Keren gwałtownie złapał za kierownicę, kiedy suburban zaczął zjeżdżać z drogi.
— Przepraszam — rzuciła żołnierz za kierownicą i potrząsnęła głową, żeby się rozbudzić.
Keren nie znał nawet imienia dziewczyny; na plakietce widniało tylko nazwisko Elgars. Kobieta nosiła naszywkę trzydziestej trzeciej dywizji piechoty, co oznaczało, że jest całe mile od swojej jednostki. W jaki sposób dotarła do Lake Jackson, a potem wydostała się z tego piekła, kiedy rozleciał się dziewiąty korpus, było zagadką. Keren zwinął ją z pobocza, gdzie starannie oliwiła części rozmontowanego AIW. Było oczywiste, że postanowiła skończyć z uciekaniem.
— Kurwa, gdzie my jesteśmy? — spytał Keren ochrypłym głosem.
W ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin spał zaledwie trzy.
Dywizja miała dostać nowe środki pobudzające, ale ich — tak jak wielu innych rzeczy — nie otrzymała. Pluton zadowalał się więc kofeiną. A ona właśnie przestawała działać.
— Minęliśmy Beltway — odpowiedziała kobieta. — Mamy pewien problem.
— Tak? To nic nowego.
Droga krajowa numer 66 była główną trasą przejazdową przez hrabstwo Fairfax w Wirginii, prowadzącą do stolicy kraju. Żeby nie utrudniać żołnierzom przemieszczania się wraz z transportem obowiązywał tu zakaz jazdy pojazdów cywilnych, ale od czasu, kiedy Posleeni przełamali obronę Lake Jackson, na drodze tkwiły nieruchomo tłumy spanikowanych cywilów, którzy nie przyjmowali zakazu do wiadomości oraz cofające się jednostki dziewiątego i dziesiątego korpusu. Dezercje z szeregów żandarmerii spowodowały, że nikt nad tym nie panował, a droga została zatkana zwartym gąszczem pojazdów. Z miejsca, w którym tkwili w korku, roztaczał się widok na drugorzędne drogi. Główne przelotówki były zablokowane, ale na szczęście niektóre drogi boczne pozostawały przejezdne.
— Dobra wiadomość jest taka — szepnął Keren — że to na trochę zatrzyma kucyki. — Chwycił radio i wystawił antenę przez okno. — Reed, słyszysz mnie? — zapytał.
— Tak — brzmiała odpowiedź z odbiornika.
— Chyba musimy ruszyć bocznymi drogami. — Keren wyciągnął mapę DeLorme. Wielostronicowa mapa Wirginii nie raz okazała się użyteczna, kiedy skończyły się mapy taktyczne w mniejszej skali.
— Zetniemy róg sześćdziesiątej szóstej i skierujemy się na Arłington — powiedział przez radio, szukając odpowiedniej trasy na mapie. — Muszą się tam zbierać jakieś jednostki. Reed, kilka samochodów blokuje nam drogę, więc postaraj się je zepchnąć ciężarówką. Jeśli się nie przebijemy, objedziemy je bocznymi drogami.
Przejedź nawet przez budynki, jeśli będzie trzeba.
— Robi się.
— Dobra, ruszajmy. Ja pojadę za tobą, a za mną wóz Trzy i wóz Jeden. Trzymajcie się razem i miejcie się na baczności. Te przeklęte kuce mogą być w pobliżu.
Kenallurial spojrzał na raport i jego grzebień uniósł się w niemym podziwie.
Starszy Kessentai popatrzył mu przez ramię i zaśmiał się.
— Sieć najwyraźniej doceniła twoje zasługi. Ale i moje też.
Obszar wokół Fredericksburga został uznany przez Sieć informacyjną jako bezpieczny, więc zaczęto już rozdzielać łupy. Sposób, w jaki Sieć decydowała, któremu Kessentai przydzielić dany obszar, był dla centaurów niejasny. Ale jednocześnie czuli, że tylko dzięki niemu nie popadają w orna’adar, apokalipsę światów ujarzmionych w wyniku podboju.
