — zagaił uroczyście starzec, dodając lekki ukłon.

— Na Światłość, przyszedłem pod Białą Wstęgę, Lordzie Shimron — odparł uprzejmie Rodel. Shimron należał do najbardziej zaufanych doradców Alsalama. Przynajmniej póki nie dołączył do Wyznawców Smoka. Teraz pełnił wysokie stanowisko w ich radach. — Mój zbrojny to Jaalam Nishur, związany honorem z Domem Ituralde, podobnie jak wszyscy, którzy ze mną przybyli.

Przed Rodelem nie istniała Dynastia Ituralde, jednak Shimron położył rękę na sercu i powitał Jaalama ukłonem.

— To dla mnie zaszczyt. Będziesz mi towarzyszył, Lordzie Ituralde? — spytał, gdy się wyprostował.

Prowadzące do sali balowej wielkie drzwi zniknęły, chociaż Rodel z trudem mógł sobie wyobrazić bandytów wyjmujących je z zawiasów i wynoszących z budynku. Teraz wejście zwieńczone wysokim ostrym łukiem zrobiło się wystarczająco szerokie dla dziesięciu mężczyzn. Wewnątrz pozbawionego okien owalnego pokoju cień rozpraszało pół setki lamp wszelkiej możliwej wielkości i typu, chociaż ich światło docierało zaledwie do sklepionego sufitu. Po dwóch stronach ogromnego pomieszczenia, pod malowanymi ścianami stały dwie grupy mężczyzn i choć obecność Białej Wstęgi skłoniła ich do zdjęcia hełmów, cała dwusetka — lub więcej — nosiła pełne zbroje i chyba żaden z wojowników nie odłożył miecza. Po jednej stronie Ituralde dostrzegł paru równie potężnych jak Shimron domańskich lordów: Rajabiego, Wakedę, Ankaera; każdego z nich otaczał orszak pomniejszych lordów i zaprzysiężonych przedstawicieli ludu. Stały tam też małe grupki (po dwóch, trzech mężczyzn), w których nie było żadnego pana wielkiego rodu. Tak, tak, Wyznawcy Smoka posiadali rady, lecz nie mieli dowódcy. Tym niemniej każdy z tych mężczyzn był swego rodzaju przywódcą, a niektórzy z nich liczyli swoich zwolenników w dziesiątkach, nieliczni w tysiącach. Żaden nie wydawał się cieszyć z uczestnictwa w spotkaniu, a ten czy ów posyłał piorunujące spojrzenia pod przeciwległą ścianę, gdzie tłoczyło się w jednej zbitej masie pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu przeszywających ich wzrokiem Tarabonian. Może wszyscy oni należeli do Wyznawców Smoka, ale między tymi dwoma narodami nie było już sympatii. Ituralde o mało się jednak nie uśmiechnął na ich widok. Nawet się nie ośmielił marzyć, że na dzisiejsze zebranie przybędzie ich choć połowa.

— Pan Rodel Ituralde oddaje się pod Białą Wstęgę. — Głos Shimrona zadźwięczał w sali. — Niech każdy poszuka w sercu siły i rozważy swoją duszę.

Na tym kończyły się formalności.

— Dlaczego Lord Ituralde oferuje Białą Wstęgę? — spytał Wakeda. Jedną ręką trzymał rękojeść długiego miecza, drugą zacisnął w pięść przy boku. Chociaż wyższy niż Ituralde, nie był mężczyzną wysokim, lecz wyniosłym niczym zasiadający na tronie król. Kiedyś kobiety uważały go za przystojnego, teraz jednak ukośna czarna przepaska skrywała jego pozbawiony oka prawy oczodół, a pieprzyk miał postać czarnej strzałki wycelowanej w grubą bliznę biegnącą od policzka do czoła. — Czy zamierza do nas dołączyć? A może żąda naszego ustąpienia? Mamy się poddać? Wszyscy wiedzą, że Wilk jest zarówno śmiały, jak i przebiegły. Ale czy jest aż tak śmiały? — Gwar podniósł się wśród mężczyzn po jego stronie pomieszczenia: niektórzy się śmiali, inni reagowali gniewem.

Ituralde spiął palce za plecami, próbując się powstrzymać przed dotknięciem rubinu w lewym uchu. Gest ten był bowiem powszechnie znany jako objaw jego zdenerwowania. Czasami zresztą muskał klejnot celowo, teraz wszakże musiał pokazać zgromadzonym spokojne oblicze. Mimo słów tego człowieka! Tak, mimo tych słów, musiał zachować spokój. W złości dochodziło do pojedynków, a Rodel nie przybył tutaj walczyć. Doskonale pamiętał, że słowa mogą stanowić bardziej śmiercionośną broń niż miecze.

— Wszyscy tu zebrani wiedzą, że na południu mamy innego wroga — zaczął mocnym głosem. — Seanchanie połknęli Tarabon. — Przebiegł wzrokiem po Tarabonianach i napotkał obojętne spojrzenia. Nigdy nie umiał odczytać twarzy przedstawicieli tej nacji. Pod tymi niedorzecznymi wąsami, które wyglądały jak włochate kły (gorszymi niż u Saldaean) i śmiesznymi welonami równie dobrze mogliby nosić maski. A marne światło lamp nie pomagało Rodelowi w odgadnięciu ich myśli. Widział ich jednakże w zbroi i potrzebował ich. — Zalali Równinę Almoth — podjął — i wyruszyli na północ. Ich zamiary są jasne. Chcą przejąć także Arad Doman. Boję się, że chcą posiąść cały świat!

— Czy Lord Ituralde pragnie wiedzieć, kogo poprzemy, jeśli najadą na nas Seanchanie? — zapytał Wakeda.

— Szczerze wierzę, że będziesz walczył o Arad Doman, Lordzie Wakeda — odparł łagodnie.

Wakeda zrobił się purpurowy wobec tej bezpośredniej zniewagi, zaś ręce jego ludzi opadły na rękojeści mieczy.

— Uchodźcy powiadomili nas, że widzieli ostatnio na równinie Aielów — wtrącił pospiesznie Shimron, obawiał się bowiem, że Wakeda może zerwać Białą Wstęgę. Żaden z zaprzysiężonych Wakedzie ludzi nie wyciągnie ostrza, póki on sam tego nie zrobi lub póki nie wyda im takiego rozkazu. — Walczą dla Smoka Odrodzonego, tak mówią raporty... Pewnie ich wysłał, może nam na pomoc. Nikt nigdy nie pokonał armii Aielów, nawet Artur Jastrzębie Skrzydło. Pamiętasz z naszej młodości Bitwę Czerwonych Śniegów, Lordzie Ituralde? Sądzę, że zgodzisz się ze mną, iż wbrew niektórym opowieściom wcale ich tam nie pokonaliśmy. Nie potrafię też uwierzyć, że Seanchanie dysponują tak licznym wojskiem, jakie my wówczas mieliśmy. Osobiście słyszałem, że ruszyli na południe, oddalając się od granicy. Nie, podejrzewam, że wkrótce usłyszymy o ich wycofaniu się z równiny i rezygnacji z pomysłu zaatakowania nas. — Nie był złym dowódcą w polu, ale bywał zbyt pedantyczny.

Ituralde uśmiechnął się. Z południa nowiny docierały szybciej niż z innych stron, Rodel bał się jednak, że będzie musiał sprowadzić Aielów, którzy gotowi pomyśleć, iż próbuje ich oszukać. Ledwie mógł uwierzyć w ich obecność na Równinie Almoth i nawet nie brał pod uwagę, że Aielowie wysłani na pomoc Wyznawcom Smoka mogą się pojawić w samym Arad Doman.

— Ja również wypytałem uchodźców, a ci wspominali wprawdzie o atakach Aielów, lecz nie o ich armii. Zresztą sama obecność Aielów na równinie może spowolnić Seanchan, ale na pewno nie skłoni ich do odwrotu. Ich latające bestie zaczynają się rozglądać po naszej stronie granicy. Nie wygląda to na odwrót.

Zamaszystym gestem wyjął z rękawa papier i podniósł go, prezentując wszystkim Miecz i Rękę odciśnięte w zielono-niebieskim wosku. Jak zawsze ostatnio, użył gorącego ostrza do podważenia z jednego boku Królewskiej Pieczęci. W ten sposób odchodziła cała, więc wątpiącym mógł ją pokazać niezłamaną. A wielu wątpiło, gdy słyszeli niektóre polecenia Alsalama.

— Mam rozkazy od Króla Alsalama — oświadczył. — Muszę zewsząd, skąd zdołam, zebrać tylu ludzi, ilu mi się uda, a później jak najprędzej uderzyć na Seanchan. — Wziął głęboki wdech. Podejmował kolejne ryzyko i jeśli tym razem zawiedzie, Alsalam może zażądać jego głowy. — Proponuję rozejm. W imieniu Króla przyrzekam nie występować przeciwko wam w żaden sposób tak długo, jak Seanchanie stanowią zagrożenie dla Arad Doman, o ile zobowiążecie się do tego samego i będziecie walczyć obok mnie przeciwko wrogom, aż ich pobijemy.

Odpowiedziała mu pełna zdumienia cisza, Rajabi zaś — mężczyzna o charakterystycznej grubej, krótkiej szyi — wyglądał na wręcz ogłuszonego. Wakeda natomiast zagryzał wargę niczym zaskoczona dziewczyna.

Milczenie przerwał Shimron.

— Naprawdę można ich pobić, Lordzie Ituralde? Stawałem wobec nich... i wobec ich Aes Sedai, które ciągną za sobą na łańcuchach... na Równinie Almoth. Tak jak i ty.

Rozległy się niespokojne odgłosy szurania po podłodze, a twarze mężczyzn pociemniały w posępnym gniewie. Nikt nie lubi przypomnienia, że bywa bezradny wobec wroga, jednak wszyscy pamiętali z historii, jak potężny przeciwnik im się trafił.

— Można ich pokonać, Lordzie Shimron — zapewnił jego i pozostałych Ituralde. — Nawet gdy z ich strony zdarzają się... niespodzianki. — Takie na przykład jak wywołana sztucznie niespodziewana erupcja ziemi pod stopami albo pojawienie się zwiadowców, dosiadających stworzeń, które wyglądają na Pomiot Cienia... Tym niemniej Ituralde wypowiedział to zdanie z pełnym przekonaniem. Poza tym, dzięki znajomości potencjału wroga, człowiek jest w jakimś sensie przygotowany. Tak brzmiała jedna z podstawowych zasad działań wojennych. Sprawdzała się już na długo przed powstaniem narodu Seanchan. Ciemność pozbawiała zresztą tych ostatnich przewagi, podobnie jak burza, którą wiele Aes Sedai zawsze potrafiło przewidzieć. — Człowiek mądry przestaje gryźć, gdy dociera do kości — kontynuował obrazowo. — Jednak dotychczas Seanchanie, zanim sięgnęli po mięso, otrzymywali je pokrojone na cienkie plasterki. Ja natomiast zamierzam dać im twardą goleń. Mało tego, dzięki mojemu planowi rzucą się na nią tak szybko, że nim ugryzą kawałek mięsa, połamią sobie na tej kości wszystkie zęby. A zatem... Ja się zobowiązuję. Co z wami?

Trudno było nie wstrzymać oddechu. Wszyscy mężczyźni wyglądali na głęboko zadumanych. Ituralde niemal widział przetaczające im się przez głowy myśli. Wilk dysponował planem. Seanchanie mieli wprawdzie Aes Sedai na łańcuchach, latające bestie i Światłość jedna wie, co jeszcze, Wilk wszakże posiadał plan. Seanchanie czy Wilk. Trudny wybór.

— Jeśli jakiś człowiek potrafi pokonać Seanchan — przyznał w końcu Shimron — ty nim jesteś, Lordzie Ituralde. Więc, tak, złożę zobowiązanie i zawrę z tobą ów rozejm.

— I ja! — krzyknął Rajabi. — Odepchniemy ich z powrotem za ocean, skąd przyszli! — Miał nie tylko kark byka, lecz również byczy temperament.

Niespodziewanie Wakeda z równym entuzjazmem wyraził zgodę grzmiącym tonem, a chwilę później wszędzie wokół wybuchł prawdziwy tumult głosów. Mężczyźni krzyczeli, że odpowiedzą na rozkaz Króla i w pył rozbiją Seanchan. Niektórzy wołali, że wejdą za Wilkiem nawet w Szczelinę Zagłady. Ituralde poczuł satysfakcję, lecz nie tylko po nią tu przyszedł.

— Jeśli chcesz nas prosić, żebyśmy walczyli o Arad Doman — dał się słyszeć jeden głos ponad ogólnym szumem — w takim razie poproś nas o to!

Ci, którzy jeszcze przed chwilą zobowiązywali się udzielić pomocy, teraz zaczęli gniewnie mamrotać lub cicho przeklinać.

Skrywając radość pod uprzejmą miną, Ituralde obrócił się ku przeciwnej ścianie, by stawić czoło mówcy. Tarabonianin okazał się szczupłym mężczyzną o ostrym nosie widocznym pod przezroczystym welonem przesłaniającym mu twarz. Wzrok miał przenikliwy, patrzył twardo. Kilku spośród jego ziomków zmarszczyło brwi, jakby niezadowolonych, że się odezwał, więc Ituralde wywnioskował, że najwyraźniej w przeciwieństwie do Domańczyków nie mieli jednego przywódcy wyznaczonego do prowadzenia rozmów. Rodel miał nadzieję na obietnice i zobowiązania, nie były one wszakże konieczne dla jego planu. Byli dla niego natomiast niezbędni sami Tarabonianie. W każdym razie ich poparcie mogło znacząco zwiększyć prawdopodobieństwo powodzenia tego projektu.

Ituralde skłonił się uprzejmie mężczyźnie.

— Oferuję wam szansę walki za Tarabon, mój dobry panie. Mówili mi uchodźcy, że Aielowie wywołali zamęt na równinie. Powiedzcie, czy nieduży oddział waszych ludzi... stu, może dwustu żołnierzy... potrafiłby przemierzyć tę targaną niepokojami równinę i wejść do Tarabonu w zbrojach oznaczonych takimi paskami, jakie noszą Seanchanie?

Choć wydawało się to niemożliwe, na twarzy Tarabonianina pojawiło się jeszcze większe napięcie. Teraz z kolei jego rodacy zaczęli gniewnie mamrotać i przeklinać. Doszły do nich informacje, iż zarówno Król, jak i Panarch wstąpili na swe trony dzięki Seanchanom i przysięgali wierność lenniczą cesarzowej zza Oceanu Aryth. Na pewno nie chcieli, by im przypominać, jak wielu ich krajanów dla niej obecnie pracowało. Najwięcej „Seanchan” na Równinie Almoth okazywało się w istocie Tarabonianami.

— Cóż dobrego może uczynić taka jedna mała grupka? — odburknął pogardliwie szczupły rozmówca Ituralde’a.

— Zaiste, niewiele — odpowiedział mu Rodel. — A gdybyż tak wysłać pięćdziesiąt podobnych grup? Albo sto? — Tarabonianie na pewno mogli zorganizować tyle oddziałów. — Gdyby wszyscy wyruszyli tego samego dnia? Osobiście pojechałbym w jednej grupie i tylu moich ludzi, ilu zdołacie ubrać w taraboniańskie zbroje. Zrobię to choćby dla zapewnienia was, że nie szykuję żadnego podstępu i nie zamierzam się was w ten sposób pozbyć.

Stojący za nim Domańczycy zaczęli głośno protestować. Najgłośniej z nich krzyczał Wakeda, co Ituralde’a nieco zaskoczyło. Plan Wilka podobał im się, lecz chcieli też mieć Wilka na przywódcę. Większość Tarabonian poczęła się kłócić między sobą, szczególnie o to, czy tak wielu ludzi (nawet w małych zespołach) zdoła przejść równinę bez narażania się na rozpoznanie, rozważali również głośno, cóż dobrego zdołają te małe grupy uczynić dla Tarabonu. Zastanawiali się, czy zdecydują się założyć zbroje oznaczone seanchańskimi paskami. Tarabonianie sprzeczali się równie łatwo jak Saldaeanie i tak samo gorąco. Jednak rozmówca Ituralde’a milczał, patrząc na niego twardo. Po chwili lekko kiwnął Rodelowi głową. Gęste wąsy przesłaniały wargi mężczyzny, lecz Ituralde odniósł wrażenie, że Tarabonianin się uśmiechnął.

W tym momencie Domańczyk całkowicie się odprężył. Może jednak ów osobnik był taraboniańskim przywódcą. W przeciwnym razie, czy zgodziłby się z nim, skoro jego ziomkowie byli Ituralde’owi przeciwni? A jeśli był przywódcą, na pewno przekona do domańskich racji pozostałych. Później zaś pojadą wraz z Rodelem na południe, w samo serce krainy, którą Seanchanie uważali za własną. Pojadą i pobiją wroga. Tarabonianie bez wątpienia zechcą tam pozostać i kontynuować walkę we własnej ojczyźnie. Ituralde naprawdę nie mógł oczekiwać więcej. Wraz z kilkoma tysiącami swoich ludzi wróci wtedy na północ, przemierzając całą długą drogę przez Równinę Almoth. Światłość i wściekłość dodadzą mu siły.

Odpowiedział Tarabonianinowi uśmiechem. Przy odrobinie szczęścia rozjuszeni generałowie nie dostrzegą, dokąd ich prowadzi... aż będzie za późno. A jeżeli się domyślą... cóż, Ituralde miał na tę okoliczność drugi, alternatywny plan.


Brnąc wśród drzew przez głęboki śnieg, Eamon Valda owinął się szczelniej płaszczem. Zimny, mocny wiatr poruszał ciężkimi od śniegu gałęziami — odgłos brzmiał zwodniczo spokojnie w wilgotnej szarości świtu. Chłód przeciskał się przez grubą, białą wełnę stroju Valdy równie łatwo jak przez gazę i przenikał mężczyznę aż do kości. Obóz leżący wokół niego w lesie wydawał się także zbyt spokojny. Ruch nieco rozgrzewał, jednakże ludzie w obozowisku woleli podczas postoju trwać w miejscu, stłoczeni blisko siebie.

Nagle Eamon zatrzymał się w pół kroku, marszcząc nos na nagły smród — dławiący fetor przywodzący na myśl dwadzieścia kup gnoju rojących się od larw. Valda nie zakrył ust, a jedynie się skrzywił. W obozie nie panował porządek, który lubił. Namioty rozstawiono chaotycznie w miejscach, gdzie zwisały najgrubsze konary, konie spętano, zamiast tylko stosownie je uwiązać. Tego rodzaju niedbalstwo powodowało brud. Tacy ludzie po pewnym czasie zaczynają w pośpiechu przysypywać końskie łajno zaledwie kilkoma szuflami ziemi, a z powodu zimna kopią latryny jak najbliżej siebie. Każdego swojego oficera, który zezwoliłby na coś takiego, Valda natychmiast by zdymisjonował, po czym wręczyłby mu szuflę i polecił nauczyć się jej używać.

Uważnie rozejrzał się po obozie, szukając źródła zapachu, nagle jednak smród zniknął. Wiatr nie zmienił się, tym niemniej fetor w dziwny sposób się rozwiał. Zaskoczenie Eamona Valdy trwało zaledwie moment i sekundę później mężczyzna ruszył naprzód, nadal się krzywiąc. Smród musiał wszak skądś pochodzić! Szczególnie że Valda znalazł przecież ślady braku dyscypliny. A dyscyplina powinna być dla nich obecnie ważna, ważniejsza niż kiedykolwiek.

Ponownie zatrzymał się na brzegu rozległej polany. Śnieg był tu gładki i nienaruszony, mimo iż niemal całą przestrzeń zajmowało obozowisko. Po chwili Valda cofnął się z powrotem między drzewa, zadarł głowę i zapatrzył się w niebo. Mknące po nim szare chmury skrywały południowe słońce. Mężczyzna wstrzymał oddech, gdyż niespodziewanie coś mu mignęło przed oczyma, szybko jednak zrozumiał, że widział jedynie ptaka — jakąś małą, brązową ptaszynę, która latała nisko, starając się unikać jastrzębi. Valda zaśmiał się, lecz gorzko. Niewiele ponad miesiąc minął, odkąd przeklęta przez Światłość kraina Seanchan połknęła Amador i Fortecę Światłości w jednym, nieprawdopodobnym łyku, Eamon wszakże nauczył się od tego czasu nowych odruchów. Mądrzy ludzie zawsze się uczą, podczas gdy głupcy...

Ailron był takim właśnie głupcem, stale się puszącym i snującym opowieści o dawnej sławie, opromienionym przez wiek i nową nadzieję zdobycia prawdziwej władzy, która łączyła się z koroną. Człowiek ten nie chciał stawić czoła realiom i z tego powodu doszło do tak zwanej Klęski Ailrona. Valda słyszał także inną nazwę — Bitwa pod Jeramel — choć używała jej tylko garstka amadiciańskich szlachciców, którzy uciekli w stosownym momencie, oszołomieni niczym młode byczki, mimo iż wciąż bezwiednie próbowali robić dobrą minę do złej gry. Eamon zastanowił się, jakim mianem Ailron określał tę potyczkę, gdy „oswojone” seanchańskie wiedźmy zaczęły wycinać w pień jego zdyscyplinowane żołnierskie szeregi. Valda wciąż miał przed oczyma ziemię spływającą kaskadami ognia. Widywał też taki obraz w swoich snach. No cóż, Ailron już nie żył, zginął podczas próby odwrotu z pola, a jego głowę prezentowano na kopii jednego z Tarabonian. Była to odpowiednia śmierć dla głupca! Z drugiej strony, on sam zebrał wokół siebie dziewięć tysięcy Synów Światłości! W obecnych czasach człowiek z wizją wiele doprawdy mógł zdziałać.

Na przeciwnym krańcu polany stał wśród drzew barak należący niegdyś do węglarza — pojedyncze pomieszczenie z kamieni uszczelnionych zeschniętym zielskiem. Z pozoru ludzie opuścili tę siedzibę już jakiś czas temu; fragmenty strzechy zwisały niebezpiecznie, a zasłony w wąskich oknach dawno zniknęły i zostały zastąpione przez ciemne pledy. Źle dopasowanych, drewnianych drzwi pilnowało dwóch strażników, postawnych mężczyzn w płaszczach z wyhaftowanym godłem: krwistoczerwoną laską pastuszą za złotym, promienistym słońcem. Obaj spletli ręce za plecami i przestępowali w miejscu z nogi na nogę, tupaniem usiłując się rozgrzać na chłodzie. Gdyby Valda był wrogiem, żaden z wartowników nie zdołałby na czas chwycić za miecz. Śledczy lubili pracować we wnętrzach.

Obaj beznamiętnie popatrzyli na przybysza. Ich nieruchome twarze równie dobrze mogłyby być wyrzeźbione z kamienia. Żaden nie wysilił się na więcej niż chłodne pozdrowienie przeznaczone dla osoby bez pastuszego kija, nawet jeśli mieli do czynienia z samym Lordem Kapitanem Komandorem Synów Światłości. Jeden strażnik otworzył wprawdzie usta, jakby chciał spytać Valdę o powód przybycia, jednak nie zdążył, gdyż Eamon minął ich bez słowa i szybko pchnął prowizoryczne drzwi. Przynajmniej nie próbowali go zatrzymać. Gdyby spróbowali, zabiłby obu.

Asunawa na jego widok podniósł wzrok znad krzywego stołu, gdzie z uwagą czytał niewielką książeczkę, jedną kościstą dłonią otaczając parujący cynowy kubek, z którego dobywał się aromat przypraw. Krzesło mężczyzny, o prostym oparciu, jedyny poza stołem mebel w pomieszczeniu, wyglądało na rozklekotane, lecz ktoś je wzmocnił skórzanymi rzemieniami. Valda zacisnął usta, powstrzymując się przed szyderstwem. Czcigodny Inkwizytor Ręki Światłości zasługiwał nie na namiot, ale prawdziwy dach nad głową (nawet jeśli strzecha wymagała połatania) oraz grzane wino z korzeniami. A przecież nikt inny nie pił wina od tygodnia! Na kamiennym palenisku płonął też mały ogień dający wątłe ciepło. Jeszcze przed Klęską zakazano nawet gotować na ogniu, ponieważ dym mógł zdradzić miejsce ich pobytu. Tym niemniej, większość Synów Światłości — choć ogólnie rzecz biorąc, pogardzała Śledczymi — do Asunawy żywiła dziwny szacunek, jakby dzięki swej okolonej siwymi włosami wymizerowanej twarzy męczennika uosabiał wszystkie ich ideały. Na początku Valdę zaskoczyło to odkrycie; nie był pewien, czy sam Asunawa zdaje sobie sprawę, jakie wzbudza reakcje. Tak czy inaczej, dość było Śledczych, by mogli narobić kłopotów. Valda nie mógł nic na to poradzić, mógł tylko starać się tych kłopotów unikać. Przynajmniej na razie.

— Prawie pora — rzucił, zamykając za sobą drzwi. — Jesteś gotów?

Asunawa nie podniósł się i nie sięgnął po leżący obok niego na stole biały płaszcz, na którym nie wyhaftowano promienistego słońca, a jedynie krwistoczerwoną laskę. Zamiast tego mężczyzna złożył ręce na książce, zakrywając stronice. Valda podejrzewał, że Asunawa czyta Drogę Światłości Mantelara. Osobliwa lektura jak na Czcigodnego Inkwizytora, bardziej odpowiednia dla świeżo przyjętych, którzy po przysiędze mogli studiować słowa Mantelara.

— Posiadam sprawozdania na temat pobytu andorańskiej armii w Murandy, mój synu — odparł Asunawa. — Może głęboko w Murandy...

— Stąd do Murandy jest daleka droga — uciął Valda, udając, że nie rozpoznaje kolejnej próby rozpoczęcia starej kłótni. Kłótni, którą Asunawa już przegrał, o czym najwyraźniej często zapominał.

Ale co Andoranie robili w Murandy? O ile raporty były prawdziwe. Docierało tu tak wiele fantazji podróżnych i kłamstw. Andor! Sama nazwa wyzwalała w Eamonie gorycz. Morgase nie żyła lub służyła Seanchanom. A ci mieli niewielki szacunek dla tytułów innych niż ich własne. Martwa czy służąca, była dla niego stracona, podobnie — co zresztą było ważniejsze — jak jego plany wobec Andoru. Galadedrid mu się nie przyda, był obecnie tylko młodym oficerem, w dodatku niezbyt popularnym wśród prostych żołnierzy. Dobrzy oficerowie nigdy wszak nie bywają popularni. Jednak Valda był człowiekiem pragmatycznym. Przeszłość to przeszłość. Czas na nowe plany.

— Wcale nie tak daleka, jeśli ruszymy na wschód, przez Altarę, mój synu... przez północną część Altary. Seanchanie z pewnością nie oddalili się jeszcze zbytnio od Ebou Dar.

Wyciągnąwszy dłonie ku palenisku, ażeby złapać choć trochę ciepła, Valda westchnął. Seancheanie niczym zaraza rozprzestrzenili się w Tarabonie i tutaj, w Amadicii. Dlaczego ten mężczyzna uważa, iż w Altarze jest inaczej?

— Zapomniałeś, panie, o przebywających w Altarze wiedźmach? Mają własną armię, czy muszę ci o tym przypominać? Chyba że dotarły do tej pory do Murandy. — Wierzył w pogłoski o ruchach wiedźm. Wbrew sobie podniósł głos. — Może ta tak zwana andorańska armia, o której słyszałeś, to właśnie armia wiedźm! Dały al’Thorowi Caemlyn, pamiętasz? A także Illian i pół wschodu! Naprawdę wierzysz, że wśród wiedźm doszło do podziału? Naprawdę? — Powoli zrobił głęboki wdech, uspokajając się. A raczej próbując się uspokoić. Każda nowa opowieść na temat zdarzeń na wschodzie okazywała się gorsza od poprzedniej.

Podmuch wiatru w kominie wepchnął do pokoju iskry. Valda cofnął się z przekleństwem na ustach. Cholerna chłopska chata! Nawet komina nie umieli porządnie wykonać!

Asunawa zatrzasnął w dłoniach książeczkę. Jego ręce pozostały złożone jak w modlitwie, ale głęboko osadzone oczy zapłonęły nagle goręcej niż ogień.

— Sądzę, że wiedźmy trzeba powybijać! Właśnie tak uważam!

