— To przerażające — powiedział generał Keeton, patrząc na setki monitorów.
W dużej sali konferencyjnej budynku R. J. Reynolds tłoczyli się technicy wywiadu i kilka powołanych do służby sekretarek. Odszyfrowywali nagrania z kamer rozstawionych wzdłuż trasy natarcia i wpisywali dane do systemu kontrolnego przebiegu bitwy. Dwudziestoczterocalowy monitor, który został przystosowany dla potrzeb wojska przez szefa działu Informacyjnych Systemów Zarządzania Reynolds, pokazywał, że awangarda Posleenów dotarła właśnie do muru przeciwpowodziowego i przy wejściu do miasta rozdziela się na dwie grupy.
Generał czuł się niemal zakłopotany wsparciem, jakiego mu udzielono. Miejscowy zastępca prezesa do spraw zarządzania budynkami przysłał kilkudziesięciu techników; uruchomili oni sieć, z której Keeton teraz korzystał. W innych warunkach na zintegrowanie systemów wojskowych z komputerami osobistymi i macintoshami potrzebowano by dziesięciu lat i dwustu miliardów dolarów. Chłopaki z Reynoldsa, którzy mieli się tylko zastanowić nad sposobem przeprowadzenia takiego przedsięwzięcia, zmontowali w pełni działający system w ciągu kilku godzin. Jak się okazało, jest to możliwe, kiedy stawia się jasne cele, daje do dyspozycji odpowiednie zasoby i pozwala kompetentnym ludziom wykonywać swoje zadania.
Podobnie wyglądała sprawa obrony. Kiedy ułożono plan odparcia ataku, zajęli się nim ludzie, którzy rozumieli, że nie ma czasu, żeby się kłócić, a trzeba po prostu działać. Poczynając od Keene’a, który krzątał się jak mrówka, nadzorując realizację projektu w wielu miejscach, a kończąc na sierżant Gleason, która pogoniła do roboty sześciu administratorów szpitala i urządziła zaimprowizowane lazarety.
Istniała też oczywiście druga strona medalu. Jeśli generał zauważał, że jakiś oficer opóźnia przygotowanie obrony czy to z powodów politycznych, czy biurokratycznych, zwalniał go z pracy w komisji i wysyłał na front do kopania dołów. W ten sposób machało łopatą już dwudziestu oficerów polowych i trzech flagowych. Keeton wiedział, że po zakończeniu obrony będzie musiał to wszystko odkręcić; inni generałowie mogliby mieć pretensje.
Tymczasem miał wspaniały widok na nadciągającą armię wroga — tysiące centaurów wchodzących w śmiertelną pułapkę — i dysponował wystarczającym wsparciem, żeby walczyć przez wiele dni.
Nadszedł już czas, żeby wydać rozkaz otwarcia ognia.
Włączył mikrofon i połączył się z oficerem kontroli taktycznej.
— W porządku. Centrala ogniowa-wypuścić kuleczki.
Technik otrzymał rozkaz ataku. Czas dotarcia pocisku artyleryjskiego do celu zależy od odległości i rodzaju użytej broni. Niektóre jej typy, takie jak na przykład moździerze, strzelają pod dużym kątem, więc pociski zataczają duży łuk i trafiają w cel po stosunkowo długim czasie.
Dlatego technik postanowił, że działa będą strzelać w niewielkich odstępach czasowych, dzięki czemu wszystkie pociski będą mogły dotrzeć do celu niemal równocześnie i w ten sposób zadać wrogowi większe straty.
Arstenoss ze złością posłał kulę plazmy we wznoszącą się przed nim ścianę. Prowadzący ich Kessentai naładował tenary ciężkim metalem i wycofał się ze skarbem na tyły. Armia dotarła do przeklętego przez demony muru z symbolem tych po trzykroć przeklętych techników, oby ich dusze pochłonęła otchłań; najwyraźniej nie dało się już iść dalej. Kilku Wszechwładców, którzy wznieśli się w swoich tenarach ponad mur, zostało usuniętych ze Ścieżki. Dziesiątki tysięcy wojowników tłoczyły się więc w dolinie i rozglądały za skarbami i tchórzliwymi thresh. Na wschodzie znaleźli mały most i wielu Kessentai skręciło w tę stroną, ale most był dobrze broniony i za wąski. Minęłoby wiele dni, zanim udałoby się im przekroczyć rzekę i zajść thresh od tyłu. W kierunku pozycji wroga w wieżach mknęły sporadycznie wystrzeliwane pociski, ale nieprzyjaciel nie odpowiadał ogniem.