— W miarę, jak będziemy zajmować coraz więcej ziem tych thresh — włączył się do rozmowy Kennallai — ilość nagród będzie rosła.
W tym tempie niedługo zostaniemy najbogatszymi Kessentai w siedmiu systemach. Wkrótce będzie ci potrzebny kasztelan.
Kenallurial rozdął nozdrza na znak potwierdzenia. Wcześniej służył jako mistrz zwiadowców i dało mu to bardzo niewielkie zyski. Miał małą farmę, trochę ziemi i niedużą fabrykę. Przy tak mizernych zasobach nie mógł nawet utrzymać własnego kasztelana.
Ale ostatnie trzy dni przyniosły mu więcej szczęścia niż zwykle. Otrzymał kilka mil żyznej ziemi uprawnej, parę obszarów przemysłowych i cztery stacje przetwarzania chemikaliów. Teraz mógł się wycofać albo przezbroić. Ardan’aath na przykład miał najciężej uzbrojone oolfos w całej armii. Uczestniczył w pięciu podbojach i zdobyte bogactwa posłużyły mu głównie do wyposażenia swoich oolt’ondar i eson’antaiów. W rezultacie ponosił mniejsze straty i zajmował więcej ziemi, a jego wojsko coraz bardziej rosło w siłę. Całe jego oolt dysponowało teraz karabinami kaliber trzy milimetry, a oolt jego podwładnych były prawie tak samo dobrze uzbrojone.
Kenallurial planował, że wycofa się ze Ścieżki i rozpocznie długoterminowy program modyfikacji genetycznych.
— To niesamowite — mruknął, zatopiony w myślach o przyszłości.
Zaczął już nawet pobierać cenne próbki genetyczne od najbystrzejszych wojowników. Planował uruchomienie linii ulepszonych wojowników, niemal tak samo inteligentnych i niezależnych jak Wszechwładcy. Linia wypełniłaby braki w sile roboczej spowodowane niedoborem Kenstain, tchórzliwych kasztelanów, którzy zapełniali szeregi mistrzów bitewnych Kessentai. Zysk z nagrody byłby ogromny.
Dość, żeby wyposażyć tuzin eson’antaiów, ruszyć dalej i podbijać inne światy. I to oni będą teraz jego dłużnikami, tak jak on był dłużnikiem Kenallaia. Jego dług został spłacony przed lądowaniem, więc teraz był czysty.
— A największa zdobycz jeszcze przed nami! — zagrzmiał podekscytowany Ardan’aath.
Jego grzebień znowu się nastroszył.
— Dopóki nie okaże się, że jest tak samo trudna do zdobycia, jak zdobycz z południa — powiedział Kenallurial ponuro.
W odpowiedzi Kenallai nerwowo poruszył grzebieniem.
Pułkownik Abrahamson szedł wzdłuż rampy. Jego powiewający żółty szalik był umazany sadzą i ropą, zbryzgany ludzką i posleeńską krwią. Oficer kroczył zdecydowanie, ale widać było po nim ogromne zmęczenie.
Ledwie trzymający się na nogach generał Keeton przystanął na chwilę, a idąca za nim grupka żołnierzy zrobiła to samo. Rampa, tak jak reszta nasypu wzdłuż wewnętrznej strony wału przeciwpowodziowego Richmond była słabo ubita, ale nadawała się do chodzenia. Pierwsza poważna powódź pewnie ją zmyje, ale jak dotąd dobrze spełniała swoje zadanie.
Generał Keeton spojrzał na wał i pokręcił zmartwiony głową.
Wał wyglądał jak ponadgryzany. Na szczycie brakowało dużych kawałków betonu i prętów zbrojeniowych, a miejscami wyrwy te sięgały aż do podnóża. Usunięto już ciała martwych i rannych żołnierzy z sześćdziesiątej dywizji piechoty, ale ciemne plamy krwi i doły z nadtopioną ziemią wymownie świadczyły o stratach, jakie poniosła dywizja. Podobnie jak migotliwy blask płonących plam paliwa i dymiące pojazdy pancerne wzdłuż drogi.