— Zadowoliłbym się znajomością seanchańskiej metody ich oswajania. — Z odpowiednio oswojonymi wiedźmami Valda mógłby wypędzić al’Thora z Andoru, Illian i wszystkich miejsc, w których nie osiadł jeszcze jako Cień. Mógłby prześcignąć nawet samego Artura Jastrzębie Skrzydło!

— Trzeba je zniszczyć — upierał się Asunawa.

— I nas wraz z nimi? — spytał Valda.

Rozległo się stukanie do drzwi. Na lakoniczne wezwanie Inkwizytora w wejściu ukazał się jeden ze strażników. Stanął sztywno wyprostowany i wykonał ręką krótki gest powitania.

— Mój panie Czcigodny Inkwizytorze — zagaił uroczystym tonem. — Jest tutaj Rada Namaszczonych.

Valda czekał. Czy ten stary głupiec będzie trwał w uporze wobec wszystkich dziesięciu ocalałych Lordów Kapitanów, siedzących na zewnątrz na koniach i gotowych do jazdy? Co się stało, to się nie odstanie. A stało się, co musiało.

— Jeśli w ten sposób unicestwimy Białą Wieżę — oświadczył w końcu Asunawa — mogę się przyłączyć. Pojadę na spotkanie.

Valda uśmiechnął się słabo.

— I mnie to zadowoli. Będziemy oglądać upadek wiedźm. — On na pewno będzie oglądał ich upadek! — Dodam, że twój koń, panie, jest przygotowany. Czeka nas długa jazda aż do zmroku.

Czy Asunawa będzie go oglądał wraz z Valdą — to już inna sprawa.


Gabrelle cieszyła się przejażdżką przez zimowy las w towarzystwie Logaina i Toveine. Logain zawsze pozwalał jej i Toveine podążać we własnym tempie, dając im pozory prywatności. O ile nie zostawały za bardzo z tyłu. Tym niemniej obie Aes Sedai nawet na osobności rzadko wymieniały więcej słów, niż było to absolutnie konieczne. Ich stosunkom daleko było do przyjaźni. Właściwie Gabrelle często żałowała, że Toveine nie odmawia, gdy Logain proponuje im obu te wycieczki, wolałaby bowiem jechać z nim sama.

Trzymając wodze w odzianej w zieloną rękawiczkę dłoni, drugą ręką zaś przyciskając do ciała obszyty lisem płaszcz, poddała się uczuciu zimna — tylko trochę, dla jego orzeźwiającej siły. Śnieg nie był tu głęboki, a poranne powietrze rześkie. Ciemnoszare chmury zapowiadały dalsze opady śniegu. Wkrótce. Wysoko w górze latał jakiś ptak o długich skrzydłach. Może orzeł; Gabrelle nie bardzo się znała na ptakach. Rośliny i minerały pozostają w jednym miejscu, gdy się je studiuje, podobnie jak książki i rękopisy, choć te mogą się skruszyć pod palcami, jeśli są bardzo stare. Lecącego na tej wysokości ptaka ledwie dostrzegała, jednak orzeł pasował do tego krajobrazu.

Otaczał ich las: drzewa rosnące tu i ówdzie, wśród niskich gęstych zarośli. Wielkie dęby, ogromne sosny i jodły zdusiły większość podszycia, chociaż gdzieniegdzie przylgnęły do głazów lub niskich występów szarego kamienia gęste, brązowe kępki odpornych na mróz pnączy, które czekały na wciąż odległą wiosnę. Gabrelle przyrównywała ten cechujący się chłodem i pustką teren do ćwiczenia nowicjuszki.

Ponieważ w zasięgu jej wzroku nie było nikogo oprócz dwojga towarzyszy, prawie wyobrażała sobie, że znalazła się w zupełnie innym miejscu, z dala od Czarnej Wieży. Ta straszna nazwa przyszła jej teraz do głowy niemal zbyt łatwo. Czarna Wieża stała się równie realna jak Biała, a o szeregu wielkich, kamiennych budynków koszarowych, w których ćwiczyły setki ludzi oraz wiosce wyrosłej wokół nich, już nie mówiono „tak zwana Czarna Wieża”. Gabrelle mieszkała w tej wsi od prawie dwóch tygodni, a istniały zakamarki Wieży, których nadal nie widziała. Posiadłość zajmowała całe mile, otoczone niskimi murami z czarnego kamienia. Tym niemniej tutaj, w lesie, kobieta niemalże o niej zapomniała.

Niemalże. Z wyjątkiem garści wrażeń i emocji, osoby Logaina Ablara, który nigdy nie znikał z jej myśli, stałego uczucia kontrolowanej ostrożności i ciągłego napięcia mięśni. W podobny sposób czuł się może polujący wilk albo lew. Głowa tego mężczyzny ciągle się poruszała; nawet w lesie obserwował otoczenie, jakby z każdej strony spodziewał się ataku.

Gabrelle nigdy nie miała Strażnika. Jej zdaniem dla Brązowych byli oni niepotrzebną ekstrawagancją, a byle najęty służący potrafił zrobić wszystko, czego kobieta potrzebowała. Poza tym czuła się osobliwie, będąc nie tylko częścią więzi, lecz także znajdując się na jej niewłaściwym końcu. Gorzej niż po prostu na niewłaściwym końcu, gdyż więź owa wymagała od Gabrelle posłuszeństwa i przestrzegania licznych zakazów. Z tego też względu ich więź nie przypominała w gruncie rzeczy tej, która łączy Aes Sedai ze Strażnikiem. Siostry nie zmuszały swoich Strażników do posłuszeństwa. Cóż, niezbyt często w każdym razie. Siostry od wieków nie wiązały mężczyzn wbrew ich woli. Tym niemniej badania były fascynujące. Gabrelle zajmowała się interpretacją swoich emocji. Czasami prawie potrafiła czytać temu mężczyźnie w myślach. Innymi razy odnosiła wrażenie, że kręci się bez lampy po głębokim wydobywczym szybie. Przypuszczała, że nie przerwałaby badań, nawet gdyby kazali jej położyć głowę na bloku kata. Brała zresztą taką ewentualność pod uwagę, gdyż Logain wyczuwał jej emocje dokładnie tak samo, jak ona jego.

Zawsze powinna o tym pamiętać. Być może niektórzy Asha’mani uważali, iż Aes Sedai są skazane na swoją niewolę, jednak tylko głupiec mógłby uwierzyć, że pięćdziesiąt jeden sióstr, które mężczyźni przymusowo związali, łatwo się pogodzi ze swoim losem. A Logain nie był głupcem. Poza tym wiedział, że kobiety przybyły zniszczyć Czarną Wieżę. Jeśli jednak podejrzewał, że nadal szukają sposobu pozbycia się zagrożenia w postaci setek umiejących przenosić Moc osobników płci przeciwnej... O Światłości, choć tak ograniczone, mógł je wszak powstrzymać jeden rozkaz! W żadnym razie nie niszczyć Czarnej Wieży! Gabrelle nie mogła zrozumieć, dlaczego od razu nie wydano tego rozkazu, choćby z prostej ostrożności. Muszą przecież odnieść sukces. Jeśli zawiodą, świat zginie.

Logain odwrócił się w siodle. Imponująca, barczysta postać w dobrze dopasowanym czarnym jak smoła płaszczu. Prawie całkowicie spowity był w czerń — z wyjątkiem srebrnego Miecza i czerwono-złotego Smoka na wysokim kołnierzu. Czarny płaszcz odrzucił, sugerując najwyraźniej, że zimno się go nie ima. Może i tak było; w każdym razie ci mężczyźni udawali, że potrafią zwalczyć wszystko, zawsze i wszędzie.

Teraz uśmiechnął się do niej (uspokajająco?), aż Gabrelle zamrugała. Czyżby dotarło do niego zbyt wiele jej niespokojnych myśli? Stale kontrolowała swoje emocje i starała się wysnuwać jedynie właściwe wnioski w związku z dręczącymi ją kwestiami. Czuła się jak w subtelnym tańcu lub podczas testu z szalem, gdy ani na chwilę nie wolno się rozproszyć, a każdy splot musi zostać utkany jak najdokładniej, bez najdrobniejszego nawet błędu. Tyle że ten taniec czy test trwały, trwały i nigdy się nie kończyły.

Logain przeniósł wzrok na Toveine, więc Gabrelle lekko odetchnęła. Najwyraźniej zatem posłał jej tylko zwyczajny uśmiech, okazał zwykłą uprzejmość. Logain bywał miły. Może Gabrelle obdarzyłaby go sympatią... gdyby był kimś innym.

Toveine z kolei rozpromieniła się pod wpływem jego spojrzenia, a Gabrelle — nie po raz pierwszy — powstrzymała się przed zdumionym potrząśnięciem głowy. Naciągnęła nieco do przodu swój kaptur, jakby ogarnęło ją nagłe zimno. Teraz, skryta pod kapturem, nie widziana przez Czerwoną siostrę, mogła ją do woli potajemnie obserwować.

Z tego, co widziała, Toveine niezbyt głęboko zakopała swoją nienawiść, o ile w ogóle. Niedawno jeszcze brzydziła się umiejącymi przenosić Moc mężczyznami — równie mocno, jak wszystkie inne Czerwone, jakie Gabrelle kiedykolwiek spotkała. Każda Czerwona powinna wszak gardzić Logainem Ablarem, skoro ów osobnik twierdził, iż to właśnie Czerwone Ajah kazały mu udawać fałszywego Smoka. Może teraz zachowywał na ten temat milczenie, lecz nie mógł cofnąć swoich wcześniejszych słów. Niektóre więzione — wraz z nimi dwiema — siostry wprost obwiniały za swój los Czerwone. A jednak Toveine niemal się do tego Logaina wdzięczyła! Zakłopotana Gabrelle zagryzła dolną wargę. To prawda, że Desandre i Lemai poleciły wszystkim utrzymywanie serdecznych relacji z Asha’manem, z którym łączyła je więź. Twierdziły, że trzeba uśpić czujność przenoszących Moc mężczyzn — do czasu, aż siostry otrzymają szansę dokonania czegoś istotnego... Toveine wszakże otwarcie się jeżyła na rozkazy każdej z sióstr. Nie cierpiała im ustępować i może nawet jawnie by odmówiła wykonania poleceń Lemai, gdyby ta nie należała również do Czerwonych Ajah. Nawet jeśli Toveine usiłowała zachować dla siebie swoje poglądy. I nawet jeśli nikt nie wiedział o autorytecie Lemai, gdy prowadziła pozostałe w niewolę. A niewoli Toveine także szczerze nienawidziła. Tym niemniej zaczęła się uśmiechać do Logaina!

Z drugiej strony, czyż tkwiący na drugim końcu więzi Logain mógł uznać ten uśmiech za szczery? Gabrelle zastanawiała się już wcześniej nad przyczynami postępowania Toveine, niestety nie doszła do żadnych konkretnych wniosków. Logain wiedział zbyt dużo o jej Czerwonej towarzyszce. A znajomość Ajah powinna wystarczyć. A jednak Gabrelle nie wyczuwała w patrzącym na Toveine mężczyźnie niemal żadnej podejrzliwości, dokładnie tak samo jak w samej Czerwonej siostrze. Tak, Logain wydawał się prawie wolny od jakichkolwiek wątpliwości. Prawie, gdyż ten mężczyzna podchodził nieufnie chyba do każdego, jednak mniej podejrzewał siostry niż innych Asha’manów. Fakt ten zresztą także nie miał najmniejszego sensu.

„A przecież Logain nie jest głupcem” — przypomniała sobie Gabrelle. „Dlaczego zatem tak reaguje? I co z Toveine? Co ta kobieta knuje? I w jaki sposób spiskuje?”.

Nagle Czerwona zerknęła na swą towarzyszkę z tym pozornie ciepłym uśmiechem i przemówiła, jakby odpowiadając głośno przynajmniej na jedno z pytań Gabrelle.

— Dzięki twojej bliskości — szepnęła bardzo cicho — on ledwie jest mnie świadom. Uczyniłaś go swoim jeńcem, siostro.

Zaskoczona Gabrelle mimowolnie się zarumieniła. Toveine nigdy nie zagajała rozmowy, a teraz ganiła towarzyszkę za sytuację z Logainem, przy czym słówko „ganić” wydawało się drastycznym niedopowiedzeniem. Uwodzenie go miało zapewne na celu poznanie jego planów i słabości. Ostatecznie, chociaż mężczyzna był Asha’manem, Toveine wszak została Aes Sedai na długo przed jego urodzeniem, a do teraz była niemal całkowicie niewinna, jeśli chodzi o związki z mężczyznami. Logain tak ogromnie się zdumiał, odkrywszy, co robi Czerwona, że Gabrelle o mało jego samego nie uznała za zupełnie niewinnego osobnika. Ależ była głupia! Życie wśród Domańczyków łączyło się przecież z ciągłym ukrywaniem zdziwienia i unikaniem najrozmaitszych pułapek. A najgorsza była ta pułapka, o której nigdy nikomu nie można powiedzieć. Gabrelle bała się jednak, że Toveine zna tę tajemnicę, przynajmniej częściowo. Zresztą... Nie ona jedna zapewne. Podejrzewała, że wiele sióstr ją zna. Żadna oczywiście nie rozmawiała z nią dotąd o tym problemie i żadna prawdopodobnie nie zechce o nim mówić. Logain potrafił maskować więź, dając Gabrelle do zrozumienia, że z łatwością można do niego dotrzeć. Dobrze skrywał emocje, jednak czasami, gdy dzielili poduszkę, pozwalał masce opaść. Skutki były wtedy — oględnie mówiąc — niszczycielskie. W takim momencie znikała możliwość spokojnej powściągliwości czy chłodnej obserwacji. Niemal nie było mowy o myśleniu.

Gabrelle znów pospiesznie przywołała obraz śnieżnego krajobrazu i skupiła się na nim. Drzewa, głazy i gładki, biały śnieg. Gładki, zimny śnieg.

Logain nie obejrzał się na nią ani nie dał żadnego wyraźnego znaku, jednak dzięki więzi zdawała sobie sprawę z jego świadomości, iż na chwilę straciła kontrolę. Odkryła, że mężczyznę przepełniło zadowolenie z siebie! I satysfakcja! Z całych sił starała się nie wybuchnąć. W dodatku Logain jawnie się spodziewał, że Gabrelle wybuchnie! Dokładnie znał wszystkie jej uczucia do niego. Jej gniew po prostu go rozbawił! I nawet nie próbował tego ukrywać!

Na twarzy Toveine dostrzegła lekki, zadowolony uśmieszek, miała jednakże zaledwie moment na zastanowienie się nad powodami wesołości swej towarzyszki.

Cały ranek spędzili jedynie we troje, teraz wszakże wśród drzew pojawił się kolejny jeździec — spowity w czerń mężczyzna, który na ich widok skierował ku nim konia, mimo głębokiego śniegu kopiąc obcasami boki zwierzęcia, by przyspieszyło. Logain ściągnął cugle i czekał na przybysza, wyglądając przy tym jak uosobienie spokoju, Gabrelle wszakże zesztywniała, zatrzymawszy obok niego swego wierzchowca. Emocje, które przenosiła więź, nagle się zmieniły i obecnie Logain skojarzył się kobiecie z wilkiem trwającym w napięciu na moment przed skokiem. Jego skrytej w rękawicy ręki prędzej spodziewałaby się na rękojeści miecza niż na wysokim łęku końskiego siodła.

Nowo przybyły niemal dorównywał wzrostem Logainowi, długie, złote loki sięgały mu do szerokich ramion, na twarzy miał triumfalny uśmiech. Gabrelle podejrzewała, że rozmyślnie zresztą przybrał taką minę. Mężczyzna był bowiem zbyt urodziwy, aby nie znać wartości swego uśmiechu; znacznie bardziej urodziwy od Logaina, na którego twardej twarzy widać było ślady wcześniejszego ciężkiego życia, lico młodzieńca zaś wciąż pozostawało gładkie. A jednak kołnierz płaszcza przybysza zdobiły Miecz i Smok. Mężczyzna przyglądał się przez chwilę obu siostrom jasnoniebieskimi oczyma.

— Sypiasz z nimi obiema, Logainie? — spytał głębokim głosem. — Pulchna patrzy na mnie zimno, ta druga wszakże wydaje się osóbką wystarczająco ciepłą.

Toveine syknęła gniewnie, Gabrelle natomiast zacisnęła tylko szczęki. Nie była powściągliwą Cairhienianką i nie musiała ukrywać uczucia wstydu, co jednak nie znaczyło, że każdy miał prawo z niej żartować. Co gorsza, ten mężczyzna mówił o nich obu jak o tawernianych ladacznicach!

— Nie chcę tego więcej słyszeć, Mishraile’u — odparł Logain cicho, a Gabrelle uprzytomniła sobie, że emocje płynące przez więź znów się zmieniają.

Dotarło do niej teraz zimno, zimno tak wielkie, że śnieg wydawał się przy nim ciepły. Nawet grób wydawał się przy nim ciepły. Gabrelle słyszała wcześniej nazwisko Atala Mishraile’a, teraz zaś odkryła nieufność Logaina i jego gniew — uczucia mocniejsze niż wszystkie, które okazywał jej czy Toveine. Myśl ta prawie ją rozbawiła. Mężczyzna więził ją, a jednak dla obrony jej reputacji był gotów posunąć się do przemocy?! Gabrelle o mało się nie roześmiała, na szczęście zdołała się powstrzymać, choć zapamiętała sobie ten szczegół na później. Każda informacja może się kiedyś przydać.

Mishraile w żaden sposób nie zareagował na upomnienie, jego uśmiech zaś ani na chwilę nie osłabł.

— M’Hael twierdzi, że możesz odejść, jeśli chcesz. Nie potrafi zrozumieć, dlaczego postanowiłeś się zająć naborem.

— Ktoś musi — odparł spokojnie Logain.

Gabrelle wymieniła zaintrygowane spojrzenia z Toveine. Dlaczego Logain miałby podjąć taką decyzję i skupić się na rekrutacji? Obie widziały już Asha’manów wracających z wypraw werbunkowych. Wszyscy zawsze byli zmęczeni Podróżowaniem, gdyż pokonywali w ten niezwykły sposób ogromne odległości, a poza tym wydawali się zwykle brudni i gniewni. Najwyraźniej ludzi szukających poparcia dla Smoka Odrodzonego nie wszędzie przyjmowano ciepło, może nawet zanim poznawano powody ich przybycia. A dlaczego ona i Toveine właśnie o tym słuchały? Gabrelle mogłaby teraz przysiąc, że Logain powiedział jej wszystko, gdy razem leżeli.

Przybysz wzruszył ramionami.

— Wielu Wezwanych i wielu Żołnierzy wykonuje tego rodzaju robotę. Rozumiem oczywiście, że ciągła opieka nad szkolonymi nudzi cię. Nauczasz głupców skradać się po lesie i wspinać na urwiska, jakby w ogóle nie potrafili przenosić Mocy. Nawet najmniejsza wioska może się zatem dla ciebie prezentować bardziej kusząco. — Jego uśmiech się zmienił, stał się nagle bardziej pogardliwy i już nie tak triumfalny. — Jeślibyś poprosił M’Haela, pewnie pozwoliłby ci się przyłączyć do jego grupy w pałacu. Wtedy przestałbyś się nudzić.

Logain zachował kamienne oblicze, jednakże Gabrelle poczuła poprzez więź, że ogarnęła go potężna wściekłość. Podsłuchała kiedyś wprawdzie kilka interesujących szczegółów na temat Mazrima Taima i jego prywatnych lekcji, wszystkie siostry wiedziały wszakże, iż Logain i jego kompani nie ufają Taimowi ani nikomu, kto brał udział w kursach, a Taim odwzajemniał się Logainowi podobną podejrzliwością. Niestety, siostry niewiele się właściwie mogły dowiedzieć o tych kursach, gdyż żadna nie była związana z mężczyzną z odłamu Taima. Niektóre znajdowały powód ich wzajemnej nieufności w fakcie, iż obaj podawali się za Smoka Odrodzonego lub obarczały winą za te emocje szaleństwo związane u mężczyzn z umiejętnością przenoszenia Mocy. Tyle że Gabrelle nie dostrzegała u Logaina żadnych dowodów obłąkania, a szukała ich w nim bardzo dokładnie. Stale go zresztą bacznie obserwowała, a szczególnie starannie wtedy, kiedy miał przenosić Moc. Jeśli zacząłby popadać w obłęd, będąc z nią związany, szaleństwo mogłoby jej się udzielić. Stale sobie jednak powtarzała, że należy wykorzystywać każdy rozłam w szeregach Asha’manów.

Logain ledwie spojrzał na Mishraile i uśmiech przybysza zbladł.

— Ciesz się więc swoimi podróżami — oświadczył w końcu młodszy mężczyzna, zawracając konia. Sekundę później uderzył lekko obcasami zwierzę, które natychmiast ruszyło przed siebie, zdążył jednak dorzucić przez ramię kilka słów. — Niektórych z nas czeka sława, Logainie.

— Może nie cieszyć się zbyt długo swoim Smokiem — mruknął Logain, przypatrując się odjeżdżającemu galopem Mishraile’owi. — Za dużo sobie pozwala i jest zbyt gadatliwy.

Gabrelle nie sądziła, by miał na myśli stwierdzenie na temat jej i Toveine. O czym zatem mówił? I dlaczego nagle się zmartwił? Ukrywał tę emocję bardzo dobrze, szczególnie jeśli wzięło się pod uwagę istnienie więzi, tym niemniej był wyraźnie zaniepokojony. O Światłości, czasami znajomość myśli i uczuć mężczyzny tylko pogłębia zmieszanie!

Niespodziewanie Logain zwrócił spojrzenie na nią i na Toveine. Przez chwilę bacznie im się przypatrywał. Nowa nić troski przemknęła przez więź. Niepokoił się o nie? Lub... dziwna myśl... martwił się z ich powodu?

— Boję się, że musimy skrócić naszą wycieczkę — rzucił. — Muszę poczynić przygotowania.

Nie przeszedł w galop, choć narzucił im nieco szybsze tempo, kierując się ku wiosce szkolonych mężczyzn prędzej, niż z niej wyjeżdżali. Gabrelle podejrzewała, że skoncentrował się teraz na czymś i myślał o tym intensywnie. Więź niemal szumiała od jego emocji. Jechał chyba instynktownie.

Zanim się znaczniej oddalili, Toveine podjechała bliżej swej towarzyszki i pochyliwszy się w siodle, usiłowała przyciągnąć jej uwagę zdecydowanym spojrzeniem, równocześnie co rusz zerkając na Logaina, jakby z lęku, że mężczyzna się odwróci i zauważy ich chęć rozmowy. Dotąd nigdy nie zdawała się zwracać uwagi na przesyłanie więzi. Aktualne zachowanie sprawiło natomiast, że stale obracała głowę, aż Gabrelle zaczęła się obawiać, iż Toveine spadnie za moment z konia.

— Musimy z nim pojechać — szepnęła. — Postaraj się zrobić w tym celu wszystko, co możliwe. Musimy mu towarzyszyć. — Gabrelle uniosła brwi, Czerwona zaś się zarumieniła, lecz nie przestała nalegać. — Nie możemy sobie pozwolić na pozostanie tutaj — dodała pospiesznie. — Ten mężczyzna na pewno nie porzuci swoich ambicji. Nie wiem, jaką niegodziwość planuje, lecz na pewno nie zdołamy go powstrzymać, jeżeli nie będzie nas wtedy przy nim.

— Widzę, co mam tuż pod swoim nosem — odburknęła Gabrelle złośliwie i odczuła ulgę, kiedy Toveine po prostu kiwnęła głową i zamilkła.

Tylko w ten sposób Gabrelle potrafiła zapanować nad rosnącym w niej strachem. Czy ta Czerwona nigdy nie bierze pod uwagę, jakie emocje przepływają przez więź? Determinacja Logaina wydała jej się nagle sprawą trudną i ostrą niczym czubeczek noża. Kobiecie przemknęło przez głowę, że tym razem wie, z czym ma do czynienia, i pod wpływem tej myśli aż zaschło jej w ustach. Nie miała pojęcia, przeciwko komu Logain zamierza walczyć, była jednak przekonana, że mężczyzna jedzie na wojnę.


Schodząc powoli jednym z licznych szerokich, nieco krętych korytarzy, które przecinały Białą Wieżę, Yukiri wydawała się poirytowana jak głodny kot. Ledwie potrafiła się zmusić do słuchania towarzyszącej jej siostry. Ranek nadal był mrocznawy, szczególnie że pierwsze światło świtu zaciemniał sypiący intensywnie na Tar Valon śnieg. Na średnich piętrach Wieży panowało zaś zimno tak lodowate jak na Ziemiach Granicznych o tej porze roku. „Och, no może nie aż takie” — poprawiła się po chwili Yukiri. Nie zapuszczała się tak daleko na północ od dobrych paru lat i pamięć ją zawodziła. Z tego też względu ważne było rejestrowanie wszystkiego na piśmie. Chyba że człowiek nie ośmieli się czegoś zapisać. Tak czy owak, panowało naprawdę nieznośne zimno. Mimo pomysłowości i umiejętności wszystkich starożytnych budowniczych gorąco buchające z wielkich pieców umieszczonych w podziemiach nigdy nie docierało na tak wysoki poziom. Pod wpływem przeciągu płomienie tańczyły na pozłacanych stojakach lamp, a niektóre — wystarczająco silne — podmuchy poruszały nawet zawieszonymi na białych ścianach ciężkimi gobelinami, które na przemian z wiosennymi kwiatami, leśnymi krajobrazami, egzotycznymi zwierzętami i ptakami przedstawiały sceny triumfów Wieży, nigdy nie pokazywane na niższych, publicznych piętrach. W wyposażonych w ciepłe kominki pokojach sióstr było znacznie przyjemniej.

Nowiny ze świata zewnętrznego wypełniały głowę Yukiri, choć starała się o nich nie myśleć. Właściwie częściej trapiła się brakiem stałych wiadomości. Przyniesione przez „oczy i uszy” informacje z Altary i Arad Doman okazywały się z sobą sprzeczne, a nieliczne sprawozdania, które zaczynały przeciekać z Tarabonu, również przerażające. Wedle plotek, władcy Ziem Granicznych znajdowali się wszędzie: od Ugoru, przez Andor i Amadicię aż po Pustkowie Aiel. Jedyny zaś potwierdzony raport głosił, że żaden z nich nie był tam, gdzie być powinien, czyli broniąc Granicy Ugoru. Aielowie z kolei przebywali niemal wszędzie i w końcu podobno uwolnili się od kontroli al’Thora, o ile w ogóle kiedykolwiek byli od niego zależni. A słysząc ostatnie nowiny z Murandy, Yukiri miała ochotę jednocześnie zgrzytać zębami i płakać, podczas gdy Cairhien...! Siostry były w całym Pałacu Słońca, jedne uważano za nielojalne, niektóre wręcz podejrzewano o bunt. Yukiri nie miała wiadomości od Coiren ani od przedstawicielek jej misji, odkąd opuściły miasto, chociaż powinny wrócić do Tar Valon już dawno temu. I jak gdyby to wszystko nie wystarczało, sam al’Thor znowu zniknął niczym mydlana bańka. Czy opowieści o zniszczeniu Pałacu Słońca mogły być prawdziwe? O Światłości, chyba ten człowiek przecież jeszcze nie oszalał! A może przestraszyła go głupia propozycja Elaidy i gdzieś się ukrył? Ale czy jego kiedykolwiek coś przerażało? To raczej on przerażał inne osoby — ją, pozostałe członkinie Komnaty Wieży — i zmuszał je do stawienia czoła własnym lękom.

Jedno było naprawdę pewne: że te wszystkie informacje nie mają praktycznie znaczenia wobec ogólnej nawałnicy. Wiedza na temat realiów w najmniejszym nawet stopniu nie poprawiała Yukiri nastroju. Mówiąc obrazowo, niepokój, że się wpadło między róże (nawet jeśli ciernie w końcu mogą zabić), stanowi właściwie luksus, jeśli równocześnie ma się przyciśnięty do żeber czubeczek noża.

— Ilekroć w ubiegłych dziesięciu latach opuszczała Wieżę, zawsze wyjeżdżała w sprawach prywatnych, więc nie istnieją żadne zapiski, które mogłybyśmy przejrzeć — mruknęła jej towarzyszka. — Bez... wścibstwa... trudno byłoby się dowiedzieć, kiedy dokładnie przebywała poza Wieżą. — Ciemnozłote włosy Meidani zdobiły grzebienie z kości słoniowej. Kobieta była wysoka i na tyle smukła, że zdawała się ją pozbawiać równowagi wydatna pierś podkreślona dodatkowo zarówno przez krój ciemnosrebrnego, haftowanego gorsetu, jak i przez przygarbioną postawę, którą przyjmowała, gdy odzywała się prosto do ucha niższej Yukiri. Szal osunął jej się na plecy i zatrzymał aż na nadgarstkach, toteż długie szare frędzle dotykały kaflowej podłogi.

— Wyprostuj się — warknęła cicho Yukiri. — Słyszę cię. Nie mam uszu zatkanych woskiem.

Druga kobieta od razu się wyprostowała, a na jej policzkach wykwitły słabe rumieńce. Zarzuciła szal wyżej na ramiona, po czym szybko zerknęła za siebie, na swojego Strażnika Leonina, który postępował za nimi w stosownej odległości. Skoro one obie ledwie słyszały słabe brzęczenie srebrnych dzwoneczków w czarnych warkoczach szczupłego mężczyzny, on na pewno nie mógł zrozumieć słów wypowiedzianych tak cichym głosem. Leonin wiedział nie więcej niż trzeba — czyli w gruncie rzeczy bardzo niewiele, tyle tylko, ile pragnęła jego Aes Sedai. Każdemu dobremu Strażnikowi taka wiedza całkowicie wystarczała, gdyż zbyt głęboka powodowała wyłącznie problemy. Siostry nie powinny jednakże szeptać, ponieważ każdy świadek szeptanej rozmowy zwykle chciał poznać sekret, którego dotyczyła.

Z tego właśnie powodu Meidani — druga Szara — drażniła Yukiri nie mniej niż świat zewnętrzny, nawet jeśli była jedynie kawką przystrojoną w łabędzie piórka. Nie przejmowała się nią jednak za bardzo. Choć buntowniczka udająca lojalność wydawała jej się osobą wstrętną, Yukiri była właściwie zadowolona, że Saerin i Pevara odwiodły ją na razie od wydania Meidani i jej sióstr buntowniczek prawu Wieży. Zmuszono je tylko do złożenia przysięgi, która w jakimś sensie „przycięła im skrzydła”, dzięki czemu kobiety te stały się pożyteczne. Może nawet zasłużą sobie na nieco łaski, gdy ostatecznie staną przed sądem. Z tej przysięgi wszakże Yukiri też nie była do końca zadowolona. Buntowniczki czy nie, Meidani i inne zostały ukarane w sposób obcy zasadom Wieży. Równie obcy, jak morderstwo czy zdrada. Przysięga osobistego posłuszeństwa, złożona przy użyciu samej Różdżki Przysiąg, lecz nie złożona dobrowolnie, mocno się kojarzyła z Przymusem, który — choć nie do końca zdefiniowany — został zakazany wyraźnie i jednoznacznie. A jednak czasem, gdy się pragnie wykurzyć szerszenie, nie sposób nie zapaćkać ściany... a Czarne Ajah można by nazwać właśnie szerszeniami o jadowitych żądłach. Yukiri wiedziała, że kary są potrzebne — bez prawa nie można nic osiągnąć — jednak mniej interesowało ją egzekwowanie kar, bardziej własny los. Trupa nie bardzo obchodzi, czy jego morderca poniesie karę.

Dała krótki znak Meidani, zachęcając ją do kontynuacji wypowiedzi, jednak w tym momencie, nim kobieta zdążyła się odezwać, z bocznego korytarza prosto na nie wyszły trzy Brązowe, popisując się swoimi szalami niczym Zielone. Yukiri słabo znała Marris Thornhill i Doraise Mesianos, tak słabo jak Zasiadające znały siostry z innych Ajah, które spędziły wiele lat w Wieży — czyli w praktyce potrafiła połączyć twarz z nazwiskiem i niewiele poza tym. Obie Zielone uważała za istoty łagodne i stale pochłonięte swoimi badaniami. Elin Warrel z kolei tak niedawno dostąpiła prawa noszenia szala, że nadal powinna instynktownie dygnąć na widok Yukiri. Tym niemniej żadna z Zielonych nie ukłoniła się Zasiadającej, w dodatku wszystkie wpatrzyły się w Yukiri i Meidani w sposób, w jaki koty gapią się na obce psy. A może psy na obce koty. Tak czy inaczej, popatrzyły niezbyt uprzejmie.

— Czy mogę spytać o pewien punkt z prawa arafeliańskiego, Zasiadająca? — spytała Meidani, jakby od początku tę właśnie kwestię pragnęła omówić.

Yukiri kiwnęła głową i Meidani zaczęła chaotyczną przemowę na temat praw rybackich na rzekach i jeziorach. Nie najlepiej chyba wybrała temat. Jakaś magistrat mogłaby poprosić Aes Sedai o przysłuchanie się sprawie związanej z prawami połowowymi, jednak tylko dla podparcia własnej opinii. Zwykle tego typu kwestie dotyczyły osób potężnych i magistrat wolała mieć za sobą najwyższą instancję.

Za Brązowymi wlókł się jeden Strażnik — Yukiri nie pamiętała, czy mężczyzna należy do Marris, czy do Doraise. Postawny osobnik o okrągłej, surowej twarzy i ciemnym czubie przypatrzył się Leoninowi i mieczom na jego plecach z niedowierzaniem, którego zapewne nauczył się od swej Aes Sedai. Zielone ruszyły dumnie w górę krętego korytarza. Starsze wysoko uniosły brody, chuda nowo przyjęta zaś niespokojnie podskakiwała, usiłując dotrzymać im kroku. Strażnik podążył za nimi wielkimi susami. Zachowywał się jak człowiek, który niespodziewanie znalazł się we wrogim kraju.

Obecnie zewsząd otaczała je zresztą wrogość. Niewidoczne ściany między siedzibami poszczególnych Ajah, kiedyś ledwie przesłony skrywające tajemnice każdej grupy, stwardniały teraz w kamienne wały obronne z fosami. Nie, nie były to fosy, raczej przepaście, głębokie i szerokie. Siostry nie opuszczały już same swoich kwater, często zabierały Strażników nawet do biblioteki czy jadalni i nigdy nie rozstawały się ze swoimi szalami, aby nikt nie miał wątpliwości, do których Ajah należą. Sama Yukiri nosiła swój najlepszy, haftowany srebrną i złotą nicią szal z sięgającymi aż do samych kostek jedwabnymi frędzlami. Najwyraźniej zatem również trochę się szczyciła swoją Ajah. A ostatnio zaczęła zadawać sobie pytanie, czy tuzin lat bez Strażnika nie jest okresem wystarczająco długim. Pomysł wydawał jej się straszny, gdyż przyszedł jej do głowy głównie ze strachu o własne bezpieczeństwo. A przecież żadna siostra nie powinna potrzebować ochrony Strażnika wewnątrz Białej Wieży!

Nie po raz pierwszy uderzyła ją myśl, że trzeba wprowadzić między Ajah jakiegoś mediatora i to jak najszybciej, w przeciwnym razie buntowniczki lada moment śmiało wtargną frontowymi drzwiami i jak złodziejki rozkradną wszystko, podczas gdy reszta będzie się sprzeczać o to, kto dostał naczynie cynowe cioci-babci Sumi. Na początek musiałaby jednakże skłonić Meidani i jej przyjaciółki do publicznego przyznania, że przysłały je do Wieży buntowniczki w celu rozpowszechniania pogłosek (co do których prawdziwości się upierały!), jakoby Czerwone Ajah namówiły Logaina, aby udawał fałszywego Smoka. Czyż mogła to być prawda?! Czy, w takim wypadku, Pevara nie wiedziałaby o tym ważnym zdarzeniu? Nie sposób wszak ogłupić Zasiadających, a zwłaszcza Pevary. Wokół tej plotki w każdym razie narosło tyleż różnych innych opowieści, że obecnie trudno było oddzielić prawdę od kłamstwa. Poza tym odrzucono pomoc dziesięciu z czternastu kobiet, które na pewno nie należały do Czarnych Ajah, nie wspominając o prawdopodobnym narażeniu działalności pozostałych.

Yukiri zadrżała i jej zachowanie nie miało nic wspólnego z podmuchami w korytarzu. Bez wątpienia zarówno ona, jak i każda inna kobieta, która mogłaby ujawnić prawdę, umrze, zanim nawałnica się przetoczy — w jakimś tak zwanym wypadku lub we własnym łóżku. A może Yukiri po prostu zniknie. Większość uzna, że zwyczajnie wyszła z Wieży i nikt już nigdy jej nie zobaczy. Była stuprocentowo pewna czekającego ją tragicznego losu. Później zaś ktoś schowa wszelkie ewentualne dowody tak głęboko, że nie wykopie ich choćby armia ludzi z szuflami. Zatuszowane zostaną nawet pogłoski. Tak już się wcześniej działo. Na przykład mnóstwo sióstr (i cała reszta świata) wciąż wierzyło, że Tamra Ospenya umarła w swoim łóżku. I Yukiri uwierzyła w to wyjaśnienie. Tak, tak, trzeba jak najszybciej wyłapać i zneutralizować Czarne Ajah, inaczej dojdzie do kolejnej tragedii.

Teraz, kiedy Brązowe znalazły się w bezpiecznej odległości, Meidani wróciła do swojego raportu. W następnej chwili jednak znów zamilkła, gdyż tuż przed nimi nagle odsunęła ścienny gobelin czyjaś duża, owłosiona ręka. Z wejścia ukrytego przez gobelin przedstawiający jaskrawe ptaki z Zatopionych Ziem buchnął lodowaty podmuch, po czym do korytarza wszedł mocno zbudowany mężczyzna w grubym, brązowym płaszczu roboczym. Ciągnął zarzucony po brzegi kawałkami orzechowego drewna wózek, który pchał inny służący w chałacie. Zwykli robotnicy nie nosili na piersiach białego Płomienia.

Na widok dwóch Aes Sedai mężczyźni pospiesznie opuścili gobelin i zepchnęli wózek z drogi pod ścianę, a ponieważ równocześnie usiłowali się siostrom ukłonić, o mało przy tym nie przewrócili ładunku i przez chwilę łapali zsuwające się szczapy opałowego drewna. Zapewne spodziewali się zakończyć pracę, nie napotkawszy żadnych sióstr. Yukiri zawsze czuła sympatię dla ludzi, którzy musieli wciągać z dołu drewno, wodę i wszystkie inne przedmioty rampami dla służby, tym razem jednak minęła robotników z nachmurzoną miną.

Rozmowy odbywanej podczas spaceru praktycznie nie sposób podsłuchać, a korytarze we wspólnej części wydały się Yukiri najbardziej odpowiednie na prywatną dyskusję z Meidani. Lepsze w każdym razie niż jej apartamenty, gdzie wszelkie sposoby zapobiegania podsłuchowi tylko powiadamiałyby inne osoby w kwaterach Szarych, że Zasiadająca omawia jakieś sekrety i — co gorsza — z kim je omawia. Obecnie w Wieży znajdowało się zaledwie około dwustu sióstr. Niewielka ilość jak na Białą Wieżę, która wydawała się prawie pusta. Tym bardziej więc opuszczone powinny być wspólne korytarze. Tak przynajmniej pomyślała Yukiri.

Wzięła pod uwagę służących w liberiach, którzy biegali po korytarzach, sprawdzając knoty lamp, poziom oleju i tuzin innych rzeczy oraz odzianych w jasne stroje pracowników noszących na plecach wiklinowe kosze wypełnione Światłość jedna wie, czym. Ci ludzie pojawiali się zawsze we wczesnych godzinach porannych, jako że przygotowywali Wieżę na cały dzień, jednak tylko szybko się kłaniali bądź dygali, po czym usiłowali jak najszybciej zejść z drogi Aes Sedai. Nie chcieli słyszeć ich rozmów. Służba Wieży potrafiła się zachowywać taktownie, zwłaszcza że każdemu podejrzewanemu o podsłuchiwanie sióstr groziło natychmiastowe zwolnienie. Biorąc pod uwagę obecny nastrój w Wieży, służący szczególnie szybko starali się znikać siostrom z pola widzenia, unikając w ten sposób wszelkich okazji do podsłuchania rozmowy, której słyszeć nie powinni.

Yukiri nie wiedziała natomiast, ile sióstr postanowi wyjść tego ranka poza własne kwatery. A było ich niestety — mimo wczesnej godziny i panującego zimna — sporo. Chodziły dwójkami i trójkami. Czerwone patrzyły z góry na wszystkie spotkane, z wyjątkiem innych reprezentantek swojej Ajah, Zielone i Żółte prześcigały się w hardości spojrzeń, Brązowe zaś z całych sił starały się jawnie pogardzać każdą z przedstawicielek tamtych Ajah. Kilka Białych, wszystkie poza jedną bez Strażników, próbowały udawać spokojne, choć podskakiwały na odgłos własnych kroków. Co parę minut pojawiała się w zasięgu wzroku jakaś grupka, więc Meidani zamiast skupiać się na raporcie, przez większą część czasu paplała o kwestiach prawnych.

Najgorsze, że dwukrotnie jakieś Szare uśmiechnęły się z czymś w rodzaju ulgi na widok dwóch sióstr ze swojej Ajah i dołączyły do nich, jak gdyby Yukiri nie dała im wyraźnego znaku, potrząsając głową. Straszliwie ją to rozwścieczyło, ponieważ teraz wszystkie Szare odkryją, że Yukiri ma szczególny powód do rozmowy z Meidani sam na sam. Nawet jeśli Czarne Ajah nie zwróciły na to uwagi, a Światłość sprawi, że nie będą miały powodu do podejrzeń, obecnie zbyt wiele sióstr szpiegowało członkinie innych Ajah i mimo że same złożyły Trzy Przysięgi, ich opowieści osobliwie się rozrastały. W dodatku Elaida wielokrotnie karała za te opowieści, brutalną siłą starając się zmusić do posłuszeństwa wszystkie Ajah. Trzeba było przyjąć karę i wmówić sobie, że jest zasłużona. Yukiri raz już tego doświadczyła, jednak nie miała ochoty tracić kolejnych dni na szorowanie podłóg, zwłaszcza teraz, gdy miała na głowie taką masę spraw, że nie wiedziała, za którą się zabrać. Z kolei drugie wyjście — czyli prywatna wizyta u Silviany — nie było lepsze, nawet jeśli oszczędzało czas! Elaida wydawała się sroższa niż kiedykolwiek, odkąd zaczęła wzywać Silvianę — przypuszczalnie odbywając w ten sposób prywatną pokutę. W całej Wieży ciągle szumiało od plotek na ten temat.

Choć Yukiri nie chciała się do tego przyznać, te liczne kwestie wyrobiły w niej ostrożność, z jaką teraz patrzyła na inne siostry. Żadnej wszakże nie przyglądała się zbyt długo, gdyż wtedy i ją któraś mogła uznać za szpiega. Z drugiej strony szybkie odwrócenie wzroku narażało ją na identyczne podejrzenia. Mimo tych niuansów miała ochotę po prostu zagapić się na dwie Żółte, które sunęły korytarzem krokiem królowych przemierzających wnętrze własnego pałacu.

Postępujący za nimi w zapewniającej im prywatność odległości ciemny, krępy Strażnik należał zapewne do zielonookiej Pritalle Nerbaijan, gdyż Atuan Larisett w ogóle nie posiadała Strażnika. Yukiri niewiele wiedziała o Pritalle, lecz wielu spraw się domyśliła, widząc ją pogrążoną w prywatnej rozmowie z Atuan. W szarej sukni z żółtymi wstawkami i wysokim kołnierzem oraz jedwabnym szalu z frędzlami Tarabonianka wyglądała niezwykle efektownie. Ciemne włosy, splecione w szereg cienkich, zdobionych jaskrawymi paciorkami warkoczy, opadały jej aż do talii, zdobiąc twarz, która jakimś sposobem wydawała się doskonała, choć kobieta bynajmniej nie była piękna. Pritalle była również dość skromna, przynajmniej jak na Żółtą Ajah. Tyle że należała do tych mieszkanek Wieży, którym Meidani i jej towarzyszki usiłowały się bacznie przyglądać, nie dając się oczywiście przyłapać podczas tej inwigilacji. Jej imię je przerażało i wypowiadane było na głos jedynie na osobności. Atuan Larisett była z kolei jedną z trzech Czarnych sióstr, które znała Talene. Czarne były zorganizowane w trójki — trzy kobiety tworzyły jedną grupę, w której każda znała jedynie dwie pozostałe. Talene poza swoimi dwiema towarzyszkami znała jeszcze Atuan, istniała zatem nadzieja, że Atuan doprowadzi ją do dwóch innych.

Zanim dwie Żółte zniknęły za zakrętem, Atuan zerknęła w spiralny korytarz. Zaledwie musnęła przy tym wzrokiem Yukiri, jednak pod wpływem spojrzenia Szarej serce Yukiri podskoczyło do gardła. Szła wszakże dalej, usiłując nie dać nic po sobie poznać, a po dotarciu do zakrętu zdobyła się na szybkie zerknięcie. Atuan i Pritalle były już w połowie korytarza, kierując się ku zewnętrznemu kręgowi. Strażnik podążał za nimi, ani razu nie odwracając się za siebie. Pritalle potrząsała głową. Czyżby reagowała w ten sposób na jakąś wypowiedź Atuan? Obie kobiety za bardzo się już oddaliły, Yukiri słyszała więc jedynie słabe odgłosy uderzających o kaflową podłogę obcasów ciemnego Strażnika. Pocieszyła się, że przecież Atuan tylko na nią spojrzała, nic więcej! Niemniej jednak przyspieszyła kroku, nie chciała bowiem, by któreś z tych trojga obejrzało się przez ramię i na nią popatrzyło. Gdy znalazła się za wejściem do korytarza, odsapnęła, choć wcześniej nie zdawała sobie sprawy, że wstrzymuje oddech. Meidani zrobiła to samo; jej ramiona opadły bezwładnie.

„Dziwne, jak na nas działają” — pomyślała Yukiri, prostując się.

Gdy siostry dowiedziały się, że Talene należy do Sprzymierzeńców Ciemności, Talene była już więźniem. „I mimo to straszliwie nas przerażała” — przyznała w duchu Yukiri. No cóż, to, co jej zrobiły wcześniej, skłaniając do wyznania prawdy, również straszliwie je przerażało, poznanie jej zaś kompletnie je zaszokowało. Teraz Talene dobrze tu pilnowano, a jej los był gorszy niż los Meidani, choć wydawała się mieć sporo swobody (nawet Saerin nie mogłaby uwięzić Zasiadającej tak, by nikt tego nie zauważył) i żałośnie podsuwała najbłahsze informacje lub podejrzenia w nadziei, że zdoła się uratować. Niestety, niewiele już od niej zależało. A jeśli chodziło o pozostałe...

Pevara sugerowała, że Talene pomyliła się co do Galiny Casban i wściekała się cały dzień, zanim w końcu uwierzyła, że jej Czerwona siostra faktycznie jest przedstawicielką Czarnych Ajah. Pevara nadal wspominała czasem o chęci uduszenia Galiny własnymi rękoma. Sama Yukiri poczuła natomiast zimną obojętność, gdy Talene wskazała Temaile Kinderode. Skoro w Wieży przebywali Sprzymierzeńcy Ciemności, na pewno można ich było znaleźć także wśród Szarych. Może zresztą Yukiri pomogła niechęć, którą zawsze żywiła dla Temaile. Zachowała spokój także po skojarzeniu z sobą wszystkich faktów, kiedy zrozumiała, że Temaile opuściła Wieżę akurat tego dnia, gdy odnaleziono zwłoki trzech zamordowanych sióstr. Zaczęto wtedy podejrzewać inne osoby, na przykład siostry, które zniknęły wraz z Galiną i Temaile, lecz skoro ich już w Wieży nie było, nie można było żadnej udowodnić związków z Ciemnością.

A Atuan, która bez wątpienia była Czarną Ajah, swobodnie przemierzała korytarze Wieży — przez nikogo nie powstrzymywana i nie związana Trzema Przysięgami. Do czasu aż Doesine zdoła ją przesłuchać na osobności (trudna sprawa, nawet dla Zasiadającej Ajah, ponieważ o przesłuchaniu nie mógł się dowiedzieć naprawdę nikt), Aes Sedai mogły jedynie czekać i obserwować. Obserwować z daleka, ostrożnie i rozważnie. Było to jak życie ze żmiją — człowiek nigdy nie wie, kiedy znajdzie się z nią oko w oko, nigdy nie wie, kiedy gad może ukąsić. Albo jak życie w kłębowisku żmij, choć widzi się tylko jedną...

Niespodziewanie Yukiri uświadomiła sobie, że szeroki, kręty korytarz kompletnie opustoszał. Przed sobą nie widziała nikogo, za sobą zaś jedynie Leonina. Jakby w Wieży nie znajdował się nikt z wyjątkiem ich trojga. W zasięgu jej wzroku nie poruszało się nic oprócz migoczących płomieni na stojakach lamp. I panowała zupełna cisza.

— Wybacz mi, Zasiadająca — zaczęła cicho Meidani. — Zdumiałam się na jej widok. Gdzie skończyłam? Ach tak, wiem. Wiem, że Celestin i Annharid próbują znaleźć wśród Żółtych jej bliskie przyjaciółki. — Celestin i Annharid były współkonspiratorkami Meidani, obie należały do Żółtych Ajah. Pożyteczne okazały się po dwie z każdej Ajah, oczywiście z wyjątkiem przedstawicielek Czerwonych i Błękitnych. — Boję się jednak, że niewiele osiągną. Atuan ma spory krąg przyjaciółek, a w każdym razie miała, zanim... doszło do aktualnej sytuacji wśród Ajah. — W jej głosie pojawiła się nutka satysfakcji, twarz kobiety pozostała wszakże bez wyrazu. Meidani, mimo dodatkowej przysięgi, pozostała buntowniczką. — Przesłuchanie ich wszystkich będzie trudne, jeśli w ogóle jest możliwe.

— Zapomnij o niej na razie. — Yukiri z całych sił musiała się powstrzymywać przed ciągłym rozglądaniem się na boki. Gobelin przedstawiający białe kwiaty zmarszczył się nieznacznie i Yukiri się zawahała, nie miała bowiem pewności, czy poruszenie spowodował podmuch wiatru, czy też kolejny służący wychodzący z rampy. Nigdy nie pamiętała, gdzie się te rampy znajdowały. Nowy temat, który zamierzała podjąć w rozmowie z Meidani, był na swój sposób równie niebezpieczny jak dyskusja o Atuan. — Ubiegłej nocy — zaczęła w końcu — przypomniałam sobie, że odbywałaś nowicjat wraz z Elaidą i jej bliskimi przyjaciółkami. Dobrym pomysłem wydaje mi się odnowienie obecnie tej przyjaźni.

— Było to kilka lat temu — odparła wysoka Meidani sztywno, podnosząc szal z ramion i owijając się nim szczelnie, jakby nagle poczuła zimno. — Elaida bardzo słusznie zerwała naszą znajomość, gdy została Przyjętą. Jeślibym się znalazła w jej klasie, mogłaby zostać oskarżona o faworyzowanie.

— Tobie za to nie byłoby przyjemnie, gdybyś w takiej sytuacji nie została jej faworytką — odparła cierpko Yukiri. Aktualna srogość Elaidy była czymś zupełnie nowym. Zanim ta kobieta wyjechała przed laty do Andoru, protegowała swoje wybranki tak często, jawnie i jednoznacznie, że siostry niejednokrotnie musiały interweniować. Do tych faworytek należała Siuan Sanche, co zaskoczyło Yukiri, gdyż Siuan zawsze wydawała jej się osobą samodzielną. Dziwne, że zapamiętała ten szczegół. Dziwne i smutne. — Mimo to, zrobisz wszystko, co w twojej mocy, aby tę przyjaźń odnowić.

Meidani przeszła dwa tuziny kroków korytarzem, bezgłośnie otwierając i zamykając usta, przesuwając i wygładzając szal, machając rękoma niczym ktoś, kto się broni przed natrętną końską muchą, popatrując przy tym wszędzie, byle nie na Yukiri. Jakim sposobem tak mało opanowana kobieta mogła funkcjonować jako Szara Ajah?

— Próbowałam — odparła w końcu, lekko chrypliwie. Nadal unikała wzroku swej towarzyszki. — Kilka razy. Opiekunka... Alviarin zawsze mnie zbywała. „Amyrlin jest zajęta, ma spotkanie, musi odpocząć”. Stale miała jakąś wymówkę. Myślę, że Elaida po prostu nie chce wrócić do przyjaźni, którą zerwała ponad trzydzieści lat temu.

A więc buntowniczki także o tej przyjaźni pamiętały. Do czego zamierzały ją wykorzystać? Najprawdopodobniej do szpiegowania. Yukiri musi się dowiedzieć, w jaki sposób Meidani miała przekazać zdobyte informacje. Buntowniczki bez wątpienia dostarczyły jakiegoś narzędzia, które Yukiri będzie umiała wykorzystać.

— Alviarin zeszła ci już z drogi — oznajmiła drugiej Szarej. — Opuściła Wieżę wczoraj czy może przedwczoraj... Nikt nie ma co do tego pewności, jej służebne twierdzą jednak, że zabrała zapasowe ubranie, więc przypuszczalnie wróci dopiero za kilka dni. Najprędzej za kilka dni...

— Dokąd mogłaby się udać w taką pogodę? — przerwała jej Meidani, marszcząc brwi. — Sypie od wczoraj rana, a już wcześniej zbierało się na śnieżycę.

Yukiri zatrzymała się, chwyciła drugą kobietę za ramiona i obróciła ją ku sobie.

— Ciebie, Meidani, powinno interesować jedynie, że wyjechała — oświadczyła ostro. „Dokąd właściwie ta Alviarin pojechała?” — zastanowiła się. — Masz prostą drogę do Elaidy i skorzystasz z niej. Sprawdzisz przy okazji, czy możesz dotrzeć do papierów Elaidy. Chcemy mieć pewność, że nikt cię nie obserwuje. — Talene twierdziła, że Czarne Ajah znają wszystkie wnioski wypływające ze studiów Amyrlin, zanim zostaną one ogłoszone, toteż Yukiri potrzebowała kogoś, kto zbliży się do Elaidy i odkryje ich szpiegowskie metody. Było jasne, że każdy dokument przed podpisaniem go przez Elaidę ogląda Alviarin, która posiadała większą władzę niż jakakolwiek Opiekunka Kronik przed nią, nie istniały wszakże żadne dowody na poparcie ewentualnej tezy, że Alviarin jest Sprzymierzeńcem Ciemności. Oczywiście, nie było też żadnych argumentów poświadczających jej potencjalną niewinność, chociaż dokładnie zbadały jej przeszłość. — Będziesz się musiała strzec Opiekunki, gdy powróci, jednak wierz mi, że papiery Elaidy są dla nas bardzo ważne.

Meidani westchnęła i niechętnie kiwnęła głową. Wiedziała, że musi okazać posłuszeństwo, miała jednak także świadomość, jak wielkie grozi jej niebezpieczeństwo, jeżeli Alviarin okaże się Sprzymierzeńcem Ciemności. W dodatku sama Elaida mogła być Czarną, przy czym upierały się Saerin i Pevara. Sprzymierzeniec Ciemności jako Zasiadająca na Tronie Amyrlin! Od tej myśli aż przestawało bić serce.

— Yukiri! — rozległ się kobiecy głos w górze korytarza.

Yukiri, Zasiadająca w Komnacie Wieży, o mało nie podskoczyła niczym przerażony kozioł na odgłos swojego imienia. Gdyby nie przytrzymała się Meidani, pewnie by upadła, na szczęście obie zatoczyły się jedynie jak pijani rolnicy w tańcu żniwnym.

Yukiri szybko się otrząsnęła z zaskoczenia, wygładziła szal i przybrała nachmurzoną minę. Kiedy zobaczyła, kto do niej spieszy, jej rysy bynajmniej nie złagodniały. Seaine nie powinna się zbytnio oddalać od własnych pokojów, podobnie jak wiele innych Białych, chyba że znajdowały się właśnie w otoczeniu Yukiri lub jednej z innych Zasiadających, które wiedziały o Talene i Czarnych Ajah, ta jednak pędziła korytarzem jedynie w towarzystwie krępej Tarabonianki nazwiskiem Bernaile Gelbarn i innych „kawek” Meidani. Leonin odsunął się na bok, kłaniając się formalnie Seaine i dotykając koniuszkami palców piersi w okolicy serca. Meidani i Bernaile okazały się na tyle głupie, że wymieniły uśmiechy. Były przyjaciółkami, lecz w miejscach publicznych nie należało się tak jawnie przyznawać do pewnych znajomości.