Niedobitki brygady krzątały się w najbardziej zniszczonym sektorze, wykonując zwykłe czynności. Z ciężarówek wyładowywano amunicję, a technicy naprawiali lub wymieniali autonomiczne systemy strzeleckie. Wszyscy żołnierze ze zmęczenia ledwie trzymali się na nogach, ale prace niezmiennie posuwały się naprzód.
Generał podszedł do oficera kawalerii, stojącego przy wale i spoglądającego na dolinę. Jak okiem sięgnąć widać było posleeńskie trupy i roztrzaskane spodki. Generał wychylił się przez krawędź wału i spojrzał w dół. Zobaczył tam nasyp utworzony z posleeńskich ciał, ciągnący się na długości co najmniej stu metrów w kierunku bram Czternastej Ulicy. Trudno było nawet oszacować, ile ciał liczy ta sterta. Większość z nich została zmiażdżona przez własnych ziomków w próżnym trudzie pokonania przeszkody wymyślonej przez Johna Keene’a.
— Przyszli do nas tak samo, jak zawsze.
Poranek był spokojny, jedynie z daleka dochodził huk artylerii strzelającej do skoncentrowanych grup rozbitej armii wroga.
— Trzecia fala była nieco inna — mruknął pułkownik Abrahamson. — Chyba w końcu nabrali trochę rozumu albo tym razem było więcej niż zwykle Wszechwładców. Zaatakowali nas, kiedy dopiero zmierzaliśmy w ich stronę.
— To wtedy stracił pan swój czołg? — spytał generał.
— Tak, byłem przez chwilę w tarapatach.
Omal nie zginął, kiedy szrapnele Jeden-Pięć-Pięć dzwoniły o dach czołgu jak stalowy deszcz, a hiperszybkie pociski jeden po drugim uderzały w jego pojazd. Stracił kierowcę, sześć innych czołgów i dwunastu żołnierzy. Posleeni ścigali ich aż do muru, gdzie pół miliona żądnych krwi centaurów tłoczyło się pod ogniem dział, próbując przedrzeć się przez wał albo obejść go bokiem. Na koniec nad wałem pojawiło się prawie dwustu Wszechwładców w spodkach.
Snajperzy strzelali z wieżowców nad umocnieniami albo z przeciwległego brzegu James, a do atakujących ich spodków otworzyli ogień obrońcy. Straty były ogromne, bo wzdłuż fortyfikacji latały pociski plazmowe, a pociski hiperszybkie waliły w cysterny z paliwem i skrzynie z amunicją.
Ostatecznie ziemscy obrońcy pokonali nacierających Wszechwładców i ich wojowników. Z pół miliona centaurów, które wkroczyły w dolinę śmierci, pozostało mizerne kilka setek.
Keeton zastanawiał się, co robić dalej. Z jednej strony chciał wysłać siedemdziesiątą piątą pancerną do ataku, aby zawrócić Posleenów, którzy najwyraźniej kierowali się z powrotem na północ, z drugiej jednak strony obrona była w opłakanym stanie.
Doszedł do wniosku, że jednak lepiej będzie walczyć z nimi w odpowiednim czasie, dobrze przygotowanymi jednostkami. Walka z wrogiem na umocnionych pozycjach to zupełnie co innego, niż ściganie ich po drogach. Jedenasta dywizja piechoty mobilnej była już prawie na miejscu. Niech ona zabawi się z Posleenami w berka.
Do tego właśnie służą pancerze wspomagane. On natomiast zamierzał zająć się swoimi wojskami, zwłaszcza, że zanosiło się na długą wojnę.
— Będą próbowali wziąć nas w kleszcze — powiedział pułkownik Abrahamson, jakby czytał mu w myślach. — Wciąż może im się to udać.
— Może — zgodził się generał. — Nadal mają wystarczająco liczne siły. Ale będę się tym martwił, kiedy zaczną wracać. A wtedy wyślę kogoś, kto trzaśnie ich w mordę.
— Kogoś innego, mam nadzieję — powiedział pułkownik.
— Kogoś innego — zgodził się generał.
— To dobrze. Najwyższy czas, żeby ktoś inny się zabawił.