Yukiri z pewnością nie była w nastroju do uśmiechów.

— Wyszłaś zaczerpnąć powietrza, Seaine? — spytała cierpko. — Saerin będzie niezadowolona, kiedy jej o tym powiem. Bardzo niezadowolona! I mnie się to nie podoba, Seaine.

Meidani jęknęła cicho, a Bernaile szarpnęła głową tak gwałtownie, aż zagrzechotały liczne paciorki wplecione w jej wąskie warkoczyki. Obie kobiety zaczęły pilnie studiować gobelin, który najprawdopodobniej pokazywał poniżenie Królowej Rhiannon. Mimo obojętnych obliczy Meidani i Bernaile wyraźnie żałowały, że nie mogą się nagle znaleźć gdzieś daleko stąd, w jakimś zupełnie innym miejscu. Przypuszczalnie w ich opinii wszystkie Zasiadające powinny być sobie równe. Zresztą, były sobie równe... Tyle że w normalnej sytuacji. Mniej więcej równe. Leonin chyba nie słyszał ich rozmowy, wyczuł jednakże nastrój Meidani i odsunął się od nich jeszcze o krok. A równocześnie nie przestawał się uważnie rozglądać po korytarzu. Dobry człowiek. Mądry człowiek.

Seaine wykazała się bystrością i natychmiast się speszyła. Nieświadomie wygładziła obszytą śnieżnym haftem wzdłuż brzegu i na staniku sukienkę, ale prawie od razu złapała w obie ręce szal i gniewnie zmarszczyła czoło. Seaine znano z uporu — od dnia, w którym przybyła do Wieży. Była córką wytwórcy mebli z Lugard, która namówiła swego ojca na opłacenie przejścia dla niej i jej matki. Dla obu w górę rzeki lub dla jednej w dół. Miała silną wolę i była kobietą śmiałą. Na nieszczęście często jednak bywała równie ślepa na zdarzenia świata zewnętrznego jak Brązowe. Białym często się to zresztą zdarzało — duża doza logiki i zero rozsądku.

— Ja nie muszę się ukrywać przed Czarnymi Ajah, Yukiri — rzuciła.

Yukiri skrzywiła się. Cóż za głupota, żeby w takim miejscu mówić na głos o Czarnych. Korytarz był wprawdzie nadal pusty aż do zakrętów, jednak taka beztroska czasami naprawdę źle się kończyła. Seaine powinna się lepiej zastanowić, gdzie się znajduje. Najwyraźniej wszakże nie miała więcej rozumu niż gęś. Yukiri już miała skrytykować tę kobietę, ostro skrytykować, ale Seaine ją uprzedziła.

— Saerin powiedziała mi, że mogę cię tu znaleźć. — Powiedziawszy to, zacisnęła usta i rumieńce zapłonęły na jej policzkach. Zmuszona do pytania o cokolwiek lub proszenia o pozwolenie nie czuła się dobrze i, rzecz jasna, zdawała sobie sprawę ze swojej niezręcznej sytuacji. Jakże niemądre było takie niepogodzenie się z faktami. — Muszę z tobą porozmawiać sam na sam, Yukiri. O drugiej tajemnicy.

Przez chwilę Szara Yukiri wyglądała na równie zaintrygowaną jak Meidani i Bernaile. Może udawały, że nie słuchają, jednak stwierdzenie na pewno nie umknęło ich uwadze. Druga tajemnica? Co Seaine miała na myśli? Chyba że... Mówiła może o pierwotnych przyczynach, dla których Yukiri w ogóle rozpoczęła polowanie na Czarne Ajah? Rozważała wówczas powody, dla których wysoko postawione Ajah spotykają się potajemnie. Zepchnęła jednak tę sprawę na dalszy plan, gdyż pilniejsze okazało się znalezienie wśród sióstr Sprzymierzeńców Ciemności.

— No dobrze, Seaine — odparła Yukiri z pozornym opanowaniem. — Meidani, przejdź z Leoninem w dół korytarza. Stańcie na zakręcie, ale tak, abyście widzieli mnie i Seaine. Bacznie sprawdzajcie, czy nikt nie nadchodzi. Bernaile, ty się przesuń w górę korytarza. — Cała trójka odeszła, zanim Yukiri skończyła wydawać polecenia, a gdy miała pewność, że jej nie usłyszą, zwróciła się do Seaine. — A więc?

Ku jej zaskoczeniu Białą Zasiadającą i ją samą otoczyła poświata saidara, który w tym przypadku dawał wprawdzie ochronę przed podsłuchem, lecz jednocześnie stanowił jawny dowód potajemnej rozmowy dla każdego, kto je zobaczy. Temat był najwyraźniej bardzo ważny.

— Pomyśl logicznie. — Seaine przemawiała spokojnym tonem, lecz w dłoniach wciąż miętosiła szal. Stała całkowicie wyprostowana, górując nad Yukiri, choć ta była kobietą ponadprzeciętnie wysoką. — Minął już z górą miesiąc, prawie dwa, od czasu, kiedy Elaida do mnie przyszła, a prawie dwa tygodnie, odkąd odkryłaś Pevarę i mnie. Gdyby Czarne Ajah o mnie wiedziały, już bym nie żyła. Obie z Pevarą byłybyśmy martwe, zanim ty, Doesine i Saerin zdążyłybyście się w ogóle do nas zbliżyć. Wnioskuję z tego zatem, że Czarne o nas nie wiedzą. O żadnej z nas. Przyznaję, że najpierw się bałam, teraz jednak całkowicie nad sobą panuję. Reszta sióstr nie ma już powodu ciągle mnie traktować jak nowicjuszkę... — podniosła, spokojny dotąd, głos. — ...albo idiotkę.

— Będziesz musiała porozmawiać o tej kwestii z Saerin — odrzekła zwięźle Yukiri. Saerin od początku przejęła kontrolę nad sprawą (po czterdziestu latach reprezentowania Brązowych w Komnacie Wieży Saerin nieźle to potrafiła), a Yukiri, jak długo mogła, nie miała zamiaru jej się przeciwstawiać, szczególnie gdyby musiała do tego wykorzystać przywilej Zasiadającej. Zgodnie z przysłowiem: „Dopóki się da, trzeba usiłować złapać toczący się kamień”. Jeśli Seaine zdoła przekonać Saerin, Pevara i Doesine także dadzą jej szansę, a wtedy Yukiri na pewno nie stanie Białej na drodze. — No więc, o co chodzi z tą „drugą tajemnicą”? Masz na myśli zebrania Ajah?

Seaine popatrzyła tępo. Yukiri niemal oczekiwała, że kobieta rozdziawi usta. Wreszcie Seaine sapnęła.

— Czy przywódczyni twoich Ajah przyłożyła rękę do wyboru Andayi do Komnaty? Chodzi mi o to, że... bardziej niż zwykle?

— Rzeczywiście — odpowiedziała ostrożnie Yukiri.

Wszyscy byli pewni, że Andaya któregoś dnia wejdzie do Komnaty Wieży, może za jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt lat, jednak Serancha już ją prawie namaściła, gdy dotychczasową metodę nagle poddano dyskusji, a później tajnemu głosowaniu. Były to jednak wyłącznie sprawy Ajah, równie sekretne jak imię i tytuł Seranchy.

— Wiedziałam o tym. — Seaine kiwnęła głową. Obecne podniecenie zupełnie nie pasowało do jej normalnego zachowania. — Saerin twierdzi, że Juilaine również nie została wybrana reprezentantką Brązowych w zwyczajny sposób, a Doesine to samo opowiada o Suanie, chociaż nie wprost. Sądzę, że Suana jest przywódczynią Żółtych. Była w każdym razie ich Zasiadającą przez czterdzieści lat, co, jak sama wiesz, stanowi długi okres. Z kolei Ferane ustąpiła ze stanowiska Zasiadającej Białych niecałe dziesięć lat temu. Nikt tak szybko nie wszedł powtórnie do Komnaty. Talene dodaje, że Zielone mianują kandydatki, z których jedną wybiera ich Kapitan-Generał, lecz Adelorna wybrała Rinę bez nominacji.

Yukiri z trudem zdołała powstrzymać się przed grymasem. Cała Wieża miała podejrzenia co do przywódczyń poszczególnych Ajah, chociaż nikt nie był świadkiem ich potajemnych spotkań. Yukiri pomyślała, że wypowiadanie na głos tych wszystkich imion jest co najmniej niegrzeczne. Nawet Zasiadające nie powinny rozprawiać o takich detalach. Oczywiście, obie z Seaine pamiętały o sprawie Adelorny. Talene, starając się im przypochlebić, przez nikogo nie pytana wydała wszelkie sekrety Zielonych. Wszystkie czuły się wtedy zażenowane, to znaczy... wszystkie oprócz samej Talene. Jej opowieść wyjaśniła wszakże, dlaczego Zielone tak się wściekły, gdy Adelornę wychłostano. Tym niemniej pozostała ona Kapitan-Generał. Śmieszny tytuł, nawet jeśli nazywały się Bojowymi Ajah... Przynajmniej Główna Urzędniczka naprawdę szczerze opisała, co zrobiła Serancha.

Stojący w dole korytarza Meidani i jej Strażnik wyraźnie o czymś cicho rozmawiali. Mimo to jedno lub drugie stale zerkało za zakręt. Bernaile znajdowała się także w zasięgu wzroku Yukiri, chociaż na przeciwległym krańcu korytarza. Kobieta stale obracała głowę, usiłując nie spuszczać oczu z Yukiri i Seaine, a równocześnie sprawdzać, czy ktoś nie nadchodzi. Poza tym przestępowała z nogi na nogę w sposób, który mógł przyciągnąć uwagę innych, jednak obecnie każda kręcąca się samotnie poza kwaterami swojej Ajah siostra aż się prosiła o kłopoty, a Bernaile o tym wiedziała i stąd wynikało jej zdenerwowanie. Tę rozmowę trzeba było jak najszybciej zakończyć.

Yukiri podniosła pięść i odgięła kciuk.

— Po pierwsze pięć Ajah musiało wybrać nowe Zasiadające, ponieważ ich dotychczasowe przedstawicielki w Komnacie przyłączyły się do buntowniczek. — Seaine skinęła głową, toteż Yukiri odgięła palec wskazujący. — Po drugie każda z tych Ajah wybrała Zasiadającą, która nie była... wyborem... logicznym. — Seaine kiwnęła głową. Środkowy palec dołączył do wskazującego. — Po trzecie Brązowe zostały zmuszone wybrać dwie nowe Zasiadające, a jednak nie wspomniałaś o Shevan. Jest w niej coś... — Yukiri przybrała wymuszony uśmiech — ...dziwnego?

— Nie. Saerin mówi, że prawdopodobnie sama wskazałaby Shevan, gdyby zdecydowała się wycofać, ale...

— Seaine, jeśli rzeczywiście sugerujesz, że przywódczynie Ajah spiskowały podczas podejmowania decyzji, kto ma objąć stanowisko w Komnacie Wieży... Zresztą, nigdy nie słyszałam dziwaczniejszego pomysłu! Jeśli jest tak, jak twierdzisz, dlaczego wybrały pięć podejrzanych kobiet i jedną zwyczajną?

— Właśnie coś takiego sugeruję — upierała się Seaine. — A ponieważ trzymacie mnie praktycznie pod kluczem, miałam więcej czasu na myślenie, niż mi potrzeba. Juilaine, Rina i Andaya dały mi wskazówki, Ferane zaś skłoniła mnie do sprawdzenia faktów. — Jakie wskazówki ze strony Andayi i innych miała na myśli Seaine? Och, no tak, jasne. W tak młodym wieku Rina i Andaya nie powinny jeszcze wstąpić do Komnaty Wieży. Zwyczaj nieporuszania kwestii wieku dość szybko sprawił, że przestano się nad nim również zastanawiać. — W przypadku tych dwóch mógł się zdarzyć zbieg okoliczności — ciągnęła Seaine. — Nawet w przypadku trzech, choć trudno w to uwierzyć, ale jeśli mamy do czynienia z pięcioma?! Poza Błękitnymi, tylko z Brązowych Ajah dwie Zasiadające dołączyły do buntowniczek. Może dlatego wybrały jedną zwyczajną siostrę. Jednak ta grupa jest dziwna, Yukiri. Zagadkowa. Nie wiem, czy myślę racjonalnie, coś mi jednak mówi, że lepiej rozwiązać radę, zanim do Wieży dostaną się buntowniczki. Stale odnoszę wrażenie, że ktoś kładzie mi rękę na ramieniu, a kiedy się oglądam, oczywiście nikogo tam nie ma.

Niewiarygodny był przede wszystkim sam pomysł, że przywódczynie Ajah spiskują. „Niemniej jednak — zadumała się Yukiri — konspiracja Zasiadających to wcale nie sprawa naciągana. Sama przecież biorę w czymś udział”. Istniała też zasada, że poza daną Ajah nikt nie zna przywódczyni, tyle że żadna przywódczyni Ajah nie przestrzegała tej zasady.

— Jeśli masz do czynienia z zagadką, zostało ci sporo czasu na jej rozwiązanie — odparła znużonym głosem. — Cokolwiek buntowniczki powiedziały ludziom, nie będą mogły opuścić Murandy przed wiosną, a marsz w górę rzeki zajmie im miesiące, o ile w ogóle tak długo utrzymają armię. — Nie wątpiła, że utrzymają ją przez jakiś czas, choć z pewnością nie bez końca. — Wróć do swoich pokojów, zanim ktoś zobaczy nas i nasze straże. Tam możesz myśleć o swojej łamigłówce — dodała, siląc się na uprzejmość, po czym położyła dłoń na ramieniu Seaine. — Będziesz musiała znieść jeszcze nieco opieki... do czasu, aż wszyscy się upewnimy, że jesteś całkowicie bezpieczna.

Gdyby Seaine nie była Zasiadającą, jej minę można by nazwać ponurą.

— Porozmawiam jeszcze raz z Saerin — oświadczyła, a otaczająca ją poświata saidara zniknęła.

Patrząc, jak Seaine dołącza do Bernaile, a później obie odchodzą krętym korytarzem ku kwaterom Ajah (obie ostrożne jak obawiające się wilków jelonki), Yukiri czuła ciężar na sercu. Szkoda, że buntowniczkom nie uda się dotrzeć przed latem. Może przynajmniej Ajah by się zjednoczyły i siostry nie musiałyby się przemykać do Białej Wieży. „Och, to jakbym pragnęła skrzydeł” — pomyślała ze smutkiem.

Zdecydowana panować nad nastrojem, ruszyła do Meidani i Leonina. Musiała przesłuchać Czarną siostrę, na szczęście śledztwo należało do zadań, z którymi dobrze sobie radziła.


Gawyn wytrzeszczył oczy w ciemnościach, gdy nowa fala zimna podniosła się aż do stryszku na siano. Grube, kamienne ściany pomieszczenia zazwyczaj chroniły nawet przed najgorszym chłodem nocy. Pod sobą Gawyn słyszał mamroczące głosy; wydawały się podekscytowane. Zdjął rękę z leżącego obok niego miecza i mocniej naciągnął rękawice. Tak jak cała reszta Młodych, spał w pełnym stroju. Prawdopodobnie nadeszła już pora na zmianę warty, więc powinien obudzić kilku ludzi wokół siebie, sam był jednak w tej chwili zupełnie rozbudzony i wątpił, czy szybko odnajdzie znów sen. Właściwie zawsze sypiał nerwowo, niepokojony przez mroczne sny i nawiedzany przez kobietę, którą kochał. Nie wiedział, gdzie jest Egwene, czy w ogóle żyje. I czy potrafi mu wybaczyć. Wstał, otrzepał się z drobinek siana, które przyczepiły mu się do płaszcza, po czym przypiął do pasa miecz.

Gdy ruszył między ciemne sylwetki mężczyzn śpiących na ułożonych w sterty belach siana, ciche szuranie butów na drewnianych szczeblach uprzytomniło mu, że ktoś wchodzi po drabinie na stryszek. Po chwili niewyraźna postać ukazała się na szczycie drabiny i tu się zatrzymała.

— Lordzie Gawynie? — spytał cicho Rajar głębokim głosem z domańskim akcentem, którego nie utracił mimo sześcioletniego szkolenia w Tar Valon. Dudniący głos Pierwszego Porucznika zawsze wszystkich zaskakiwał, jako że dobywał się z ust drobnego mężczyzny, sięgającemu Gawynowi niewiele wyżej niż do ramienia. Jednakże w innych czasach Rajar — mimo swej lichej postury — pewnie do tej pory zostałby już Strażnikiem. — Sądziłem, że będę cię musiał zbudzić. Właśnie przybyła jakaś siostra. Przyszła piechotą. Przyniosła wieści z Wieży. Ma tutaj dowodzić. Kazałem Tomilowi i jego bratu, zanim się położą, zabrać ją do domu Burmistrza.

Gawyn westchnął. Powinien pójść do domu, gdy wrócił do Tar Valon i odkrył, że Młodych wygnano z miasta, niestety zamiast tego utknął tu z powodu zimy. Szczególnie że miał już pewność, iż Elaida pragnie śmierci ich wszystkich. Jego siostra Elayne pojechała w końcu do Caemlyn, może już tam dotarła. Na pewno jakaś Aes Sedai zauważy, że Dziedziczka Tronu Andor zjawia się w Caemlyn w odpowiednim momencie, by zażądać tronu przed wszystkimi innymi. Biała Wieża na pewno postara się wykorzystać okazję i zapragnie mieć królową, która jest równocześnie Aes Sedai. Z drugiej strony Elayne mogła w tym momencie równie dobrze podążać do Tar Valon lub przebywać w Białej Wieży. Gawyn nie wiedział, w jaki sposób ani jak bardzo zbliżyła się z Siuan Sanche (Elayne zawsze skakała do wody, nie sprawdzając jej głębokości), ale Elaida i Komnata Wieży zapewne zechcą ją o to dokładnie wypytać, niezależnie od jej statusu — Dziedziczki Tronu czy nawet Królowej. Gawyn żywił jednak przekonanie, że nie obarczą jej odpowiedzialnością. Była przecież tylko jedną z Przyjętych. Tyle że... Musiał to sobie często powtarzać.

Najnowszy problem stanowiła armia, która rozbiła się na terenach pomiędzy nim i Tar Valon. Co najmniej dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy po tej stronie rzeki Erinin i prawdopodobnie tyleż samo na zachodnim brzegu. Popierali zapewne te Aes Sedai, które Elaida nazywała buntowniczkami. Któż inny bowiem ośmieliłby się oblegać wielki Tar Valon? Jednakże armia zjawiła się w sposób osobliwy i niezwykły, zdając się materializować z pustki w samym środku śnieżycy. Na myśl o tym zdarzeniu Gawyn czuł na plecach ciarki. Pogłoski i alarmy zawsze wyprzedzały każdą maszerującą większą siłę zbrojną. Zawsze! Ci żołnierze zaś przybyli niczym duchy, w kompletnej ciszy. Armia była wszakże równie prawdziwa jak otaczające skały, toteż Gawyn ani nie mógł wejść do Tar Valon i sprawdzić, czy Elayne przebywa w Wieży, ani odjechać na południe. W każdej armii znajdzie się przecież osobnik, który zwróci uwagę na poruszającą się grupę ponad trzystu mężczyzn. A buntowniczki na pewno nie miałyby litości dla Młodych. Zresztą, nawet gdyby Gawyn wyruszył sam, ze względu na zimowe utrudnienia podróżowałby bardzo powoli i może nie dotarłby do Caemlyn wcale wcześniej, niż jeśli przeczeka tu do wiosny. Nie miał też nadziei na rejs statkiem. Z powodu oblężenia ruch rzeczny zamierał w beznadziejnych zatorach. A Gawyn i tak już beznadziejnie utknął.

W dodatku teraz, w środku nocy zjawiła się jakaś Aes Sedai. Jej wizyta bez wątpienia nie uprości tych wszystkich kłopotliwych spraw.

— Dowiedzmy się, jakie wieści przyniosła — powiedział cicho, wyciągając rękę i wskazując Rajarowi drabinę.

Dwadzieścia koni i ich ułożone w stos siodła zajmowały niemal całą ciemną stodołę, a raczej tę część, której nie blokowały przegrody wraz z mniej więcej dwoma tuzinami mlecznych krów pani Millin, więc do szerokich drzwi on i Rajar musieli się przeciskać wśród zwierząt. W stodole było zimno, ciepło biło jedynie od śpiących stworzeń. Dwaj ludzie pilnujący koni wyglądali jak milczące cienie, jednak Gawyn czuł, że patrzą na niego i Rajara wychodzących w lodowatą noc. Na pewno słyszeli o przysłanej Aes Sedai i też zadawali sobie pytania związane z jej przybyciem.

Niebo było jasne, a ubywający księżyc nadal dawał dość światła. Wieś Dorlan połyskiwała od śniegu. Otuliwszy się szczelniej płaszczami, dwaj mężczyźni z trudem brnęli w głębokim po kolana śniegu przez pogrążoną w milczeniu wieś, drogą prowadzącą do Tar Valon z miasta, które nie istniało od setek lat. Obecnie nikt nie podróżował w tym kierunku z Tar Valon, chyba że do Dorlan, tu jednak tylko nieliczni mieli powód przychodzić w zimie. Wedle tradycji wieś dostarczała sery Białej Wieży i tylko tam. Osada była mała, składało się na nią zaledwie piętnaście szarych kamiennych domów krytych łupkowym dachem i zasypanych teraz śniegiem aż do pierwszych okien. W niewielkiej odległości za każdym domem stały obory i stodoły, wszystkie pełne nie tylko krów, lecz także ludzi i koni. Większość mieszkańców Tar Valon z pewnością w ogóle nie pamiętała o istnieniu Dorlan. Któż by się zastanawiał nad pochodzeniem jadanego sera? Wioska wydawała się więc idealnym miejscem na kryjówkę. Do tej pory.

Wszystkie domy, poza jednym, były ciemne. Z budynku pana Burlowa światło przeciekało przez okiennice na kilku oknach: na piętrze i na parterze. Garon Burlow — oprócz stanowiska Burmistrza — miał nieszczęście posiadać największy dom w Dorlan, wieśniacy umieścili tam zatem Aes Sedai, przesuwając sprzęty, aby przygotować jej posłanie. Wcześniej dwa pokoje w domu pana Burlowa i tak stały puste.

Na kamiennym progu Gawyn tupnął kilkakrotnie, starając się otrząsnąć śnieg z butów, po czym pięścią w rękawicy zastukał w masywne drzwi Burmistrza. Nikt mu nie odpowiedział, mimo to mężczyzna po chwili otworzył drzwi i wprowadził Rajara.

Frontowe pomieszczenie z belkowym stropem było — jak na taki dom — dość duże. Dominowało w nim kilka wysokich, otwartych kredensów z półkami wypełnionymi naczyniami cynowymi oraz z emaliowanej gliny, a także długi, wypolerowany stół i krzesła z wysokimi oparciami. Wszystkie olejne lampy zapalono, co w zimie równało się straszliwej rozrzutności, gdyż wystarczyłoby parę łojowych świec, płomienie w kominku zaś ani nie oświetlały, ani nie ogrzewały pomieszczenia. Mimo to, dwie siostry, które zajmowały pokoje na piętrze, stały boso na gołej drewnianej podłodze, jedynie w obszytych futrem płaszczach narzuconych pospiesznie na lniane koszule nocne. Katerine Alruddin i Tarna Feir obserwowały niską kobietę w ciemnej, podróżnej sukni z żółtymi wstawkami i płaszczu aż do bioder białym od śniegu. Nowo przybyła stanęła najbliżej, jak tylko mogła, obszernego paleniska, znużonym ruchem ogrzewając ręce i drżąc. Przebijając się pieszo przez śnieg, nie mogła pokonać podróży z Tar Valon w mniej niż dwa, trzy dni, a po tak długim czasie nawet Aes Sedai zaczynają w końcu odczuwać zimno. Zapewne właśnie o niej wspominał Rajar, chociaż jej twarz różniła się od gładkich lic, które zachowywała większość sióstr, bowiem w jej rysach można było dostrzec ślad przeżytych lat. W porównaniu z pozostałymi dwiema wydawała się też dziwnie nijaka.

Nie widząc Burmistrza i jego żony, Gawyn poczuł dodatkowy ucisk w żołądku, choć właściwie spodziewał się, że ich nie zastanie. Zapewne oboje, niezależnie od godziny, obsługiwali Aes Sedai, oferując im gorące jadło i napitki, póki Katerine i Tarna nie odesłały ich do łóżka, pragnąc zostać same z nowo przybyłą Narenwin. Co prawdopodobnie oznaczało, że ze strony Gawyna głupotą była nadzieja na poznanie przyniesionych wiadomości. Wiedział o tym wszakże, już zanim opuścił stodołę.

— ...przewoźnik zapewnił mnie wprawdzie, że aż do końca oblężenia pozostanie na łodzi w miejscu, w którym wysiadłam — ciągnęła jakąś wypowiedź zmęczonym głosem niska nowo przybyła — ale tak bardzo był przestraszony, że w chwili obecnej może się równie dobrze znajdować daleko w dole rzeki. — Gdy uderzyło ją zimno z otwartych drzwi, rozejrzała się i jej kwadratowa twarz nieco się ożywiła. — Lordzie Gawynie Trakand — powiedziała. — Mam dla ciebie rozkazy od Zasiadającej na Tronie Amyrlin.

— Rozkazy? — spytał Gawyn. By zyskać na czasie, zdjął rękawice i wcisnął je za pas. Pomyślał, że tym razem wraz z rozkazem może poznać gorzką prawdę. — Dlaczego Elaida przysyła mi rozkazy? Dlaczego mam być jej posłuszny? Wyparła się mnie i Młodych.

Rajar, który, złożywszy ręce za plecami, przybrał postawę pełną szacunku dla Aes Sedai, posłał teraz Trakandowi szybkie spojrzenie z ukosa. Nie odezwałby się nie w porę, obojętnie co by Gawyn powiedział, jednak Młodzi nie podzielali ufności Gawyna. Siostry postępowały, jak chciały, i żaden mężczyzna nie potrafił zrozumieć ich intencji, póki jakaś Aes Sedai mu ich nie wyjaśniła. Młodzi całym sercem, na dobre i na złe, związali wszak swój los z Białą Wieżą.

— To może poczekać, Narenwin — wtrąciła oschle Katerine, otulając się ściślej płaszczem. Rozczochrane, czarne włosy rozsypały jej się na ramionach w nieładzie, jakby zdążyła tylko kilkakrotnie pospiesznie przeczesać je grzebieniem, po czym zrezygnowała. Była w niej siła, która skojarzyła się Gawynowi z polującym rysiem. A może z rysiem, który stara się unikać zastawionych na niego pułapek. Na Gawyna i Rajara siostra zaledwie zerknęła, tylko tyle. — Mam pilną sprawę w Wieży. Powiedz mi, jak znaleźć tę bezimienną rybacką wieś. Jeśli twojego przewoźnika nie ma na brzegu, znajdę kogoś, kto mnie zawiezie.

— I mnie — rzuciła krótko Tarna i uparcie zacisnęła mocne szczęki. Jej niebieskie oczy ciskały pioruny. W przeciwieństwie do Katerine, długie, jasnozłote włosy Tarny wyglądały tak schludnie, że wydawały się uczesane przez jakąś służącą tuż przed zejściem kobiety z piętra. Tarna była tak samo zdeterminowana jak jej towarzyszka, lecz bardziej nad sobą panowała. — Też mam pilne powody, żeby bez dalszej zwłoki dotrzeć do Wieży. — Kiwnęła Gawynowi głową, po czym nieco słabiej Rajarowi.

Jej gesty były zimne niczym marmur, z którego niemal wydawała się wyrzeźbiona. A jednak na nich obu patrzyła przyjaźniej niż na Katerine, która zresztą odwzajemniała jej się identycznym chłodem. Stosunki tych dwóch kobiet zawsze pozostawały nieco sztywne, mimo iż obie pochodziły z tej samej Ajah. Nie przepadały chyba wszakże za sobą, może nawet wcale się nie lubiły. W przypadku Aes Sedai trudno jednak było o pewność.

Gdyby odeszły, Gawyn nie tęskniłby za żadną z nich. Tarna przyjechała do Dorlan zaledwie dzień po przybyciu tajemniczej armii i jakkolwiek Aes Sedai ustalały takie sprawy, Tarna natychmiast usunęła Lusonię Cole z jej pokoju na piętrze, a Covarli Baldene odebrała dowództwo nad jedenastoma innymi siostrami, wcześniej przebywającymi w wiosce. Patrząc, jak energicznie się wszystkim od razu zajęła, można by ją wziąć za przedstawicielkę Zielonych. Wypytała inne siostry o sytuację i codziennie dokładnie kontrolowała Młodych, może szukając wśród nich potencjalnych Strażników. Gdy Czerwona ich tak studiowała, mężczyźni zaczynali się oglądać przez ramię. Co gorsza, niezależnie od pogody, Tarna spędzała długie godziny w siodle; jeździła, próbując znaleźć miejscowego, który pokaże jej drogę do Tar Valon, pragnęła się bowiem przemknąć obok oblegających miasto. Gawyn obawiał się, że swoim zachowaniem kobieta prędzej czy później przyciągnie do Dorlan zwiadowców. Katerine z kolei zjawiła się zaledwie wczoraj, wściekła z powodu blokady Drogi Tar Valon i z miejsca odebrała Tarnie dowództwo, a Covarli kwaterę. Choć nie korzystała ze swojej władzy w ten sam sposób, co wcześniej Tarna. Unikała innych sióstr, nikomu nie chciała powiedzieć, dlaczego zniknęła w Studniach Dumai ani gdzie przebywała. Jednak i ona przypatrywała się Młodym wzrokiem kobiety oglądającej siekierę, której zamierza użyć, nie dbając o to, ile przy tym popłynie krwi. Gawyna nie zaskoczyłoby, gdyby próbowała go zmusić do pomocy w dotarciu do miasta. Tak, tak, Gawyn będzie bardziej niż szczęśliwy, gdy obie odejdą. Tyle że kiedy odejdą, będzie się musiał zająć Narenwin. I wypełnić rozkazy Elaidy.

— To maleńka wioska, Katerine — stwierdziła Narenwin, nie przestając drżeć na całym ciele. — Zaledwie trzy czy cztery nędzne, zapuszczone chatki rybackie, położone o pełny dzień drogą lądową wzdłuż rzeki. Dalej niż stąd. — Wzięła w dłonie fałdy wilgotnych spódnic i przysunęła się bliżej ognia. — Może zdołamy znaleźć sposób wysłania wiadomości do miasta, jednak wy dwie jesteście potrzebne tutaj. Wiecie, co powstrzymało Elaidę przed przysłaniem pięćdziesięciu lub więcej sióstr zamiast mnie jednej? Trudność zdobycia choćby jednej małej łodzi, która niewidoczna przepłynęłaby tę rzekę, także w ciemnościach. Muszę powiedzieć, że zdumiało mnie odkrycie, iż tak blisko Tar Valon są jakieś siostry. W tych okolicznościach każda przebywająca poza murami Aes Sedai musi...

Tarna pospiesznie zamachała podniesioną dłonią.

— Och, Elaida nawet nie może się dowiedzieć, że tu jestem.

Katerine zacisnęła usta, zmarszczyła brwi i uniosła podbródek, jednak pozwoliła kontynuować drugiej Czerwonej.

— A jakie ci dała rozkazy dotyczące sióstr w Dorlan, Narenwin?

Rajar zaczął się z uwagą wpatrywać w swoje buty i w deski podłogowe przed sobą. Mężczyzna bez wahania poszedłby w każdą bitwę, a jednak tylko głupiec chciał być świadkiem sprzeczek Aes Sedai.

Nowo przybyła poruszała w milczeniu rozciętymi spódnicami.

— Polecono mi dowództwo nad siostrami, które tu znajdę — odparła w końcu wyniośle. — Mam zrobić wszystko, co się da. — Po chwili westchnęła i niechętnie się poprawiła: — To znaczy, nad siostrami, które dotąd podlegały Covarli. Choć zapewne...

— Nigdy nie podlegałam Covarli, Narenwin — przerwała jej tym razem Katerine. — A więc te rozkazy nie mogą się odnosić do mnie. Rano wyruszam na poszukiwanie tych trzech czy czterech rybackich chat.

— Ale...

— Wystarczy, Narenwin — oznajmiła lodowatym tonem Katerine. — Idź, pozałatwiaj swoje sprawy z Covarlą. — Czarnowłosa Katerine kątem oka posłała niewysokiej Narenwin spojrzenie. — Przypuszczam, że możesz mi towarzyszyć, Tarno. Na łodzi rybackiej powinno się znaleźć dość miejsca dla nas dwóch.

Tarna leciutko pochyliła głowę, prawdopodobnie w podzięce.

Obie Czerwone uznały rozmowę za skończoną. Otuliły się szczelniej płaszczami i ruszyły do drzwi prowadzących głębiej do wnętrza domu. Narenwin popatrzyła za nimi z irytacją, po czym z pozornie spokojną twarzą zwróciła uwagę na Gawyna.

— Masz jakieś wiadomości od mojej siostry? — spytał, zanim zdążyła otworzyć usta. — Wiesz, gdzie jest?

Kobieta była naprawdę zmęczona. Zamrugała, a Gawyn niemal widział, jak wymyślała odpowiedź, która nic mu nie powie.

Tarna zatrzymała się w połowie drogi do drzwi.

— Gdy widziałam ostatnio Elayne, była w towarzystwie buntowniczek. — Głowy wszystkich gwałtownie obróciły się w jej stronę. — Na szczęście twojej siostrze nie grozi zemsta — kontynuowała spokojnie. — Nie musisz więc się o nią martwić. Przecież Przyjęte nie mogą same decydować, której siostrze okazać posłuszeństwo. Zgodnie z prawem, Elayne na pewno nie doświadczy żadnej trwałej szkody, daję ci na to moje słowo. — Wydawała się nieświadoma intensywnego spojrzenia Katerine i wybałuszonych oczu Narenwin.

— Mogłaś mi o tym powiedzieć wcześniej — mruknął Trakand szorstkim tonem.

Nikt nie przemawiał w taki sposób do Aes Sedai, przynajmniej nie więcej niż raz, jednak Gawyna to w tym momencie nie obchodziło. Czy pozostałe dwie siostry zdziwił fakt, że Tarna zna odpowiedź na jego pytanie? A może zdumiały się, że mu jej udzieliła?

— Co masz na myśli przez określenie „żadnej trwałej szkody”?

Jasnowłosa Tarna parsknęła śmiechem.

— Nie mogę ci obiecać, że twoja siostra nie wyrządzi sobie jakiejś krzywdy, jeśli posunie się za daleko. Elayne jest tylko Przyjętą, a nie Aes Sedai. A jednak fakt ten chroni ją przed większą szkodą. Skoro na złą drogę sprowadziła ją jakaś siostra, należy ukarać tę siostrę. Poza tym, Elayne nie trzeba ratować, nawet gdybyś to potrafił. Dziewczyna przebywa wszak z Aes Sedai. Teraz wiesz tyle, ile mogę ci o niej powiedzieć. Zamierzam przespać kilka godzin przed świtem, a ciebie zostawiam Narenwin.

Katerine przypatrywała się odejściu Tarny z obojętną miną, tylko oczy błyszczały jej niczym dzikiemu kotu podczas polowania. W końcu wyszła z pomieszczenia tak szybko, że aż zatrzepotały za nią poły płaszcza.

— Tarna ma rację — oświadczyła Narenwin, gdy tylko za Katerine zamknęły się drzwi. Niska Aes Sedai przy dwóch innych siostrach nie wyglądała może na uosobienie spokoju i tajemniczości, bez nich jednakże bardziej przypominała Aes Sedai, prezentowała się całkiem statecznie i nieźle sobie radziła. — Elayne należy do Białej Wieży. Tak jak i ty, mimo swoich słów o wyparciu się was przez Elaidę. Historia Andoru nierozerwalnie połączyła cię z Wieżą.

— My, Młodzi, wszyscy należymy do Wieży z własnego wyboru, Narenwin Sedai — wtrącił Rajar, składając oficjalny ukłon.

Narenwin nie spuściła jednak wzroku z Trakanda.

Gawyn zamknął oczy i przez moment zmagał się z ochotą przetarcia ich grzbietem dłoni. Młodzi rzeczywiście przynależeli do Białej Wieży. Nikt nigdy nie zapomni, że walczyli na terenach Wieży, powstrzymując odsiecz usuniętej Amyrlin. Na dobre czy na złe, opowieść ta podąży za nimi do grobu. On sam również był nią napiętnowany, naznaczyły go też własne sekrety. Mimo całego tego rozlewu krwi pozwolił wszak Siuan Sanche odejść wolno. Co ważniejsze jednak, z Białą Wieżą wiązała go zarówno Elayne, jak i Egwene al’Vere, a Gawyn nie wiedział, który związek był silniejszy — miłość do siostry czy miłość do wybranki swego serca. Opuścić jedną oznaczało opuścić wszystkie i drugą, i Wieżę, a póki żył, nie zamierzał porzucać ani Elayne, ani Egwene.

— Masz moje słowo, że zrobię wszystko, co w mojej mocy — stwierdził znużonym tonem. — Czego chce ode mnie Elaida?


Niebo nad Caemlyn było bezchmurne, a słońce w postaci jasnozłotej kuli dotarło już niemal do najwyższego punktu. Promienie cudownie oświetlały śnieżny kobierzec pokrywający okolicę, lecz w ogóle nie dawały ciepła. A jednak powietrze było cieplejsze niż Davram Bashere mógł oczekiwać po rodzinnej Saldaei, chociaż wcale nie żałował, że jego nowy płaszcz obszyty jest futrem kuny. Pod wpływem lodowatego oddechu Bashere’a szron osiadał na jego gęstych, przedwcześnie posiwiałych wąsach. Stojąc w głębokim po kostki śniegu, wśród pozbawionych liści drzew, na wzgórzu oddalonym może ligę na północ od Caemlyn, mężczyzna przyłożył do oka długą, pozłacaną tubę ze szkłem powiększającym i studiował ruchy odbywające się poniżej, w odległości mniej więcej mili na południe od niego. Kręcący się za jego plecami Śmigły co rusz trącał go niecierpliwie pyskiem w ramię. Śmigły nie lubił bezruchu, niestety nie zawsze dostajemy to, czego pragniemy.

Rozbity obóz zajmował sporo miejsca w dole, pośród rozproszonych drzew, po obu stronach Drogi Tar Valon. Żołnierze rozładowywali wozy z zapasami, kopali latryny, stawiali namioty i konstruowali z gałęzi oraz konarów różnej wielkości szałasy i przybudówki; wszyscy lordowie i lady trzymali się blisko swoich ludzi. Zamierzali tu pomieszkać przez pewien czas. Po liczbie koni przywiązanych do palików i ogólnej rozległości obozu Bashere ocenił, że ma przed sobą około pięć tysięcy osób, może nieco więcej lub nieco mniej. Żołnierzom towarzyszyli grotarze, kowale, zbrojmistrze, praczki, woźnice i inni cywile, którzy — jak zwykle w takich sytuacjach — rozbili własny obóz na obrzeżach wojskowego. Większość cywilów zamiast pracować, spędzała coraz więcej czasu na wypatrywaniu ku wzgórzu, gdzie stał Bashere. Tu i ówdzie któryś z żołnierzy przerywał wykonywane zajęcie i także zerkał w górę, jednak chorążowie i dowódcy oddziałów szybko kazali takiemu wracać do pracy. Davram nie zauważył, aby panowie wielkich rodów czy oficerowie, jeżdżący po stale rosnącym obozie, spoglądali na północ. Zagłębienie między wzgórzami skrywało obóz przed miastem, chociaż Bashere ze swej wysokości dostrzegał poprzecinane pasmami srebra szare mury. Ludzie w mieście oczywiście zdawali sobie sprawę z obecności wojska, które rano obwieszczało swoją obecność hejnałami, a w miejscach widocznych z murów wywieszono sztandary. Obóz leżał jednak dalej niż o strzał z łuku.

Obleganie miasta otoczonego wysokimi, mocnymi murami, których obwód przekraczał sześć lig, nie było sprawą łatwą, a w tym przypadku sprawę dodatkowo komplikowało leżące poza miejskimi murami Dolne Caemlyn — labirynt ceglanych i kamiennych domów oraz sklepów, pozbawionych okien magazynów i długich rynków. Wokół miasta rozmieszczono jeszcze siedem takich obozów jak ten, starając się zablokować każdą drogę i każdą bramę, które pozwalałyby na wypad większej grupy. Mimo to z miasta wypuszczały się patrole, a wartownicy prawdopodobnie czaili się w opuszczonych obecnie budynkach Dolnego Caemlyn. Małe grupki mogłyby się przedostać do miasta pod osłoną nocy, może nawet udałoby się wprowadzić kilka zwierząt jucznych, nie sposób jednak byłoby wykarmić to miasto, które należało do największych na świecie. W przeszłości więcej oblężeń wykańczał głód i choroby niż miecze czy machiny oblężnicze. Pytanie tylko, kto wcześniej ulegnie — oblegani czy oblegający.

Plan wydawał się niezły, jednak Davrama Bashere’a wprawiały w zakłopotanie sztandary w obozie poniżej. Skonstruowana przez Cairhienianina imieniem Tovere luneta, prezent od Randa al’Thora, silnie powiększała oglądane widoki, toteż Bashere całkiem dokładnie widział większość sztandarów, ilekroć rozprostował je wietrzyk. Dostrzegał sporo andorańskich godeł, Dąb i Topór Dawlina Armaghna, pięć Srebrnych Gwiazd Daerilly Raened i wiele sztandarów pomniejszych szlachciców, którzy poparli żądanie Naean Arawn do Tronu Lwa i Różanego Wieńca Andoru. Jednakże kreskowany Czerwony Mur Jailina Marana też był tam na dole, a także dwa Białe Lamparty Carlys Ankerin i złota Skrzydlata Ręka Erama Talkenda. Wedle wszelkich pogłosek złożyli oni przysięgę rywalce Naean, Elenii Sarand. Widząc ich wśród innych, Bashere odniósł wrażenie, że patrzy na pożywiające się razem wilki i wilczury. Albo wrogów przy otwartej na tę okazję beczce dobrego wina.

Prezentowały się tu również dwa inne sztandary, przybrane złotymi frędzlami i co najmniej dwa razy większe od pozostałych, toteż zbyt ciężkie, żeby mocniej poruszyły je sporadyczne podmuchy wiatru. Oba lśniły blaskiem grubego jedwabiu. Davram zobaczył je wyraźnie już wcześniej, łopoczące nad głowami galopujących chorążych, którzy to wjeżdżali na skrywające obóz wzgórza, to z nich zjeżdżali. Jednym ze sztandarów był Lew Andoru, biały na czerwonym tle, ten sam, który powiewał z wysokich, okrągłych wież znaczących miejskie mury. W obu przypadkach stanowił deklarację czyjegoś prawa do tronu i korony. Drugi wielki sztandar w dole kojarzył się z kobietą jawnie rzucającą wyzwanie Elayne Trakand. Cztery srebrne księżyce na granatowym polu, znak Dynastii Marne. Czy wszyscy oni zamierzali poprzeć Arymillę Marne? Miesiąc temu ta kobieta byłaby szczęśliwa, gdyby ktoś spoza jej Domu lub ten półgłówek Nasin Caeren udzielił jej noclegu!

— Ignorują nas — warknął Bael. — Mógłbym ich przed zachodem słońca rozbić w drobny mak i ani jeden nie dożyłby wschodu, a jednak oni nas ignorują.

Bashere posłał Aielowi spojrzenie z ukosa. Z ukosa i z dołu, gdyż mężczyzna przewyższał Davrama dobrze ponad stopę. Nad czarną zasłoną skrywającą twarz Baela widać było jego szare oczy i pas pociemniałej od słońca skóry. Bashere miał nadzieję, że Aiel jedynie ochrania usta i nos przed zimnem. Bael nosił swoje krótkie włócznie i puklerz z byczej skóry, miał też łuk w futerale na plecach i kołczan przy biodrze, lecz tylko woal się w tej chwili liczył. Wszak jeszcze nie przyszła pora na zabijanie. Dwadzieścia kroków w dół stoku w stronę obozowiska trzydziestu innych Aielów, kucając na piętach, trzymało swobodnie broń. Jeden na trzech nie miał zasłoniętej twarzy, więc może rzeczywiście chodziło jedynie o zimno. Tyle że z Aielami nigdy nic nie wiadomo.

Bashere rozważył szybko kilka możliwości.

— Elayne Trakand nie pochwaliłaby cię za takie posunięcie, Baelu, a na wypadek gdybyś zapomniał, co czują młodzi mężczyźni, dodam, że i Randowi al’Thorowi by się coś takiego nie spodobało.

Bael szorstko chrząknął.

— Melaine powtórzyła mi słowa Elayne Trakand. Nie musimy stale jej zadowalać. Czasem mogłaby nas uznać za naiwnych lub głupich. Gdy wróg staje naprzeciwko ciebie, wszelkimi sposobami jednasz sobie sojuszników. Czy oni postępują podczas wojny identycznie jak w swojej Grze Domów?

— Jesteśmy cudzoziemcami, Baelu. Fakt ten ma znaczenie tu, w Andorze.

Potężny Aiel znów chrząknął.

Bashere uznał, że moment nie jest odpowiedni na wyjaśnianie kwestii politycznych. Zagraniczna pomoc mogłaby dużo kosztować Elayne — może wszystko, co usiłowała zyskać. Jej wrogowie zdawali sobie zresztą z tego sprawę; wiedzieli też, że ona ma tego świadomość. Z tego też powodu nie obawiali się ani Bashere’a, ani Baela, ani nawet Legionu Smoka, niezależnie od jego liczebności. Właściwie, mimo oblężenia, obie strony wkładały sporo wysiłku w unikanie zażartego boju. Trwała wojna, jednak osobliwa: bez manewrów i potyczek, chyba że ktoś wpadł na kogoś przypadkiem, zwycięzcą zaś miał zostać człowiek, który zyska jakąś nienaruszalną pozycję lub zmusi drugiego do zajęcia niemożliwego do obrony stanowiska. Bael prawdopodobnie nie zauważał różnicy między tą wojną a Daes Dae’mar. Po prawdzie sam Bashere dostrzegał między nimi sporo podobieństw. Ze względu na bliskość Ugoru, Saldaea nie mogła sobie pozwolić na rywalizację o tron. Tyranię można jakoś znieść, a Ugór szybko zabijał głupich i chciwych, lecz nawet ten szczególny rodzaj wojny domowej pozwoliłby Ugorowi zmiażdżyć Saldaeę.

Bashere podjął studiowanie obozu przez lunetę, usiłując odgadnąć, w jaki sposób ktoś tak głupi jak Arymilla Marne mógł zyskać poparcie Naean Arawn i Elenii Sarand. Obie były chciwe i ambitne, a każda z nich żywiła absolutne przeświadczenie, iż posiada prawo do tronu, w dodatku — jeśli Davram dobrze rozumiał poplątaną sieć intryg, której Andoranie używali do decydowania w tych kwestiach — każda z tych dwóch kobiet miała znacznie większe szansę do Tronu Lwa niż Arymilla. To nie była sprawa wilków i wilczurów; można by raczej powiedzieć, że w tej sytuacji wilki postanowiły podążyć za pieskiem salonowym. Być może Elayne znała ich motywację, jednak go o niej nie powiadomiła, zwłaszcza że przesyłała mu tylko krótkie i pozbawione ważniejszych treści notki. Istniało wszak spore ryzyko, że ktoś je przeczyta i zacznie ją podejrzewać o spiskowanie z Bashere’em. I znowu w tym momencie kojarzyła się andorańska Gra Domów.

— Zdaje mi się, że ktoś się pali do tańca z włóczniami — oświadczył Bael i Davram opuścił ozdobną tubę niżej, starając się ustalić, na co wskazuje Aiel.

Od kilku dni widać było nieprzerwany strumień ludzi uciekających z miasta przed oblężeniem, ale niektórzy opuszczali je chyba zbyt późno. Pośrodku Drogi Tar Valon, tuż za rogatkami Dolnego Caemlyn, stało pół tuzina przykrytych płótnem wozów otoczonych przez pięćdziesięciu jeźdźców pod sztandarem, który na tle czterech naprzemiennych kwadratów błękitnych i białych przedstawiał prawdopodobnie biegnącego niedźwiedzia lub może jakiegoś wielkiego psa myśliwskiego; zwierzę mignęło Davramowi, gdy sztandar rozprostował się pod wpływem nagłego podmuchu wiatru. Przygnębieni ludzie stłoczyli się z jednej strony, zaciskając płaszcze wokół ciał; mężczyźni opuścili głowy, dzieci trzymały się kurczowo kobiecych spódnic. Niektórzy jeźdźcy zsiedli i zaczęli przeszukiwać wozy, otwierać skrzynie i pudła, podnosić ubrania nieco już osypane śniegiem. Bez wątpienia szukali pieniędzy lub napitków, choć w zasadzie brali wszystko, co wyglądało na wartościowe. Dość szybko zapewne ktoś odetnie jeden czy drugi zaprzęg, a może żołnierze przejmą również wozy. Wozy i konie zawsze przydawały się armii, zwłaszcza że zasady tej bardzo osobliwej andorańskiej wojny domowej nie bardzo chroniły osoby, które znalazły się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Po chwili przez miejskie bramy pod wysokim na dwadzieścia stóp łukiem wyjechali galopem lansjerzy w czerwonych strojach. Słońce błyskało na czubeczkach ich lanc, na pancerzach i hełmach, odbijało się od długich, pustych straganów na rynku. Wychodzili Gwardziści Królowej. Spora ich grupa. Bashere przesunął lunetę z powrotem na wozy.

Najwidoczniej oficer pod sztandarem z niedźwiedziem (o ile to był niedźwiedź) zebrał już odpowiednią sumkę. Pięćdziesięciu przeciwko dwóm setkom dawało bardzo nikłe szanse powodzenia, zwłaszcza że w grę wchodziło kilka wozów. Mężczyźni, którzy wcześniej zsiedli z koni, teraz byli już ponownie w siodłach. Mało tego, kiedy Bashere ich wyszukał, odkrył, że wielu z nich pędzi na północ, prosto ku niemu. Za nimi płynął błękitno-biały sztandar. Większość osób stłoczonych przy drodze znieruchomiała i w zmieszaniu gapiła się na odjeżdżających żołnierzy, niektórzy jednak natychmiast wrócili i zaczęli zbierać rozrzucone na śniegu przedmioty, które ładowali z powrotem na wozy.

Pakowaniu położyło kres przybycie Gwardzistów, którzy nadjechali kilka minut później. Zatrzymali się przy wozach i szybko spędzili do nich ludzi. Kilku mieszczan próbowało ratować najcenniejszy dobytek, a jeden mężczyzna machał rękoma w proteście, zwracając się do oficera Gwardzistów — osobnika w hełmie z białym pióropuszem i czerwoną szarfą na napierśniku — który wychylił się tylko z siodła i spoliczkował buntownika. Mężczyzna od razu upadł na plecy, a po jednej minucie szoku wszyscy mieszkańcy miasta, którzy jeszcze nie wspięli się na wozy, popędzili ku nim. Wyjątkiem było dwóch śmiałków, którzy zatrzymali się, by podnieść leżącego za ręce i nogi, po czym najszybciej, jak potrafili, ruszyli z bezwładnym ciężarem. Jakaś kobieta na ostatnim wozie w rzędzie już zacięła konie, zawracając wóz i kierując się z powrotem do miasta.

Bashere opuścił lunetę, przez moment studiował obóz gołym okiem, po czym znowu przycisnął do niego przedmiot, pragnąc się lepiej przyjrzeć. Mężczyźni nadal kopali szuflami i oskardami, inni zaś ściągali worki i beczki z wozów. Arystokraci i oficerowie jeździli konno po obozie, doglądając pracy. Panowała cisza, nikt nie rozmawiał. W końcu ktoś wskazał na wzgórze między obozem i Caemlyn, potem w jego ślad podążyli inni, a ludzie na koniach przyspieszywszy, zaczęli wykrzykiwać rozkazy. Z obozu dostrzec już można było sztandar z niedźwiedziem.

Bashere wetknął lunetę pod pachę i zmarszczył brwi. Obozujący nie mieli straży, więc nikt nie ostrzeże ich, czego powinni się spodziewać. Chociaż bez wątpienia nikt nie zdecyduje się rozpocząć bitwy, która wydawała się nonsensem. Davram uznał, że warto ten drobiazg zapamiętać, gdyż zapewne w innych obozach tak samo brakuje ostrożności; o ile nikt nie naprawi tego błędu. Sapnął z irytacją pod wąsem. „I o ile oczywiście będę walczył z oblegającymi” — dodał w myślach.

Rzucił okiem ku Caemlyn. Eskortowane przez Gwardzistów wozy znajdowały się już w połowie drogi do Bramy Tar Valon. Woźnice zawzięcie uderzali konie. Może uciekali tylko przed oficerem z szarfą, który z jakiegoś powodu wymachiwał mieczem nad głową...

— Nie szykuj się dziś na żaden taniec — powiedział Aielowi.

— Zatem mam lepsze zajęcia na dzień dzisiejszy, niż gapić się na ludzi z bagien, którzy kopią dziury — odparował Bael. — Zawsze można znaleźć wodę i cień, Davramie Bashere.

— W chwili obecnej wolałbym mieć suche stopy i ciepły ogień — mruknął Bashere bezmyślnie, po czym pożałował, że się wcześniej nie zastanowił. Jeśli się naruszy czyjeś zasady, ten ktoś może cię zabić, a Aielowie przestrzegali swoich zasad i byli, w dodatku, bardzo dziwni.

Bael wszakże odrzucił jedynie w tył głowę i gromko się roześmiał.

— Bagna wszystkich ogłupiają, Davramie Bashere. — Wykonał osobliwy gest prawą ręką, którym wezwał swoich rodaków do powstania z ziemi. Po chwili cała grupka pobiegła na wschód wielkimi, długimi, lekkimi susami. Śnieg w istocie nie stanowił dla nich żadnej przeszkody.

Bashere wsunął lunetę w skórzany futerał wiszący w jukach siodła Śmigłego, po czym dosiadł gniadosza i skierował go ku zachodowi. Żołnierze z jego eskorty czekali na przeciwległym zboczu i teraz cicho uformowali się za nim w szereg; słychać było jedynie słabe skrzypienie skóry, lecz ani razu nie zabrzęczał metal. Eskorta Davrama była mniej liczna niż Baela, ale składała się z twardych ludzi pochodzących z jego posiadłości w Tyrze, których Bashere osobiście wielokrotnie prowadził do Ugoru, zanim przywiózł ich tutaj, na południe. Każdy żołnierz obserwował wyznaczoną część szlaku — przed sobą lub za sobą, z lewej bądź z prawej, w górze albo w dole, toteż stale obracali głowy. Bashere bardzo liczył na ich uwagę. Las wprawdzie był tu rzadki, gałęzie wszystkich drzew z wyjątkiem dębów, sosen, jodeł i mahoniowców po zimowemu ogołocone, ośnieżony teren zaś tak falisty, że skrywał setkę konnych na pięćdziesiąt kroków. Bashere nie spodziewał się niby żadnego szczególnego niebezpieczeństwa, z drugiej jednak strony człowieka zwykle zabijało coś nieoczekiwanego. Na tę myśl mimowolnie odpiął zatrzask skrywającej miecz pochwy. Trzeba być gotowym na nieoczekiwane.

Eskortą dowodził Tumad, tak jak zazwyczaj, kiedy Bashere nie przydzielał temu młodemu porucznikowi ważniejszego zadania. Wciąż go wszak przyuczał. Tumad potrafił logicznie myśleć i przewidywać zagrożenie; zajdzie wysoko, o ile pożyje wystarczająco długo. Był też rosły, chociaż kilka dłoni niższy od Baela. Dziś jego twarz wyrażała jednoznaczne niezadowolenie.

— Co cię niepokoi, Tumadzie?

— Ten Aiel ma rację, mój panie. — Młokos szarpnął gniewnie za gęstą czarną brodę spowitą w rękawicę ręką. — Andoranie w ogóle nas nie poważają. Nie podoba mi się, że musimy odjeżdżać, choć grają nam na nosie.

Tak, tak, Tumad nadal był bardzo młody.

— Uważasz może naszą sytuację za nudną? — spytał, po czym się roześmiał. — Potrzebujesz więcej ekscytacji? Tenobia znajduje się zaledwie pięćdziesiąt lig od nas i, jeśli wierzyć pogłoskom, towarzyszy jej Ethenielle z Kandoru i Paitar z Arafel, a nawet Easar z Shienaru. Cała siła Ziem Granicznych nas szuka, Tumadzie. Andoranom przebywającym w Murandy również nie podoba się nasz pobyt w ich kraju. Tak słyszałem. A jeśli armia Aes Sedai, wobec której stają, nie posieka ich na kawałki... co może już się zdarzyło... i oni mogą nas szukać. Podobnie zresztą jak same siostry, prędzej czy później. Przyjechaliśmy dla Smoka Odrodzonego, o czym na pewno żadna Aes Sedai nie zapomni. No i są jeszcze Seanchanie, Tumadzie. Naprawdę sądzisz, że widzieliśmy już ostatnich? Przyjdą do nas lub my będziemy musieli pójść do nich. Stanie się jedno bądź drugie, wierz mi. Wy, młodzi, nie dostrzegacie ekscytujących sytuacji, mimo iż tkwicie w nich po uszy!

Cichy chichot przeszedł przez szeregi jego ludzi, którzy przeważnie byli w wieku Bashere’a, a i sam Tumad błysnął nad brodą białymi zębami w szerokim uśmiechu. Już wcześniej brali razem udział w kampanii, nigdy jednak tak dziwacznej jak ta. Davram wyprostował się w siodle i rozejrzał po lesie, chociaż tylko w połowie skupiał się na otoczeniu.

Po prawdzie, Tenobia naprawdę go martwiła. Światłość jedna wie, dlaczego Easar i inni zdecydowali się wspólnie opuścić Granicę Ugoru i tak liczną gromadą przybyć na południe. Nawet w plotkach wymieniano jedynie połowę ich liczby. Niewątpliwie ludzie ci mieli powody, które uważali za dobre i dostateczne, powody, które niewątpliwie dzieliła z nimi Tenobia. Ale Bashere znał Królową. Uczył ją jeździć konno, obserwował, jak dorastała, a gdy obejmowała tron, wręczał jej Pękniętą Koronę. Tenobia była dobrą władczynią — ani zbyt okrutną, ani zbyt słabą, inteligentną, jeśli nie zawsze mądrą, kobietą odważną, a nie ryzykantką. Bywała jednak nieco porywcza, mówiąc oględnie. Czasami nawet idealnie pasowało do niej określenie „w gorącej wodzie kąpana”. Znał ją więc i teraz podejrzewał, że oprócz wspólnych z innymi celów, miała też własny. Pragnęła być może zdobyć głowę Davrama Bashere’a, jego głowę! A jeśli chciała jego głowy, na pewno nie zadowoli się jego wygnaniem. Im dłużej się Tenobia przy czymś upierała, tym trudniej było ją odwieść od raz podjętej decyzji. Na tym polegał problem. Tenobia powinna przebywać w Saldaei, strzegąc Granicy Ugoru, ale i on powinien tam być. Mogłaby go skazać za zdradę — przynajmniej dwukrotnie za to, co zrobił, odkąd wyruszył na południe, tym niemniej nie potrafił się zachować inaczej. Rebelia (tego słowa użyła zapewne Tenobia) była czymś strasznym, ale tylko w ten sposób Bashere mógł zachować głowę. Problem, cholerny problem.

Obozowisko rozbito dla ponad ośmiu tysięcy przedstawicieli lekkiej kawalerii, których Bashere opuścił za Illian. Obóz zajmował większy teren niż ten przy Drodze Tar Valon, prezentował się jednak znacznie porządniej. Konie stały tu w równych rzędach, przywiązane do palików wbitych między kuźnią kowala i równoległymi szeregami dużych, szarych lub kremowych, choć dość mocno już połatanych, namiotów. Każdy żołnierz potrafiłby dosiąść konia i ruszyć do walki w przeciągu pięćdziesięciu sekund od sygnału trąbki. Wartownicy Davrama przestrzegali zresztą tego czasu. Nawet namioty i wozy rzemieślników, położone sto kroków na południe od żołnierskich, za saldaeańskim przykładem ustawiono staranniej niż w obozie oblegających miasto. Przynajmniej stosunkowo staranniej.

Kiedy Bashere wjechał wraz ze swoją eskortą, ludzie wśród końskich szeregów zaczęli się ruszać szybko i ponuro, niemal jakby wydał im sygnał do akcji. Niejeden żołnierz wyciągnął miecz. Ludzie wołali do Davrama, lecz na widok sporego tłumu mężczyzn i kobiet (głównie kobiet), zebranych w środku obozu, Bashere poczuł nagłe odrętwienie. Uderzył piętami boki Śmigłego i wierzchowiec przeszedł w galop. Davram nie wiedział, czy ktoś za nim jedzie. Nie słyszał nic poza tętnieniem własnej krwi w uszach, nie widział też niczego oprócz tłumu stojącego przed jego spiczastym namiotem. Namiotem, który dzielił z Deirą.

Przed wejściem nie ściągnął cugli, po prostu zeskoczył z siodła i ruszył przed siebie biegiem. Słyszał, że ludzie rozmawiają, ale nie rozumiał słów. Tłum rozstąpił się przed nim, robiąc mu przejście, w przeciwnym razie nie wahałby się potrącić wielu gapiów.

Wszedł do wielkiego namiotu i zatrzymał się w progu. Namiot, wystarczająco duży dla dwudziestu żołnierzy, był zatłoczony od ściany do ściany kobietami — małżonkami panów wielkich rodów i oficerów — jednak oczy Davrama szybko odszukały wśród nich żonę, Deirę, która siedziała na składanym krześle pośrodku służących za podłogę dywanów. Na szczęście żyła, toteż Bashere poczuł, jak odrętwienie ustępuje. Wiedział, że pewnego dnia Deira umrze — oboje przecież kiedyś umrą — i bał się tylko jednej jedynej rzeczy: życia bez niej. Potem zrozumiał, iż kilka kobiet właśnie pomaga jej opuścić do talii górę sukienki. Inna przyciskała do lewej ręki Deiry złożony materiał, a szmatka robiła się coraz czerwieńsza, nasączając się krwią, która wyciekała z ramienia i skapywała po palcach do ustawionej na dywanie miski. W misce znajdowało się już sporo ciemnej krwi.

W tej samej chwili ranna dostrzegła męża i jej oczy zaiskrzyły się na zbyt mocno pobladłej twarzy.

— Tak się kończy wynajmowanie cudzoziemców, mężu — oświadczyła wściekle, potrząsając ku niemu prawą ręką, w której zaciskała długi sztylet. Równie wysoka jak większość mężczyzn, kilka cali wyższa niż Davram i piękna, o obliczu obramowanym kruczoczarnymi włosami przetykanymi bielą, rozgniewana Deira prezentowała się niebezpiecznie i władczo. Nawet gdy z trudem siedziała prosto. Większość kobiet obnażonych do pasa w obecności tak wielu innych osób i własnego męża na pewno by się zarumieniła. Ale nie ona. — Gdybyś stale nie pędził jak wiatr, mogliśmy mieć dobrych ludzi z naszych majątków. Zrobiliby wszystko, co trzeba.

— Wdałaś się w spór ze służącymi, Deiro? — spytał, unosząc brwi. — Nigdy bym nie przypuszczał, że rzucisz się na nich z nożem. — Prawie wszystkie przebywające w namiocie kobiety posłały mu chłodne spojrzenia z ukosa. Nie każdy mąż i żona tak dobrze się rozumieli jak oni. Niektórzy wręcz uważali ich za dziwaków, ponieważ rzadko podnosili na siebie głos.

Małżonka popatrzyła na niego groźnie, po czym wbrew swej woli krótko się zaśmiała.

— Zacznę od początku, Davramie. Będę mówić powoli, żebyś mnie dobrze zrozumiał — dodała z lekkim uśmieszkiem. Na moment zwróciła się do kobiet, które owijały lnem jej nagi tors, i podziękowała im. — Wróciłam z przejażdżki i zastałam w naszym namiocie dwóch obcych mężczyzn. Przeszukiwali go. Na mój widok natychmiast naturalnym ruchem wyjęli sztylety, więc jednego trzasnęłam krzesłem, a drugiego dźgnęłam. — Spojrzała z grymasem na przeciętą rękę. — Nie byłam dość szybka, toteż zdołał mnie zranić. Na szczęście w tym momencie wbiegły Zavion i inne, a dwaj rabusie uciekli przez rozcięcie, które zrobili na tylnej ścianie namiotu. — Wiele kobiet ponuro pokiwało głowami. Ręce trzymały na rękojeściach sztyletów, swej jedynej broni. — Kazałam im ruszyć w pogoń — podjęła Deira. — Niestety, postanowiły zająć się moim draśnięciem.

Ręce puściły rękojeści ostrzy, a twarze się zaczerwieniły, chociaż ani jedna z kobiet bynajmniej nie wyglądała na skruszoną z powodu nieposłuszeństwa, jakiego się dopuściły. Kobiety znalazły się wszak w trudnej sytuacji. Deira była ich lenną panią (a on ich suzerenem), więc powinny wykonywać jej rozkazy, lecz gdyby ją zostawiły i udały się w pościg za złodziejami, od rany, którą Deira nazwała draśnięciem, mogła się wykrwawić i umrzeć.

— W każdym razie — dodała — zarządziłam poszukiwania. Nie będzie trudno znaleźć tych dwóch złodziei. Jeden ma wielkiego guza, drugi krwawi. — Z satysfakcją zawzięcie pokiwała głową.

Zavion, żylasta, rudowłosa Lady Gahaur, podniosła igłę z nawleczoną nicią.

— Na pewno nie interesuje cię moja robota, panie — zasugerowała chłodno — więc może się wycofasz?

Bashere przytaknął, lekko skłaniając głowę. Deira nigdy nie lubiła, gdy się przyglądał, jak ktoś zszywa jej ranę. A i on nie lubił tego widoku.

Przed namiotem zatrzymał się i krzyknął głośno, że jego pani żona jest zdrowa i znajduje się pod dobrą opieką, zatem ludzie mają się zająć swoimi sprawami. Mężczyźni rozeszli się, życząc Deirze powrotu do zdrowia, jednak żadna z kobiet nawet się nie ruszyła. Nie naciskał na nie. Niezależnie od jego poleceń i tak pozostaną w miejscu do momentu pojawienia się samej Deiry. A mądry człowiek stara się unikać bitew, w których jest z góry skazany na przegraną, w dodatku kiedy ta przegrana go ośmiesza.

Tumad czekał na skraju tłumu. Podszedł do Bashere’a, który kroczył z rękoma ciasno splecionymi za plecami. Davram od dawna spodziewał się takiego lub podobnego zdarzenia, jednak od pewnego czasu zaczął z wolna wierzyć, że nigdy do niego nie dojdzie. A już na pewno nie podejrzewał, że Deira może prawie umrzeć.

— Odszukano tych dwóch mężczyzn — powiadomił go Tumad. — W każdym razie odpowiadają rysopisowi Lady Deiry. — Bashere rozejrzał się gwałtownie z morderczą miną na twarzy, więc młodzieniec szybko dodał: — Obaj nie żyją, mój panie, zginęli tuż za granicą obozu. Każdy otrzymał jedno pchnięcie wąskim ostrzem. — Dotknął palcem miejsca tuż za uchem, u podstawy czaszki. — Napastnik nie mógł być jeden, chyba że działał szybciej niż skalna żmija.

Bashere skinął głową. Niepowodzenie często równało się śmierci. Wysłano dwóch, a iluż trzeba było dla uciszenia ich? Ilu jeszcze pozostało? Ile czasu upłynie, zanim znów spróbują? I najtrudniejsze pytanie: kto ich wysyłał? Biała Wieża? Przeklęci? Czy zdąży się tego dowiedzieć?

Nikt prócz Tumada nie stał na tyle blisko, by go usłyszeć, lecz Davram, tak czy owak, odezwał się cicho, ostrożnie dobierając słowa. Czasami beztroska także równała się śmierci.

— Wiesz, gdzie znaleźć mężczyznę, który był u mnie wczoraj? Odszukaj go i przekaż, że się zgadzam, choć będzie trochę więcej, niż się umówiliśmy.


Lekki, miękki niczym puch śnieg spadający na miasto Cairhien nieco przymroczył światło poranka, tłumiąc jasność. Z wąskiego, wysokiego, pałacowego okna złożonego ze złotych, chroniących przed zimnem szybek Samitsu dokładnie widziała zarówno drewniane rusztowanie wzniesione wokół zrujnowanej części Pałacu Słońca, jak i popękane kostki z ciemnego kamienia nadal usiane gruzem, a także schodkowe wieże niemal dorównujące strzelistością reszcie pałacowych iglic. Jedna z nich — Wieża Wschodzącego Słońca — po prostu już nie istniała. Spośród spadających płatków wynurzały się liczne sławne cairhieniańskie wieże „bez szczytów” — ogromne kwadratowe iglice na wielkich podstawach, dużo wyższe do tej pory niż jakakolwiek wieża pałacu, mimo jego usytuowania na najwyższym wzgórzu w mieście wzgórz. Od chwili, gdy przed dwudziestu laty spalili je Aielowie, nie odbudowano ich w pełni, toteż nadal otaczały je rusztowania. Prawdopodobnie remonty te nie zostaną ukończone jeszcze przez następne dwie dekady. Na rusztowania nie wspinali się dziś robotnicy, co przy tej pogodzie było zrozumiałe. Samitsu Tamagowa pożałowała, że jej także śnieg nie daje powodu do wytchnienia.

Kiedy w ubiegłym tygodniu wyjechała Cadsuane, pozostawiając jej dowództwo, zadanie wydawało się łatwe. Dopilnować, żeby w Cairhien nie zaczęło znów wrzeć. Tak, wtedy zadanie wydawało się proste, mimo iż Samitsu rzadko się zajmowała polityką. Tylko jedna duża grupa zbrojna szlachciców, a Dobraine był przeważnie pomocny, wyraźnie pragnąc spokoju. Chociaż przyjął oczywiście to głupie stanowisko „Cairhieniańskiego Zarządcy Smoka Odrodzonego”. Młokos al’Thor mianował też „Zarządcą” w Łzie człowieka, który zbuntował się przeciwko niemu miesiąc temu! Gdybyż tak samo postąpił w Illian... Wydawało się to zresztą także całkiem prawdopodobne. Te stanowiska sprawią siostrom nieskończone kłopoty, zanim sytuacja się wyjaśni... Zanim wszystko zostanie powiedziane i zrobione! Tak, tak, młokos przynosił wyłącznie kłopoty! Na szczęście Dobraine dotychczas używał swej nowej pozycji jedynie do rządzenia miastem. I do potajemnego szukania wśród arystokracji poparcia dla Elayne Trakand, na wypadek gdyby wysunęła roszczenia do Tronu Słońca. Samą Samitsu fakt ten wyraźnie uspokajał, zwłaszcza że właściwie jej nie obchodziło, kto zasiada na cairhieniańskim tronie. Cairhien w ogóle nieszczególnie ją obchodziło.

Padający za oknem śnieg wirował w porywach wiatru niczym w białym kalejdoskopie. Jakżeż tu było... cicho. Czy wcześniej Samitsu doceniała ciszę i spokój? Jeśli tak, na pewno tego nie pamiętała.

Poza tym ani możliwość, że Elayne Trakand przejmie tron, ani nowy tytuł Dobraine’a nie konsternował jej tak bardzo jak śmieszne i śmiesznie liczne pogłoski o młokosie al’Thorze, który jakoby kierował się do Tar Valon z zamiarem poddania się Elaidzie. Nie powiedziała wszakże choćby słowa, aby je stłumić... Ta plotka przerażała i mroziła wszystkich — od panów wielkich rodów po prostych stajennych — lecz dla utrzymania spokoju strach wcale nie był taki zły. Gra Domów zabrnęła w ślepy zaułek... to znaczy w porównaniu z normalnym stanem spraw w Cairhien. Aielowie, którzy weszli do miasta, przybywszy ze swego ogromnego, położonego kilka mil na wschód obozu, prawdopodobnie bardzo się przydali, niestety większość mieszkańców odczuwała do nich nienawiść. Wszyscy wiedzieli, że Aielowie podążają za Smokiem Odrodzonym i nikt nie chciał ryzykować znalezienia się na niewłaściwym końcu tysięcy ich włóczni. Młody al’Thor był najwidoczniej znacznie przydatniejszy nieobecny niż obecny. Docierające z zachodu pogłoski, mówiące o Aielach atakujących zewsząd: grabiących, palących, zabijających wszystkich bez wyboru (tak twierdzili kupcy), skłoniły ludzi do ostrożności w traktowaniu przebywających tutaj przedstawicieli tej nacji.

Właściwie nic nie wyrywało Cairhien ze spokoju — poza może sporadycznymi ulicznymi bijatykami między ludźmi z Podgrodzia i mieszkańcami miasta, którzy uważali hałaśliwych, jaskrawo odzianych Podgrodzian za równie obcych jak Aielowie, choć tutejsi wydawali im się znacznie mniej od tamtych groźni. Cairhien było aż po strychy zatłoczone mężczyznami i kobietami, którzy sypiali wszędzie, gdzie tylko zdołali znaleźć schronienie przed zimnem, jednakże zapasy jedzenia były bardziej niż wystarczające, jeśli nie nadmierne, a handel rozwijał się lepiej, niż można by się spodziewać w zimie. Ogólnie rzecz biorąc, Samitsu powinna być zadowolona. Wypełniała wskazówki Cadsuane, tak jak Zielona sobie życzyła przed odejściem. Chociaż... Cadsuane na pewno oczekiwała czegoś więcej. Zawsze tak było.

— Słuchasz mnie, Samitsu?

Z westchnieniem odwróciła się od pięknego, sennego widoku za oknem, nie zadając sobie w ogóle trudu wygładzenia spódnic z żółtymi wstawkami. Słabo brzęknęły srebrne dzwoneczki z Jakandy w jej włosach, dziś wszakże dźwięk ten nie zadziałał kojąco. Nawet w najlepszych czasach Samitsu nie czuła się w pełni dobrze w swoich apartamentach pałacowych, choć ogień płonący w dużym, marmurowym kominku dawał przyjemne ciepło, a łóżko w sąsiedniej komnacie wyposażone zostało w materac z pierza najlepszej jakości i gęsie poduszki. Wszystkie jej trzy pokoje były przesadnie ozdobne na bezduszną cairhieniańską modę: otynkowany na biało sufit miał postać splecionych kwadratów, rozległe gzymsy były intensywnie złocone, a drewniane panele ścienne wypolerowane do lekkiego połysku, mimo to pozostając ciemne. Sprzęty w pomieszczeniach zdawały się jeszcze ciemniejsze, chociaż bez wątpienia solidnie skonstruowane, ozdobione cienkimi, złoconymi liśćmi i inkrustowane kością słoniową. Kwiecisty taireniański dywan wyglądał w tym pokoju zbyt krzykliwie w porównaniu z resztą otoczenia i jeszcze bardziej podkreślał surowość sprzętów. Ostatnio Samitsu czuła się tu jak w klatce.

Najbardziej ją denerwowała kobieta z lokami do ramion, stojąca teraz pośrodku dywanu z pięściami na biodrach, buntowniczo zaciśniętymi ustami i zmarszczonymi brwiami zwężającymi jej niebieskie oczy. Na prawej ręce Sashalle nosiła oczywiście pierścień w kształcie Wielkiego Węża, lecz włożyła także naszyjniki i bransoletkę Aielów — duże paciorki ze srebra i kości słoniowej zawile rzeźbione, prezentujące się niezwykle zbytkownie na tle wełnianej sukni z wysokim kołnierzem, która była nijako brązowa, choć dobrze skrojona i ładnie uszyta. Biżuteria nie wyglądała oczywiście surowo, raczej wręcz... ekstrawagancko i mało która siostra zdecydowałaby się ją włożyć. Osobliwość tych błyskotek byłaby najprawdopodobniej wiele mówiąca, gdyby Samitsu usiłowała się czegoś doszukać. Mądre, zwłaszcza Sorilea, uważały ją za głupią, ponieważ nie wiedziała mnóstwa doskonale im znanych rzeczy, chyba że uprzednio o nie zapytała. Zresztą kobiety często usiłowały ją rozdrażnić odpowiedziami. Celowała w tym Sorilea. Samitsu nie była przyzwyczajona do takiego traktowania i bardzo go nie lubiła.

Nie po raz pierwszy trudno jej było znieść spojrzenie Sashalle. Siostra ta psuła jej humor, nawet jeśli sytuacja wokół wydawała się idealna. Najbardziej irytowało Samitsu, że Sashalle — choć Czerwona — wbrew swojej Ajah złożyła przysięgę wierności młodemu al’Thorowi. Wszak żadna Aes Sedai nie powinna przysięgać nikomu i niczemu innemu niż Biała Wieża! Jak, w dodatku, na Światłość, członkini Czerwonych Ajah mogła przysięgać mężczyźnie, który potrafił przenosić Moc?! Może Verin miała rację, kiedy mówiła o posiadanej przez tego ta’veren umiejętności zniekształcania losu. Samitsu nie potrafiła wymyślić żadnej innej przyczyny, dla której trzydzieści jeden sióstr (w tym pięć Czerwonych) złożyło mu taką przysięgę wierności.

— Do Lady Ailil przyszli panowie i panie, reprezentujący większą część siły Domu Riatin — rzekła, udając cierpliwszą, niż była. — Sugerują jej objęcie Wysokiego Tronu Dynastii Riatin, a ona pragnie aprobaty Białej Wieży. A przynajmniej aprobaty ze strony Aes Sedai.

Starając się uniknąć dalszej wymiany spojrzeń, podczas której czuła się bardzo nieswojo, ruszyła do stołu z ciemnego drewna, gdzie stojący na srebrnej tacy, ozdobiony złotem srebrny dzban nadal wydzielał słaby zapach przypraw. Napełnienie kubka grzanym winem dało jej usprawiedliwienie dla przelotnego kontaktu wzrokowego. Potrzeba usprawiedliwienia sprawiła jednak, że Samitsu odstawiła dzban na tacę tak gwałtownie, że w zetknięciu z podłożem aż zabrzęczał. Odkryła, że zbyt często unika wzroku Sashalle. Zdała sobie sprawę, że nawet teraz patrzy na nią jakoś z ukosa. Ku własnej frustracji nie mogła się zmusić do odwrócenia i wytrzymania spojrzenia tamtej.

— Odmów jej, Sashalle. Jej brat, gdy go ostatnio widziano, wciąż żył, a rebelia przeciwko Smokowi Odrodzonemu w żaden sposób nie musi dotyczyć Wieży. Na pewno nie teraz. — Podobno widziano Torama Riatina, jak biegł w dziwną, odporną na Jedyną Moc mgłę, która mogła przyjąć stałą formę i zabić. Tego dnia Cień wyszedł poza mury Cairhien. Samitsu przemawiała z wysiłkiem, przez ściśnięte gardło, starając się powstrzymać drżenie. Nie czuła strachu, lecz gniew. Tego właśnie dnia nie udało jej się Uzdrowić młodego al’Thora. Zawiodła. Nienawidziła niepowodzeń i nie cierpiała ich pamiętać. Wiedziała wszakże, iż nie musi się z nich tłumaczyć. — Większość siły Domu Riatin to jednak nie wszyscy. Osoby nadal powiązane z Toramem w razie potrzeby stawią jej opór, zresztą wspieranie przewrotów wewnątrz samych Dynastii nie jest odpowiednią metodą, jeżeli chce się utrzymać pokój. Obecnie równowaga w Cairhien została zachwiana, Sashalle, ale wciąż mamy do czynienia z jako taką i nie wolno nam tej nawet pozornej równowagi zakłócać.

Zdołała się powstrzymać przed stwierdzeniem, że Cadsuane nie spodobałoby się takie posunięcie. Zwłaszcza że Sashalle nie bardzo liczyła się z poglądami Cadsuane.

— Do przewrotu dojdzie, niezależnie od naszego poparcia czy też jego braku — odparowała stanowczo druga siostra. Na widok skoncentrowanej miny Samitsu jej marsowe oblicze nieco złagodniało, choć kobieta nadal mocno zaciskała szczęki. Może był to raczej objaw uporu niż agresji, zresztą uczucia Sashalle nie miały w tym momencie specjalnego znaczenia. Czerwona nie sprzeczała się ani nie próbowała przekonać Samitsu, po prostu stała twardo przy swoim stanowisku. A najbardziej drażniąca była jej pozorna uprzejmość. — Wiesz przecież, że Smok Odrodzony jest zwiastunem przewrotu i zmiany. Zwiastunem z przepowiedni! A jeżeli nie on, w jakimś sensie jest nim Cairhien. Sądzisz, że tutejsi naprawdę przerwali grę w Daes Dae’mar? Powierzchnia wody może się czasem wydawać niezmącona, jednak ryby nigdy nie przestają pływać.

Czerwona niczym uliczny demagog wychwalająca Smoka Odrodzonego! O Światłości!

— A jeśli się mylisz? — odgryzła się Samitsu, wbrew sobie.

Sashalle, niech sczeźnie, zachowała idealny spokój.

— Ailil odstąpiła od wszelkich żądań do Tronu Słońca na korzyść Elayne Trakand, a tego właśnie pragnie Smok Odrodzony. Gdy ją poproszę, chętnie złoży mu hołd lenny. Toram natomiast poprowadził armię przeciw Randowi al’Thorowi. Twierdzę, że warto dokonać zmian i podjąć ryzyko. I tak też odpowiem Lady Ailil.

Samitsu nerwowo potrząsnęła głową, aż zabrzęczały dzwoneczki w jej włosach. Ledwie zdołała się powstrzymać przed ponownym westchnieniem. W Cairhien pozostało jeszcze osiemnaście ze związanych z Wyznawcami Smoka sióstr — Cadsuane zabrała kilka z sobą, potem po kolejne przysłała Alannę. Pozycja pozostałej osiemnastki (poza Sashalle) była wyższa, lecz Mądre Aielów trzymały je z dala od niej. Samitsu nie podobały się te metody — wszak Aes Sedai nie powinny być uczennicami, u nikogo nie mogły terminować! To było oburzające... choć w praktyce ułatwiało jej pracę, dzięki takiemu układowi nie mogły się bowiem w nic wtrącać ani starać się wraz z Mądrymi bez przerwy kontrolować ich życie tutaj. Niestety, z jakiegoś powodu Samitsu nie potrafiła się dowiedzieć, dlaczego Mądre inaczej patrzą na Sashalle i dwie inne siostry, które zostały ujarzmione pod Studniami Dumai. Ujarzmione! Samitsu przeszedł słaby dreszcz na tę myśl. Wolałaby jednak wiedzieć, w jaki sposób Damer Flinn Uzdrowił to, czego dotąd nie można było Uzdrowić. Dobrze, że ktoś potrafił Uzdrawiać ujarzmione, nawet jeśli był mężczyzną. Mężczyzną z umiejętnością przenoszenia Mocy. O Światłości, jakże łatwo — kiedy człowiek się już przyzwyczai — wczorajsza groza dziś zmieniała się zaledwie w niepewność.

Samitsu była przekonana, że Cadsuane przed wyjazdem ułożyła sprawy z Mądrymi i poznała wszystkie szczegóły dotyczące Sashalle, Irgain i Ronaille. W każdym razie Samitsu się wydawało, że ma tę pewność. Nie po raz pierwszy legendarna Zielona wciągała ją w swój projekt. Cadsuane potrafiła być przebieglejsza niż Błękitne, umiała konstruować plany wewnątrz planów, łączyła je z fortelami, a całość starannie ukrywała przed wszystkimi wokół. Pomniejsze spiski z góry skazane były na klęskę, zapewniając w jakiś sposób powodzenie innym i jedynie Cadsuane wiedziała, które są które, co Samitsu bynajmniej nie pocieszało. Tak czy inaczej, te trzy siostry mogły przyjeżdżać i odjeżdżać, kiedy zapragnęły, i robić, co chciały. Na pewno też nie czuły żadnej potrzeby przestrzegania rad pozostawionych przez Cadsuane czy stosowania się do poleceń siostry, której przywództwo Cadsuane powierzyła. Ich postępowaniem kierowała tylko ich szalona przysięga wobec al’Thora i jedynie ona ograniczała je w działaniach.

Samitsu nigdy w życiu nie czuła się słaba czy nieskuteczna — chyba że zawiódł ją jakiś własny Talent — a jednak teraz nie mogła się wręcz doczekać powrotu Cadsuane, która natychmiast wzięłaby wszystkie sprawy we własne ręce. Kilka mądrych słów wyszeptanych w ucho Ailil zgasiłoby oczywiście wszelkie pragnienia lady związane z objęciem Wysokiego Tronu, jednak na niewiele się taki gest zda, jeśli Samitsu równocześnie nie wybije z głowy Sashalle jej celu. Chociaż Ailil bała się, iż jej głupie sekrety wymkną się poza granice, sprzeczne oświadczenia Aes Sedai mogłyby równie dobrze skłonić ją do wycofania się z gry — wolałaby zapewne wyjechać do swych wiejskich posiadłości, niż ryzykować obrazę którejś z sióstr. Cadsuane bez wątpienia przejęłaby się utratą Ailil. Podobnie zresztą jak sama Samitsu. Z faktu, że Ailil wplątała się w połowę spisków, które knuła arystokracja, jasno wynikało jedno: intrygi te były zupełnie niegroźne i przypuszczalnie nie zaowocują żadnymi poważniejszymi zajściami. O czym ta przeklęta Czerwona na pewno doskonale wiedziała. A jeśli Sashalle udzieli Ailil swego poparcia, lady za każdym razem będzie biegła z informacjami do niej, nie zaś do Samitsu Tamagowy.

Podczas gdy tak trwała pogrążona w rozterce, niespodziewanie otworzyły się drzwi do korytarza i w progu stanęła o dłoń niższa od Aes Sedai Cairhienianka, o bladej, surowej twarzy. Kobieta miała włosy ułożone na karku w gruby, siwy kok, nosiła gładką sukienkę w tak ciemnym odcieniu szarości, że niemal wydawała się czarna. Był to aktualny strój służby Pałacu Słońca. Służący naturalnie nigdy się tu nie zapowiadali ani nie prosili o pozwolenie wejścia, zresztą Corgaide Marendevin nie była zwyczajną służącą. O jej pozycji świadczyło zawieszone przy pasie ciężkie, srebrnawe kółko z drugimi kluczami. Opiekunka Kluczy bez wątpienia rządziła Pałacem Słońca, dlatego w zachowaniu Corgaide nigdy nie sposób się było dopatrzyć najmniejszych oznak pokory. Tak i teraz jedynie minimalnie dygnęła, wpatrując się gdzieś pomiędzy Samitsu i Sashalle.

— Poproszono mnie, żebym informowała o niezwykłych zdarzeniach — rzuciła w powietrze, chociaż właśnie Samitsu poprosiła ją kiedyś o to wprost. Bardzo prawdopodobne, że Opiekunka Kluczy widziała walkę o władzę między nimi dwiema równie często, jak one same. Niewiele dziejących się w pałacu spraw jej umykało. — Przekazuję więc, co mi powiedziano. W kuchni jest jakiś ogir. On i pewien młody człowiek podobno zawiadują murarką, ja jednak nigdy nie słyszałam o współpracy ludzi i ogirów. A Stedding Tsofu również nie powiadomił o murarzach z żadnych stedding w najbliższej przyszłości, gdy zapytywaliśmy po tamtym... zajściu. — Pauza była zaledwie dostrzegalna, a poważna mina Corgaide nie zmieniła się, jednak połowa plotek o ataku na Pałac Słońca wskazywała na al’Thora, druga połowa zaś na Aes Sedai. Niektórzy wspominali o współudziale Przeklętych, zawsze wszakże łączono ich albo z Randem, albo z siostrami.

Wydąwszy wargi w zadumie, Samitsu porzuciła rozważania na temat Cairhienian, którzy gmatwali wszystko, czego się tknęli. Zaprzeczenia Aes Sedai na niewiele się zdawały. W tym dziwnym mieście Trzy Przysięgi dawały powód do sześciu sprzecznych z sobą pogłosek. Ale... ogir...? Pałacowe kuchnie rzadko przyjmowały zabłąkanego przechodnia, chociaż kucharze mogliby dać ogirowi gorący posiłek przynajmniej z powodu jego osobliwego wyglądu. W ostatnim roku ogirowie stali się dla ludzi rasą jeszcze bardziej niezwykłą niż wcześniej. Nieliczni nadal pojawiali się tu i ówdzie, lecz przemieszczali się tak szybko, jak tylko ogirowie potrafią; nieczęsto też zatrzymywali się w jednym miejscu dłużej niż tylko na kilka godzin snu. Jeszcze rzadziej podróżowali z ludźmi, a niemal nigdy z nimi nie pracowali. Myśl o takiej współpracy z czymś jej się jednak skojarzyła, choć Samitsu nie wiedziała dokładnie, z czym. Usiłując wyjaśnić sobie tę kwestię, otworzyła usta, ażeby zadać kilka pytań...

— Dziękujemy, Corgaide — uprzedziła ją Sashalle z uśmiechem. — Byłaś bardzo pomocna. Teraz jednak zostaw nas same, dobrze?

Obcesowość wobec Opiekunki Kluczy była świetnym posunięciem, jeżeli ktoś pragnął stale znajdować brudne pościele we własnym łóżku, nieopróżnione nocniki pod nim bądź też marnie przyprawione posiłki na stole; czasami w takiej sytuacji zawieruszały się również listy. Osobie, która „podpadła”, przydarzały się zresztą tysiące niemiłych rzeczy uprzykrzających życie i zmuszających do wiecznego marnowania energii na porządkowanie najbliższego otoczenia. Sashalle jawnie liczyła na to, że jej uśmiech złagodzi wypowiedziane do Corgaide surowe słowa. Siwowłosa służąca pochyliła nieznacznie głowę i ponownie wykonała niemal niezauważalne dygnięcie, tym razem wszakże wyłącznie dla Czerwonej siostry.

Ledwie za Cairhienianką zamknęły się drzwi, Samitsu odstawiła srebrny kubek na tacę ruchem tak zamaszystym, że rozlała sobie ciepłe wino na przegub, po czym odwróciła się do Sashalle. Nie dość że prawie całkowicie straciła kontrolę nad Lady Ailil, najwyraźniej nawet władza w Pałacu Słońca powoli wymykała jej się z rąk! Prawdopodobieństwo, że Corgaide zachowa dla siebie zasłyszaną tu rozmowę, było równie nikłe jak możliwość, że nagle wyrosną jej skrzydła i odleci. A wszystko, co ta kobieta powie, natychmiast obiegnie pałac, docierając do każdego służącego aż po mężczyzn czyszczących stajnie. Końcowy ukłon niedwuznacznie sugerował opinię Opiekunki Kluczy na temat Aes Sedai. O Światłości, ależ Samitsu nienawidziła tego Cairhien! Wśród sióstr grzeczność była głęboko zakorzeniona, a jednak Sashalle nie potrafiła się odpowiednio zachować. Samitsu czuła, że Czerwoną spotka za to kara.

Spojrzała z marsową miną na swoją towarzyszkę — naprawdę spojrzała jej w twarz, być może pierwszy raz — i nagle zrozumiała powody, dla których Sashalle tak ją drażniła. Tak, tak, wiedziała już, dlaczego trudno jej było wytrzymać wzrok Czerwonej siostry. Nie było to już bowiem typowe dla Aes Sedai, ponadczasowe i pozbawione śladów przeżytych lat oblicze. Większość ludzi nie zauważyłaby może w tej twarzy niczego niezwykłego, lecz zmiany nie umknęły uwadze Samitsu. Sashalle wydawała się wprawdzie piękniejsza niż w rzeczywistości, co stanowiło niewątpliwą cechę Aes Sedai, jednak wyglądała równocześnie na osobę w średnim wieku! Konstatacja ta zaszokowała Samitsu.

Powszechna wiedza na temat ujarzmionych kobiet niewiele wykraczała poza pogłoski. Zwykle przez resztę życia nieszczęsne uciekały i ukrywały się przed innymi siostrami, aż w końcu umierały. Zazwyczaj śmierć przychodziła w dość krótkim okresie po ujarzmieniu. Większość z tych kobiet nie potrafiła przez dłuższy czas znosić życia bez utraconego saidara. Wszystkie te informacje pochodziły wszakże z domysłów, zresztą — z tego, co Samitsu wiedziała — od dawna nikt nie miał odwagi studiować szerzej tego zagadnienia. Każdą Aes Sedai przed zbytnią ciekawością powstrzymywał skrywany w najgłębszej części umysłu lęk, iż ten sam los może jej się przydarzyć któregoś dnia, w jednym momencie braku ostrożności. Nawet siostry potrafiły udawać, że czegoś nie widzą, jeśli tego widzieć nie chciały. Plotki krążyły zawsze, choć rzadko się o nich opowiadało, a były tak osobliwie nieuchwytne, że nikt nie pamiętał, gdzie i kiedy jakąś zasłyszał. Zgodnie z jedną jedyną, którą Samitsu pamiętała (ledwie pamiętała), ujarzmiona kobieta młodniała, o ile oczywiście przeżyła dostatecznie długo. Do tej pory myśl ta wydawała jej się po prostu śmieszna. Odzyskanie zdolności do przenoszenia Mocy nie zwróciło wszak Sashalle wszystkiego, co utraciła. Aby inne Aes Sedai zaczęły ją postrzegać jako pełnoprawną siostrę, znowu musiałaby latami używać Mocy. Ale... czy odzyskałaby dawną twarz? Najprawdopodobniej tak, było to zapewne nieuniknione, choć nikt jeszcze takiej sytuacji nie opisał. Poza tym... skoro jej oblicze się zmieniło, czy w samej Sashalle zaszły jeszcze inne zmiany? Samitsu zadrżała, bardziej niż przed chwilą, kiedy pomyślała o ujarzmieniu. Może lepiej nie zastanawiać się, w jaki sposób Damer potrafił Uzdrawiać ujarzmione.

Sashalle w zamyśleniu dotykała swojego naszyjnika Aielów i wydawała się nieświadoma, że Samitsu ma do niej o coś pretensje i że bacznie jej się w tej chwili przygląda.

— Może nie chodzi o nic ważnego — odezwała się w końcu Czerwona. — Sądzę jednak, że trzeba sprawdzić tę informację. Corgaide przekazała jedynie tyle, ile usłyszała, toteż jeśli chcemy się czegoś dowiedzieć, musimy pójść i zobaczyć na własne oczy tego ogira. — Z tymi słowy zgarnęła spódnice i wyszła z pomieszczenia. Samitsu mogła albo zostać, albo za nią podążyć! Ta alternatywa była dla niej nieznośna! Tym niemniej pozostanie wydało jej się wręcz nie do pomyślenia.

Sashalle nie była wyższa od niej, w każdym razie bez wątpienia niewiele, lecz Samitsu musiała się bardzo spieszyć, aby dotrzymać kroku Czerwonej, sunącej szerokimi korytarzami o prostych sklepieniach. Wyprzedzić drugiej siostry nie zdołałaby, chyba że zaczęłaby biec. Wściekała się w milczeniu, zgrzytając po cichu zębami. Publiczna sprzeczka z inną Aes Sedai była zachowaniem — w najlepszym wypadku — niewłaściwym. Co gorsza wysiłkiem, bez dwóch zdań, daremnym. Wszczynając kłótnię, Samitsu pogrążyłaby się jeszcze bardziej. Sfrustrowana, miała ochotę krzyczeć.

Stojące w regularnych odstępach lampy intensywnie oświetlały nawet najciemniejsze odcinki korytarza, w którym niewiele było partii kolorowych, a z ozdób można było jedynie sporadycznie dostrzec gobelin przedstawiający zwierzęta ścigane na polowaniu lub postaci panów wielkich rodów, dzielnie walczących w bitwach; w niektórych ściennych niszach stały przedmioty ze złota lub porcelany Ludu Morza, a korytarzowe gzymsy udekorowano fryzami, zazwyczaj niepomalowanymi. I tyle. Cairhienianie nie wystawiali swojego bogactwa na widok publiczny. Spieszący korytarzami jeden za drugim — niczym szeregi pracowitych mrówek — przedstawiciele służby nosili liberie w odcieniu antracytowym, z wyjątkiem osób pracujących dla mieszkającej w pałacu arystokracji, których ubrania były jaskrawsze i miały na piersiach wyhaftowane godło danego Domu, a kołnierze i (czasem) rękawy oznaczone w jego barwach. Ten czy ów nosił nawet płaszcz lub cały strój w kolorach Dynastii swojego pana, wyróżniając się na tle pozostałych prawie jak cudzoziemiec. Wszyscy służący trzymali wszakże oczy spuszczone i przystawali przed dwiema siostrami ledwie na szybki ukłon bądź dygnięcie. Pałac Słońca wymagał niezliczonych setek służących i Samitsu odnosiła wrażenie, że dzisiejszego ranka wszyscy oni pędzą tymi korytarzami, wypełniając swoje obowiązki.

Korytarzami spacerowali także panowie wielkich rodów, kurtuazyjnie kłaniając się dwóm Aes Sedai, jakby byli im równi, choć na widok Czerwonej i Zielonej wyraźnie ściszali głosy. Potwierdzali stare powiedzenie, że dziwne czasy rodzą dziwnych towarzyszy podróży. Wobec nowych niebezpieczeństw należało odłożyć na bok starą wrogość. Na jakiś czas. Toteż gdzieniegdzie bladzi cairhieniańscy lordowie, niektórzy z czołami wysoko podgolonymi i upudrowanymi na sposób żołnierski, ubrani w płaszcze z ciemnego jedwabiu, rozjaśnione kolorowymi paskami na przedzie, przechadzali się obok grupek ciemnych Tairenian, wyższych, odzianych w jasne płaszcze o szerokich, pasiastych rękawach. Tu taireniańska szlachcianka w ciepłej, obszytej perłami czapce i barwnej brokatowej sukni z jasną koronkową krezą towarzyszyła niższej Cairhieniance, której włosy ułożono w wysoki, skomplikowany kok i której strój stanowiła ciemna, jedwabna suknia z szarą koronką pod brodą i wąskimi, spływającymi na przedzie szerokiej spódnicy, pasami kolorów Domu kobiety. Wszyscy sprawiali wrażenie dobrych przyjaciół i zaufanych powierników.

Pewne grupki wyglądały wszakże bardziej osobliwie niż inne. Niektóre kobiety zaczęły się ostatnio nosić po cudzoziemsku, wyraźnie nie zauważając, że przyciągają swoim ubiorem męskie spojrzenia; nawet służący musieli ostro nad sobą panować, żeby się na nie nie gapić. Opięte spodnie i płaszcze ledwie przykrywające biodra nie stanowiły odpowiedniego stroju dla kobiety, niezależnie od ilości bogatych haftów czy zdobiących płaszcze szlachetnych kamieni. Nabijane klejnotami naszyjniki, bransoletki i brosze z wiązkami kolorowych piór tylko zresztą podkreślały dziwaczność i obcość tego stroju. Podobnie jak barwione na jasno buty na obcasach, które zwiększały wzrost kobiet o dobrą dłoń, lecz sprawiały też, że każdy kołyszący krok idącej mógł się dla niej skończyć upadkiem.

— To skandal — szepnęła Sashalle, przypatrując się dwóm kobietom w takich strojach i w niezadowoleniu szarpiąc spódnice.

— Skandal — mruknęła Samitsu, zanim zdążyła się opanować, po czym zamknęła usta tak mocno, że jej zęby głośno o siebie trzasnęły. Wiedziała, że musi panować nad językiem. Nie mogła sobie pozwolić na przytakiwanie Czerwonej siostrze, nawet jeśli się z nią w danej chwili akurat zgadzała.

Niemniej jednak nie potrafiła się powstrzymać przed zerkaniem na dwie kobiety z dezaprobatą. Ale i ze zdumieniem. Rok temu Alaine Chuliandred i Fionnda Annariz szczerze się nienawidziły i chętnie wydrapałyby sobie oczy lub wysłały przeciwko sobie swoich zbrojnych. Albo któż mógłby się jakiś czas temu spodziewać, że Bertom Saighan będzie szedł spokojnie obok Weiramona Saniago i żaden z nich nie wyciągnie zza paska sztyletu? Zaiste dziwne nadeszły czasy, które zrodziły dziwnych towarzyszy podróży. Niewątpliwie nadal grali w Grę Domów, jak zawsze manewrując dla przyszłych korzyści, tym niemniej z łatwością pokonywali nieprzekraczalne niegdyś granice, które stały się obecnie ledwie widoczne. Tak, Samitsu doczekała dziwnych czasów.

Kuchnie mieściły się na najniższym poziomie części nadziemnej Pałacu Słońca, na tyłach. Były to ciągi pomieszczeń o kamiennych ścianach i belkowych powałach, zebrane wokół długiej, pozbawionej okien sali zapełnionej żelaznymi piecami, ceglanymi piekarnikami i kamiennymi kominkami. Bijące z nich wszystkich gorąco pozwalało szybko zapomnieć o zimie i śniegu na dworze. W normalnej sytuacji kucharze i podkuchenni o spoconych twarzach, pod białymi fartuchami ubrani równie ciemno jak inni pałacowi służący, uwijaliby się niczym w ukropie, przygotowując południowy posiłek, gniotąc bochenki chleba na posypanych mąką marmurowych blatach długich stołów, polewając tłuszczem pieczenie i ptactwo obracające się na rożnach w kominkach. Teraz wszakże biegały tu tylko pałacowe psy, czekając na jakiś kawałek pieczeni. Wszędzie wokół stały kosze nieobranych i niepokrojonych rzep i marchwi, a słodkie i pikantne zapachy pochodziły z zapomnianych sosjerek. Nawet kuchciki, chłopcy i dziewczęta, ukradkiem wycierający sobie oblicza w fartuchy, stali przy grupce kobiet skupionych dokoła jednego ze stołów. Z wejścia Samitsu widziała tył głowy ogira górującego nad ludźmi, choć osobnik ów siedział przy stole, a większość ludzi stała. Cairhienianie byli, rzecz jasna, raczej niscy. Samitsu położyła rękę na ramieniu Sashalle i Czerwona dziwnym trafem zatrzymała się bez słowa protestu.

— ...zniknął, nie zostawiwszy nawet wskazówki, dokąd idzie? — zahuczał ogir tak głębokim głosem, że o mało nie zatrzęsła się ziemia. Jego długie, włochate uszy, sterczące wśród ciemnych włosów, zwisających mu aż do wysokiego kołnierza, poruszały się niespokojnie to w przód, to w tył.

— Och, proszę przestać o nim mówić, panie Ledar — odparowała jakaś kobieta z wyraźnie wystudiowanym drżeniem w głosie. — Niegodziwy, taki był! Rozdarł pół pałacu Jedyną Mocą, tak zrobił! Potrafił samym spojrzeniem zmrażać krew człowieka i samym spojrzeniem zabijać. Z jego ręki zginęły tysiące. Dziesiątki tysięcy! Och, nigdy nie lubiłam o nim rozmawiać.

— Jak na osobę, która nie lubi o czymś rozprawiać, Eldrid Methin, za dużo gadasz o tej sprawie — przerwała jej ostro inna kobieta, korpulentna i całkiem wysoka jak na Cairhieniankę, niemal tak rosła jak Samitsu, z kosmykami siwych włosów wymykających się spod białej koronki czapeczki. Była najprawdopodobniej główną dyżurną kucharką, ponieważ wszyscy wokół zaczęli po jej słowach kiwać z aprobatą głowami, wesoło dyskutować między sobą lub mówić wyjątkowo pochlebnym tonem coś w rodzaju: „Tak, tak, ma pani rację, pani Beldair”. Służba przestrzegała własnych hierarchii, równie sztywnych jak te w Białej Wieży. — Jednakże, widzi pan, panie Ledar, w gruncie rzeczy na tego typu tematy nie powinniśmy plotkować — kontynuowała Beldair. — To są sprawy dla Aes Sedai, a nie dla takich jak pan czy my. Lepiej niech pan nam opowie więcej o Ziemiach Granicznych. Naprawdę widzieliście trolloki?

— Aes Sedai — mruknął człowiek zasłonięty przez tłum. Był prawdopodobnie towarzyszem ogira Ledara, bowiem Samitsu nie dostrzegała dziś żadnych innych dorosłych mężczyzn pomiędzy pracownikami kuchni. — Powiedzcie mi, czy naprawdę sądzicie, że wiążą one mężczyzn, o których mówiłyście, tych... Asha’manów? Jako Strażników? A ten, który zmarł? Nie wspomniałyście mi, w jaki sposób...

— Bo to Smok Odrodzony go zabił — pisnęła Eldrid. — I kogo innego miałyby Aes Sedai wiązać? Och, oni byli straszni, ci Asha’mani. Potrafili wzrokiem zmieniać człowieka w kamień. Wystarczy na takiego spojrzeć i wiesz. Mają takie okropne, gorejące oczy.

— Bądź cicho, Eldrid — poleciła szybko pani Beldair. — Panie Underbill, może to byli Asha’mani, a może nie. Może byli połączeni więzią, a może nie byli. Ja... lub ktokolwiek inny możemy powiedzieć z całym przekonaniem tylko jedno: że ci mężczyźni towarzyszyli jemu! — Nacisk na ostatnie słowo poinformował wszystkich, o kim kobieta mówi. Rand al’Thor jawnie przerażał Eldrid Methin, pani Beldair zaś wyraźnie unikała jego imienia. — A tuż po jego zniknięciu — podjęła — nagle Aes Sedai poczęły im mówić, co mają zrobić, a oni wypełniali polecenia sióstr. Choć każdy głupiec oczywiście wie, że trzeba postępować zgodnie z zaleceniami Aes Sedai. Tak czy owak, wszyscy ci ludzie już odeszli. Dlaczego pan jesteś nimi tak zainteresowany, panie Underbill? I czy pańskie nazwisko jest andorańskie?

Ledar odrzucił głowę w tył i roześmiał się. Grzmiący odgłos wypełnił pokój, a uszy ogira raptownie się zatrzęsły.

— Och, chcemy wszystko wiedzieć o miejscach, które odwiedzamy, pani Beldair. Ziemie Graniczne, mówi pani? Pewnie uważacie, że tutaj jest zimno, my jednak widzieliśmy na Ziemiach Granicznych drzewa pękające z zimna z trzaskiem, niczym orzechy otwierające się w ogniu. Waszą rzeką spływają lodowe kry, my zaś zobaczyliśmy szerokie jak Alguenya rzeki kompletnie zamrożone. Kupcy podróżowali po nich wyładowanymi po brzegi wozami, a ludzie łowili ryby w przeręblach, gdzie lód miał grubość prawie piędzi. Nocami niebo wypełniają tam zorze świetlne, które zdają się trzeszczeć, a swą jasnością przyćmiewają gwiazdy...

Nawet pani Beldair pochyliła się ku ogirowi, porwana opowieścią, lecz jeden z młodych kuchcików, zbyt niski, by dostrzec coś obok wyższych dorosłych, odwrócił się, zerknął za siebie i szeroko otworzył oczy, gdyż zobaczył Samitsu i Sashalle. Utkwił w nich wzrok, jakby oczu nie mógł oderwać, równocześnie jednak przez chwilę szukał dłonią czegoś w powietrzu, aż dotknął rękawa pani Beldair i go pociągnął. Początkowo kobieta zbyła młokosa, nawet się na niego nie obejrzawszy, przy drugim wszakże szarpnięciu odwróciła głowę z nachmurzoną miną, która w mgnieniu oka na widok sióstr złagodniała.

— Oby łaska miała was w swojej opiece, Aes Sedai — powiedziała, pospiesznie chowając niesforny kosmyk z powrotem pod czapkę i jednocześnie dygając. — Czym wam mogę służyć?

Gdy Ledar przerwał w pół zdania, zesztywniały mu uszy i od tamtej chwili pozostawały w tym nieruchomym stanie. Ogir nawet nie spojrzał ku wejściu.

— Chcemy rozmawiać z waszymi gośćmi — oświadczyła Sashalle, wchodząc do kuchni. — Nie zabawimy tu długo.

— Oczywiście, Aes Sedai. — Jeśli korpulentną Beldair zaskoczyło, że dwie siostry pragną porozmawiać z kuchennymi gośćmi, nijak tego nie okazała. Rozejrzała się na wszystkie strony, obejmując spojrzeniem wszystkich zgromadzonych, po czym klasnęła w pulchne ręce i zaczęła wydawać rozkazy: — Eldrid, te rzepy na pewno się same nie obiorą. A kto dogląda sosu figowego? Suszone figi trudno przygotować! Gdzie twoja łyżka do polewania pieczeni, Kasi? Andil, biegnij, przynieś trochę...

I tak dalej.

Kucharki i kuchciki rozproszyli się we wszystkich kierunkach, a stukot naczyń i łyżek szybko wypełnił kuchnię, chociaż wszyscy wyraźnie próbowali zachowywać się jak najciszej, usiłując nie przeszkadzać Aes Sedai. Jawnie starali się nawet nie patrzeć w kierunku dwóch sióstr, choć czasami musieli się w tym celu mocno nagimnastykować.

Ogir podniósł się gładko, głową niemal dotykając grubych belek sufitu. Jego strój przypomniał Samitsu inne spotkane wcześniej ogiry — podobnie jak one, nosił długi, ciemny płaszcz i buty z wywiniętymi cholewami. Plamy na jego płaszczu sugerowały, że sporo podróżował; ogirowie byli bowiem osobnikami wybrednymi. Ledar jedynie na wpół się obrócił ku Samitsu i Sashalle, nawet gdy się im kłaniał, po czym częściowo skrywając dużą twarz, potarł szeroki nos, jakby go swędział. Wydawał się dość młody — oczywiście jak na ogira.

— Wybaczcie nam, Aes Sedai, ale naprawdę musimy już ruszać dalej — mruknął i schylił się po wypchaną mnóstwem kwadratowych przedmiotów ogromną skórzaną torbę z wielkim, zwiniętym kocem przywiązanym na wierzchu i zarzucił sobie na ramię jeden szeroki rzemień. Obszerne kieszenie jego płaszcza również wydymały się od jakichś kanciastych kształtów. — Przed zmrokiem musimy sporo przejść.

Jego towarzysz nadal jednak siedział przy stole z rękoma położonymi na blacie. Był to młody, jasnowłosy mężczyzna z ponadtygodniowym zarostem i w zmiętoszonym, brązowym płaszczu, w którym przespał z pewnością więcej niż jedną noc. Ostrożnie przyglądał się Aes Sedai ciemnymi oczyma, wzrokiem przypartego do muru lisa.

— Dokąd idziecie, że zdołacie tam dotrzeć do zmroku? — Sashalle nie zatrzymała się, póki nie stanęła przed młodym ogirem, na tyle blisko, że musiała zadzierać głowę, aby na niego spojrzeć, chociaż robiła to z wdziękiem, a nie niezdarnie. — Zmierzacie może na spotkanie, o którym słyszałyśmy? W Stedding Shangtai? Czy tak, panie... Ledar?

Ogir zastrzygł gwałtownie dużymi uszami, jego oczy wielkości filiżanek do herbaty zwęziły się, wyrażając niemal równą ostrożność, co oczy młodego mężczyzny, a zwisające koniuszki jego brwi dotknęły policzków.

— Ledar, syn Shandina syna Koimala, Aes Sedai — odparł niechętnie. — Ale na pewno nie idziemy na Wielkie Zgromadzenie. Cóż, Starsi nie pozwoliliby mi się zbliżyć i słuchać, o czym prawią. — Wydał głęboki, basowy chichot, który wydawał się wymuszony. — Tam, dokąd idziemy, nie zdołamy dotrzeć dzisiejszego wieczoru, Aes Sedai, lecz lig, które przejdziemy dziś, nie będziemy musieli przejść jutro. Na nas zatem czas. — Nieogolony młodzieniec wstał, przesunął nerwowo dłonią po długiej rękojeści miecza przypasanego do talii, jednak nie wyciągnął ręki po leżącą przy jego stopach torbę z kocem i nie ruszył za ogirem do drzwi prowadzących na ulicę, nawet kiedy Ledar rzucił mu przez ramię: — Musimy już iść, Karldinie.

Sashalle spokojnie zaszła ogirowi drogę, chociaż na jego jeden zwykły krok przypadały jej trzy wielkie.

— Chciałeś się zatrudnić jako murarz, panie Ledar, a jednak rąk nie masz stwardniałych jak znani mi murarze — oznajmiła tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Najlepiej zrobisz, gdy odpowiesz na moje pytanie.

Powstrzymując się przed uśmiechem triumfu, Samitsu podeszła do Czerwonej siostry. Sashalle sądziła więc, że może ją po prostu zepchnąć na boczny tor i sama poprowadzić przesłuchanie? Ależ się zdziwi!

— Naprawdę powinniście pozostać nieco dłużej — powiedziała do ogira półgłosem. Hałas w kuchni zapewne chronił ich przed podsłuchaniem, po co jednak miała ryzykować? — Jeszcze zanim przybyłam do Pałacu Słońca, słyszałam o młodym ogirze, przyjacielu Randa al’Thora, który opuścił Cairhien kilka miesięcy wcześniej w towarzystwie młodego człowieka imieniem Karldin. Czyż nie tak, Loialu?

Ogirowi w jednej chwili opadły uszy.

Młody mężczyzna jawnie przełknął ordynarne przekleństwo, gdyż wiedział, że lepiej go nie wypowiadać w obecności sióstr.

— Odejdę, kiedy zechcę odejść, Aes Sedai — oświadczył szorstko, lecz półgłosem. Stale patrzył albo na Samitsu, albo na Sashalle, zerkał jednakże również na boki i sprawdzał, czy nie zbliżają się pracownicy kuchni. I on nie chciał, by ich podsłuchano. — Zanim odejdę, pragnę uzyskać odpowiedź. Co zdarzyło się... moim przyjaciołom? Im i jemu. Czy on... oszalał?

Loial westchnął ciężko i zrobił jedną ogromną ręką łagodzący gest.

— Uspokój się, Karldinie — mruknął. — Randowi nie spodoba się, jeśli pokłócisz się z Aes Sedai. Spokojnie.

Ponura mina młodzieńca po tych słowach nabrała jeszcze więcej posępności.

Nagle Samitsu przyszło na myśl, że mogłaby lepiej wykorzystać tę sytuację. Te oczy bardziej niż z przypartym do muru lisem kojarzyły się z wilkiem. Za mocno przyzwyczaiła się do Damera, Jahara i Ebena, bezpiecznych dzięki więzi i oswojonych. Może to przesada, chociaż Merise próbowała z Jaharem... jak to Merise. A jednak wczorajsza okropność dziś może przynieść zadowolenie. Karldin Manfor także był Asha’manem, lecz nie był ani związany, ani oswojony. Czy obejmował męską połowę Mocy? O mało się nie roześmiała. A czy ptaki latają?

Sashalle ze zmarszczonym czołem bacznie przypatrywała się młodzieńcowi, jej ręce zastygły na spódnicach. Samitsu cieszyła się, że nie widzi wokół Czerwonej poświaty saidara. Asha’mani potrafili wyczuć, kiedy kobieta dzierży Moc i Karldin Manfor mógłby z tego powodu zadziałać... zbyt pochopnie. Z pomocą Samitsu Czerwona pewnie by sobie z nim poradziła... chociaż czy aby na pewno? A gdyby mężczyzna dzierżył Moc? Oczywiście, że zdołają go pokonać. Oczywiście... chociaż lepiej byłoby nie walczyć.

Ponieważ Sashalle nie usiłowała w żaden sposób przejąć kontroli nad sytuacją, Samitsu położyła lekko rękę na lewym ramieniu młodzieńca. Ramię pod rękawem płaszcza było twarde niczym żelazna sztaba. Więc Manfor był równie zdenerwowany jak ona. Równie zdenerwowany? O Światłości, najwyraźniej przez Damera i pozostałych dwóch zatraciła instynkt!

— Kiedy go ostatnio widziałam, wydawał się nie bardziej szalony niż większość mężczyzn — odrzekła cicho, jedynie z minimalnym naciskiem. Żaden z pracowników kuchni nie znajdował się w pobliżu, niektórzy jednak zaczęli ciekawie zerkać ku ich stołowi. Loial sapnął głośno z ulgą; dźwięk przypominał szum wiatru wpadającego w wejście do jaskini, jednak Samitsu nie odwróciła oczu od Karldina. — Nie wiem, gdzie jest teraz, na pewno wszakże żył jeszcze kilka dni temu. — Alanna zachowała niezwykłą powściągliwość, patrząc z wyniosłą miną na trzymaną w pięści notkę Cadsuane. — A Fedwin Morr zmarł od trucizny, obawiam się, ale nie mam pojęcia, kto mu ją podał.

Ku jej zaskoczeniu Karldin tylko ledwie potrząsnął głową, zrobił smutny grymas i wymamrotał coś niezrozumiałego o kielichu z winem.

— Co do innych — ciągnęła — zostali Strażnikami z własnej i nieprzymuszonej woli. — O ile mężczyzna może coś zrobić z własnej woli. Jej Roshan z pewnością nie chciał być Strażnikiem, póki Samitsu nie zdecydowała, że pragnie go w tej roli mieć. Nawet kobieta, która nie jest Aes Sedai, zwykle potrafi skłonić mężczyznę do wypełniania poleceń. — Sądzili, że dokonują najlepszego możliwego wyboru, bezpieczniejszego niż powrót do... innych... jak ty. Widzisz, przy pomocy saidina dokonano tu szkód. Wiesz, kto je wyrządził? Doszło do próby zabicia tego, o którego stan umysłu się boisz.

I to nie wydawało się dziwić młodzieńca. Jakiego rodzaju ludźmi są ci Asha’mani? Czy ich tak zwana Czarna Wieża była czymś w rodzaju symbolicznego grobowca? Nagle Karldin przestał napinać mięśnie i zmienił się w zwyczajnego, zmęczonego drogą młodego człowieka z zapuszczonym zarostem.

— O Światłości! — wysapał. — Co teraz robimy, Loialu? Dokąd pójdziemy?

— Ja... nie wiem — odparł ogir. Jego ramiona pochyliły się ze znużenia, długie uszy opadły. — Ale... musimy go znaleźć, Karldinie. Jakoś trzeba będzie go znaleźć. Nie możemy się teraz poddać. Musimy go poinformować, że zrobiliśmy to, o co nas prosił. Że zrobiliśmy tyle, ile mogliśmy.

Samitsu zastanowiła się, o co al’Thor ich poprosił. Może przy odrobinie szczęścia dużo się dowie od tej dziwnej pary. Zmęczeni mężczyźni lub zmęczeni ogirowie, zagubieni i samotni, bardziej są skłonni do udzielania odpowiedzi na pytania.

W tym momencie Karldin nieoczekiwanie się zerwał, zaciskając jednocześnie dłoń na rękojeści miecza. Tym razem to Samitsu zmełła w ustach przekleństwo, bowiem do pomieszczenia wpadła pałacowa służąca, podwijając spódnice niemal do kolan.

— Pan Dobraine został zamordowany! — zapiszczała. — Wszyscy zginiemy w swoich łóżkach! Na własne oczy widziałam chodzącą śmierć, samego starego Maringila, a moja mama twierdzi, że jeśli dokonano morderstwa, duchy nas zabiją! Oni... — Zamknęła usta, gdy dostrzegła dwie Aes Sedai i natychmiast się zatrzymała, wciąż miętosząc fałdy spódnic. Wszyscy pracownicy kuchenni wyglądali na identycznie zaszokowanych. Trwali nieruchomo, zerkając spod oczu na Aes Sedai i czekając, co siostry zrobią.

— Och, nie Dobraine — jęknął Loial, kładąc po sobie uszy. — Nie on. — Wydawał się równie rozzłoszczony, co posmutniały, a jego twarz przybrała barwę kamienia. Samitsu nie przypuszczała, że kiedykolwiek w swoim życiu zobaczy rozgniewanego ogira.

— Jak brzmi twoje imię? — spytała kobietę Sashalle, zanim Samitsu zdołała choćby otworzyć usta. — Skąd wiesz, że został zamordowany? Skąd w ogóle wiesz, że ten człowiek nie żyje?

Służąca przełknęła ślinę. Nie potrafiła odwrócić wzroku od Czerwonej siostry, jakby chłodne oczy Sashalle trzymały ją w straszliwym uścisku.

— Cera, Aes Sedai — oświadczyła z wahaniem, uginając kolana w lekkim ukłonie i dopiero w tym momencie zdając sobie sprawę z zebranych w górze spódnic. Pospiesznie wygładziła fałdy stroju i zarumieniła się jeszcze bardziej. — Nazywam się Cera Doinal. Wszyscy mówią... Wszyscy twierdzą, że Lord Dobraine jest... to znaczy był... to znaczy został... — Znów ciężko przełknęła ślinę. — Wszyscy mówią, że jego komnaty pokrywa krew. Znaleziono go, jak leżał w wielkiej kałuży krwi. Z uciętą głową... tak mówią.

— Wiele rzeczy ludzie gadają — odparowała srogo Sashalle. — I zwykle się mylą. Samitsu, pójdziesz ze mną. Jeśli Lord Dobraine został ranny, może zdołasz coś dla niego uczynić. Loialu, Karldinie, będziecie nam towarzyszyć. Nie zamierzam was spuścić z oczu, póki nie zadam wam kilku pytań.

— Nie dbam o twoje pytania! — warknął młody Asha’man, zarzucając na ramię torbę z dobytkiem. — Odchodzę!

— Nie, Karldinie — stwierdził Loial łagodnie, kładąc ogromną rękę na ramieniu przyjaciela. — Nie możemy odejść, zanim poznamy prawdę na temat Dobraine’a. To nasz druh, Randa i mój. Nie możemy odejść. Zresztą, dokąd się mamy spieszyć?

Karldin odwrócił się. Nie znajdował odpowiedzi.

Samitsu zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech, jednak nic nie wymyśliła, wyszła więc za Sashalle z kuchni. Znowu stawiała wielkie kroki, starając się nadążyć za Czerwoną siostrą. W pewnym momencie odkryła nawet, że na wpół biegnie. Sashalle narzuciła jeszcze szybsze tempo niż wcześniej.

Gdy tylko znalazły się za drzwiami, uderzył je gwar podnoszących się za nimi głosów. Przedstawiciele ludu kuchennego zaczęli prawdopodobnie wypytywać kobietę służebną o szczegóły, a ta bez wątpienia powie im, co wie, a zmyśli to, czego nie wie. Z kuchni wyjdzie potem dziesięć różnych wersji tego zdarzenia, jeśli nie tyle, ile jest tam osób. A później kuchenne wersje zmieszają się z pogłoskami, które Corgaide Marendevin z pewnością zaczęła już rozpowszechniać. Samitsu nie potrafiła przypomnieć sobie tak złego dnia, w dodatku paskudne wydarzenia nawarstwiały się dziś, a ona odnosiła wrażenie, że uciekając z jednej śliskiej kry, odkrywa pod swoimi stopami kolejną. Cadsuane na pewno by jej nie pochwaliła za to wszystko!

Przynajmniej Loial i Karldin także szli za Sashalle. Wszystkie informacje, które Samitsu od nich uzyska, mogą być korzystne i zasugerować jakiś sposób ocalenia. Pędząc u boku Czerwonej siostry, Samitsu zerkała przez ramię, szybko oceniając mężczyznę i ogira. Ogir sunął wielkimi krokami, usiłując nadążyć za Aes Sedai. Marszczył brwi w zmartwieniu. Dumał prawdopodobnie o Lordzie Dobraine, ale też zapewne o „jak najlepszym” wypełnieniu swego tajemniczego zadania. Ten sekret Samitsu zamierzała z niego wydobyć. Młody Asha’man z kolei bez trudu dotrzymywał im kroku, chociaż jego twarz stale krzywiła się w upartej niechęci, a ręka nie przestawała pieścić rękojeści miecza. Zagrożenie z jego strony nie tkwiło jednakże w jego stali. Mężczyzna wpatrywał się podejrzliwie w plecy idących przed nim sióstr, toteż Samitsu raz napotkała jego gniewne spojrzenie. Karldin miał wszakże dość rozumu, by trzymać język za zębami. Samitsu wiedziała, że później musi jakoś przełamać jego niechęć, w przeciwnym razie niczego się od niego nie dowie.

Sashalle ani razu się nie odwróciła, nie sprawdziła więc, czy dziwna para idzie za nią, zapewne słyszała jednak głuchy stukot butów ogira na kaflach podłogi. Czerwona miała zadumaną twarz i Samitsu dużo by dała za poznanie jej myśli. Nawet jeśli Sashalle złożyła przysięgę Randowi al’Thorowi, jaką ochronę zyskiwał dzięki niej Asha’man? Mimo wszystko Sashalle pochodziła z Czerwonych Ajah. Samitsu nie mogła zinterpretować wyrazu twarzy swej towarzyszki. O Światłości, ta „kra” była chyba najgorsza!

Odbywali długą, żmudną wspinaczkę z kuchni do apartamentów Lorda Dobraine’a położonych w Wieży Pełnego Księżyca, zwykle zarezerwowanej dla arystokratycznych gości. Przez całą drogę Samitsu dostrzegała dowody, że Cera nie była pierwszą osobą, która usłyszała związane z morderstwem plotki. Teraz bowiem korytarzami nie sunęły już niekończące się strumienie służących, raczej stali oni w małych grupkach i wyraźnie podekscytowani, szeptali między sobą zaniepokojonymi głosami. Na widok Aes Sedai rozpraszali się i rozbiegali. Niektórzy rozdziawiali usta i wpatrywali się w ogira przemierzającego wielkimi krokami pałacowy korytarz, jednak przeważnie w końcu i ci uciekali. Panów wielkich rodów siostry spotykały niewielu, zapewne wycofali się do własnych komnat, gdzie dumali nad korzyściami i niebezpieczeństwami płynącymi dla nich ze śmierci Dobraine’a. Może Sashalle nie wierzyła w zgon lorda, Samitsu jednak nie miała już co do tego wątpliwości. Gdyby Dobraine żył, jego służba dawno już ukróciłaby pogłoski.

Podejrzenia potwierdził obraz korytarza przed komnatami lorda — stało tu mnóstwo pobladłych służących w uniformach, których rękawy aż do łokci zdobiły błękitno-białe znaki Domu Taborwin. Niektórzy płakali, inni wyglądali na zagubionych, jakby nagle usunęła im się spod stóp ziemia. Na polecenie Sashalle rozstąpili się, robiąc miejsce dla obu Aes Sedai, choć poruszali się albo mechanicznie, albo chwiejnie. Ich oszołomione oczy przesuwały się po ciele ogira, jednak prawdopodobnie wcale nie rejestrowali, kogo przed sobą widzą. Mało który pamiętał o choćby wymuszonym ukłonie.

W przedsionku było prawie równie wielu przedstawicieli służby Dobraine’a. Większość osób wyglądała na zupełnie ogłuszonych. Lord Dobraine leżał bez ruchu na noszach pośrodku dużego pokoju. Głowa wprawdzie tkwiła na karku, lecz oczy miał zamknięte, a od czaszki przez całą twarz biegło przecięcie, z którego częściowo tylko zaschnięta strużka ciemnej krwi ściekała między rozchylone wargi mężczyzny. Dwaj służący z mokrymi od łez policzkami, widząc wchodzące Aes Sedai, znieruchomieli w trakcie przykrywania twarzy swego pana białym płótnem. Dobraine wyraźnie nie oddychał, miał też głębokie, krwawe rozcięcia w okolicach piersi na długim do kolan płaszczu ozdobionym cienkimi, kolorowymi paskami. Zielono-żółty taireniański dywan z frędzlami, leżący obok noszy, szpeciła większa niż ciało ludzkie plama. Osoba, która straciła tak dużo krwi, po prostu musiała być martwa. Na podłodze leżało też dwóch innych mężczyzn. Szkliste oczy jednego z nich wpatrywały się martwo w sufit, drugi zaś spoczywał na boku, a spomiędzy żeber wystawał mu wykonany z kości słoniowej nóż wbity po rękojeść; ostrze zapewne sięgnęło serca. Obaj byli niskimi, bladoskórymi Cairhienianami ubranymi w pałacową liberię, choć tutejsi służący nigdy nie nosili długich sztyletów z drewnianymi rękojeściami, a takie leżały obok każdego trupa. Jakiś mężczyzna reprezentujący Dom Taborwin właśnie zamachnął się z zamiarem kopnięcia jednych zwłok, zawahał się wszakże na widok dwóch sióstr, po czym — tak czy inaczej — uderzył mocno żebra nieżyjącego mężczyzny.

— Zabierzcie to płótno — poleciła Sashalle ludziom przy noszach. — Samitsu, sprawdź, czy można jeszcze pomóc Lordowi Dobraine’owi.

Samitsu uważała, że nie można, tym niemniej już wcześniej instynktownie ruszyła ku lordowi, jednak ten rozkaz — a wyraźnie był to rozkaz! — zatrzymał ją w pół kroku. Zgrzytając zębami, ruszyła dalej, aż ostrożnie klęknęła obok noszy, przy nadal wilgotnej plamie i położyła dłonie na okrwawionej głowie Lorda Dobraine’a. Nigdy nie przeszkadzała jej krew na własnych rękach, jednak plam krwi nie sposób usunąć z jedwabiu, chyba że za pomocą Mocy, a Samitsu miała wyrzuty sumienia, gdy z powodów tak doczesnych marnowała Moc.

Potrzebne sploty stanowiły właściwie jej drugą naturę, toteż niemal bezwiednie objęła teraz Źródło i badała cairhieniańskiego lorda. Aż zamrugała z zaskoczenia. Sądziła, że w pokoju znajdują się trzy trupy, tym niemniej wyczuła w ciele Dobraine’a nadal migoczące życie. Był to maleńki, migoczący płomyk, który mógłby zagasić szok Uzdrowienia. Przynajmniej Uzdrowienia dokonywanego znanymi jej metodami.

Odszukała wzrokiem jasnowłosego Asha’mana. Mężczyzna kucał obok jednego z martwych służących i spokojnie go obszukiwał, niepomny na zaszokowane spojrzenia pozostałych przy życiu przedstawicieli służby. Jedna z kobiet zauważyła nagle Loiala, który stał w progu i wytrzeszczał oczy, jak gdyby zjawił się nieoczekiwanie nie wiadomo skąd. Z rękoma założonymi na piersi i srogą miną na obszernym pysku ogir wyglądał jak strażnik.

— Karldinie, znasz ten rodzaj Uzdrawiania, którego używa Damer Flinn? — spytała Samitsu. — Ten, który wymaga wszystkich Pięciu Mocy?

Mężczyzna przerwał i spojrzał na nią, marszcząc czoło.

— Flinn? Nie wiem nawet, o kim mówisz. Ja sam zaś nie mam szczególnego Talentu do Uzdrawiania. — Przypatrzył się Dobraine’owi. — Mnie się wydaje martwy — dodał — lecz spodziewam się, że ty potrafisz go uratować. Był w Studniach. — Po tych słowach pochylił się i wrócił do przetrząsania płaszcza martwego służącego.

Samitsu oblizała usta. Dreszcz związany z uczuciem wypełnienia saidarem w sytuacjach podobnych tej zawsze wydawał się jej osobliwie umniejszony. W sytuacjach, kiedy każdy wybór był zły. Ostrożnie zebrała przepływy Powietrza, Ducha i Wody, tkając je w splot jak przy podstawowym Uzdrawianiu, które zna każda siostra. Nikt z żyjących nie posiadał tak silnego Talentu do Uzdrawiania jak ona. Większość sióstr mogła Uzdrawiać najwyżej niegroźne stłuczenia, Samitsu natomiast sama potrafiła osiągnąć niemal tyle, co połączony okrąg. Wiele Aes Sedai prawie wcale nie umiało regulować splotu, spora ich część nawet nie próbowała się tego uczyć, Samitsu zaś posiadała tę umiejętność od samego początku. Och, nie umiała Uzdrowić jednego konkretnego problemu, zostawiając resztę w dotychczasowym stanie; tak mógł postępować jedynie Damer. Niemniej jednak potrafiła się zająć wszystkimi kłopotami leżącego przed nią mężczyzny — od ran kłutych po zapchany nos, który również doskwierał Dobraine’owi. Przeprowadziła Sondowanie i poznała wszystkie dolegliwości nieszczęsnego lorda. Często „zmywała” najgorsze nawet rany, po których nie zostawał choćby ślad lub Uzdrawiała chorego tak skutecznie, że czuł się jak po długiej rekonwalescencji bądź odpoczynku. „Kuracje” wymagały sporo siły od niej i dużo mniej od pacjenta. Im mniejsza część ciała była zmieniona, tym mniej sił tracił ranny. Tyle że wszystkie rany Lorda Dobraine’a, oprócz cięcia w skórze czaszki, były naprawdę poważne: cztery głębokie, kłute w płucach, z których dwie musnęły serce. Bardzo silne Uzdrowienie zabije go, zanim rany skończą się zasklepiać, natomiast podczas Uzdrawiania słabego mężczyzna utonie we własnej krwi. Samitsu musiała wybrać sposób pośredni i mieć nadzieję, że wybrała odpowiednio.

„Jestem najlepszą Uzdrowicielką, jaka kiedykolwiek istniała” — wmawiała sobie z całych sił. Tak przecież powiedziała jej Cadsuane. „Jestem najlepsza!”. Zmieniła nieznacznie splot i pozwoliła mu wejść w leżące bez ruchu męskie ciało.

Kiedy Dobraine zadygotał, kilku służących krzyknęło w trwodze. Ranny na wpół usiadł, szeroko otworzył głęboko osadzone oczy, a z jego ust popłynął długi dźwięk przypominający agonalne rzężenie. Później powieki mu opadły, a mężczyzna wyśliznął się z uścisku Samitsu i zaczął ponownie opadać na nosze. Kobieta pospiesznie dopasowała splot i po raz kolejny zbadała rannego, wstrzymując oddech. Żył. Znajdował się na krawędzi śmierci i był tak słaby, że w każdej chwili mógł umrzeć, jednak nie rany kłute go zabijały, przynajmniej nie bezpośrednio. Nawet przez schnącą krew, która splątała mu włosy opadające na podgolone czoło, Zielona dostrzegła pomarszczoną, różową linię świeżej, miękkiej blizny biegnącej przez jego skalp. Zostanie mu taka sama pod płaszczem i może mu skracać oddech podczas wysiłku, jeśli się w końcu wyliże z ran, ale w tej chwili najważniejsze, że żył. Na razie. Istniało jeszcze oczywiście pytanie, kto chciał jego śmierci i dlaczego.

Uwalniając Moc, Samitsu zrobiła się niespokojna. Wypływający z niej saidar zawsze ją męczył. Jeden ze służących, rozdziawiwszy usta, z wahaniem wręczył jej płótno, które wcześniej zamierzał położyć na twarz swego pana, a Samitsu użyła materiału do wytarcia rąk.

— Zabierzcie go do łóżka — poleciła. — Podawajcie duże ilości miodu rozcieńczonego wodą. Lord Dobraine musi szybko odzyskać siły. I znajdźcie Mądrą... Wieszczkę? Tak, Wieszczkę. Jej również będzie potrzebował.

Teraz, po Uzdrowieniu, powinny mu pomóc zioła. Przynajmniej na pewno mu nie zaszkodzą, a może kobieta dopilnuje też, by służba nie przesadziła z miodem.

Po licznych ukłonach i wymamrotanych podziękowaniach czterech służących chwyciło nosze i zaniosło Dobraine’a głębiej do komnat. Większość pozostałych przedstawicieli służby z minami wyrażającymi ulgę ruszyła za nimi pospiesznie, reszta natomiast wybiegła do korytarza. Chwilę później rozległy się okrzyki zadowolenia i wiwaty, a Samitsu słyszała swoje imię niemal tak samo często jak imię Lorda Dobraine’a. Było jej bardzo przyjemnie. Satysfakcję umniejszył jednakże protekcjonalny uśmiech Sashalle i pełne aprobaty kiwnięcie głową. Aprobaty! Och, dlaczego nie posunęła się jeszcze dalej i nie poklepała jej po głowie?

Karldin w ogóle nie zwrócił uwagi na proces Uzdrowienia, tak w każdym razie sądziła Samitsu. Gdy obszukał trupa, podniósł się, przeszedł pokój i dotarł do Loiala, któremu usiłował coś pokazać, własnym ciałem zasłaniając przedmiot przed Aes Sedai. Ogir wyrwał Asha’manowi z ręki ów przedmiot, który okazał się arkuszem kremowego papieru z wyraźnymi liniami powstałymi po złożeniu w czworo, po czym — ignorując nachmurzoną minę mężczyzny — trzymając papier w grubych palcach, rozłożył go sobie przed oczyma.

— Ale to nie ma żadnego sensu — mruknął Loial, czytając i marszcząc brwi. — Kompletnie żadnego sensu. No chyba, że... — Uciął nagle, poruszając długimi uszami, a następnie nerwowo wymienił spojrzenie z jasnowłosym Asha’manem, który odpowiedział lakonicznym gestem potwierdzenia. — Och, to bardzo źle — zauważył ogir. — Jeżeli ich było więcej niż dwóch, Karldinie... Jeśli znaleźli... — Umilkł na widok szaleńczego potrząsania głową młodzieńca.

— Proszę mi to pokazać — oświadczyła Sashalle, wyciągając rękę. Niezależnie od użytego słowa, wcale nie występowała z prośbą.

Asha’man usiłował odebrać papier Loialowi, jednak ogir spokojnie wręczył pismo Sashalle, która obejrzała je z chłodną miną, a potem podała Samitsu. Papier był gruby, gładki, kosztowny i wyglądał na nowy. Czytając, Zielona starała się panować nad pragnieniem uniesienia brwi.

Zgodnie z moją wolą posiadacze tego pisma mają usunąć z moich apartamentów pewne znane im przedmioty i wynieść je z Pałacu Słońca. Należy dać tym ludziom dostęp do moich pokojów, udzielić wszelkiej potrzebnej pomocy i zachować w tajemnicy całą sprawę — w imię Smoka Odrodzonego i pod groźbą jego niezadowolenia.

Dobraine Taborwin

Samitsu wystarczająco często widziała charakter pisma Lorda Dobraine’a, by rozpoznać jego zaokrąglone litery.

— Najwidoczniej ktoś zatrudnia bardzo dobrego fałszerza — oznajmiła, otrzymując za to szybkie, pogardliwe spojrzenie Sashalle.

— Wydawało mi się nieprawdopodobne, że lord sam to napisał i przez pomyłkę został skłuty nożem przez własnych ludzi — powiedziała Czerwona kąśliwym tonem. Przenosiła wzrok od Loiala do Asha’mana. — Co mogliby tu znaleźć? — spytała. — Obawiacie się, że coś tu znaleźli?

Karldin popatrzył na nią beznamiętnie.

— Zamierzałem jedynie powiedzieć — tłumaczył się Lojal — że jeśli czegoś szukali, musieli tu wejść, ażeby to ukraść. — Jego włochate uszy zadrżały jednakże tak mocno, że niemal wibrowały, zanim zdołał nad nimi zapanować. Większość ogirów marnie kłamała, przynajmniej w młodym wieku.

Loki Sashalle zawirowały, gdyż Czerwona w zadumie potrząsała głową.

— To, co wiecie, jest naprawdę ważne. Żaden z was nie odejdzie, póki się wszystkiego nie dowiem.

— A jak nas zatrzymasz? — Wypowiedziane niezwykle opanowanym tonem pytanie Karldina dodało jego słowom zabarwienia pogróżki. Spokojnie wytrzymał spojrzenie Sashalle, jakby o nic w świecie się teraz nie martwił. Tak, tak, znacznie więcej miał w sobie z wilka niż z lisa.

— Już myślałam, że nigdy was nie znajdę — oświadczyła Rosara Medrano, wkraczając w tym momencie niebezpiecznego milczenia. Kobieta nadal nosiła czerwone rękawiczki i obszyty futrem płaszcz; odrzucony kaptur ujawniał w jej czarnych włosach rzeźbione grzebienie z kości słoniowej. Na ramionach płaszcza widniały wilgotne plamy po stopniałym śniegu. Rosara była wysoka, a jej cera tak brązowa jak ogorzałych od słońca Aielów. O pierwszym świetle kobieta wyszła na poszukiwanie przypraw do rybnego gulaszu, który zamierzała przyrządzić według przepisu z jej rodzimej Łzy. Zaledwie zerknęła na Loiala i Karldina, nawet nie spytała o Dobraine’a. — Grupa sióstr wjechała do miasta, Samitsu. Pędziłam jak wariatka, starając się tu dotrzeć przed nimi, zjawią się wszakże zapewne lada chwila. Są z nimi Asha’mani, a jeden z nich to Logain!

Karldin zaśmiał się ostro i nagle Samitsu zadała sobie pytanie, czy w ogóle uda jej się dożyć do spotkania z Cadsuane.

Загрузка...