— Musimy sobie jakoś poradzić — powiedział w zamyśleniu Artulosten i spojrzał na dziesiątki tysięcy oolfos stłoczonych wokół jego tenara.
Nic na świecie nie może zatrzymać takiej armii.
— Jeśli zbierzemy wielu Kessentaiów, możemy razem zaatakować bramę miasta. Wtedy…
Urwał i odwrócił głowę. Szczyt górującego nad miastem wzgórza wybuchł purpurowym ogniem i całą okolicę zasnuł gęsty dym.
Potem centaur zobaczył lecące w ich stronę w błysku ognia jakieś obiekty. Były ich setki. Zamarł niezdecydowany, nie wiedząc, co ma w tej sytuacji robić. Człowiek wrzasnąłby pewnie „Nadlatuje”, co byłoby równie skuteczne, jak atak paraliżu.
W obronie Richmond uczestniczyło pięć dywizji piechoty. Trzy z nich przekazały swoje moździerze do baz ogniowych na wzgórzach Libby i Montrose. Stosunkowo mała prędkość i wysoki łuk trajektorii granatów moździerzowych zdecydowały o wystrzeleniu ich w pierwszej kolejności. Studwudziestomilimetrowe pociski poszybowały z wdziękiem w górę, obróciły się i runęły w dół. Zanim pokonały jedną trzecią trasy, już wystrzelono drugą salwę. I trzecią. Przy trzeciej salwie odezwało się wreszcie dziewięćdziesiąt siedem dział artylerii.
Posleeni tłoczyli się ramię w ramię w Schockoe Bortom. Wielu podjęło próby wdrapania się na wał, inni zaczęli na niego napierać, żeby go rozwalić i dostać się na Williamsburg Road. Duży strumień centaurów kierował się na most dla pieszych przy Belle Isle. Żaden Posleen nie był przygotowany na nadlatującą salwę.
Rzeź była nieopisana. Raz po raz, w odstępach kilku sekund, dwieście pocisków artyleryjskich lądowało na obszarze równym czterem boiskom do piłki nożnej.
Punkt ześrodkowania ognia artyleryjskiego ustalono z dala od pozycji piechoty, a pociski ustawiono na różne czasy detonacji. Te z zapalnikami zbliżeniowymi eksplodowały tuż nad siłami Pośleenów, kosząc wrogów w rozległych, kolistych obszarach. Centaury rażone ogniem artyleryjskim bezpośrednio były po prostu rozrywane na strzępy przez eksplozje, których furia rozpylała żółtą krew w ledwie dostrzegalną mgłę.
Granaty moździerzowe były z tego wszystkiego najbardziej efektywne. Ich zapalniki nastawiono na detonację metr nad gruntem, tak że siały śmiercią wszędzie wokół i masakrowały ściśniętych centaurów tuzinami. A zaraz potem nadlatywała następna salwa. I następna.
Żołnierzom piechoty, gęsto obsadzającym okoliczne budynki i umocnienia wokół Bortom powiedziano, że sami się domyśla, kiedy będzie można otworzyć ogień. „Strzelajcie, kiedy działa przeniosą ogień.” Przez długie chwile wszyscy byli jednak zbyt zaszokowani piekłem wybuchów, chmurami odłamków granatów detonujących nad ziemią i podrywanymi w powietrze obłokami strzępów. Kiedy jednak artyleria zmniejszyła intensywność ostrzału do spokojnego rytmu ośmiu strzałów na minutę, siły obsadzające linie obronne podniosły się i odbezpieczając broń zaczęły wybierać cele.
Najpierw odezwały się autonomiczne systemy strzeleckie. Ponieważ cała zabójcza strefa aż roiła się od oszołomionych i rannych Posleenów, którzy kręcili się w kółko pod gradem pocisków, co i rusz któryś z nich przecinał wiązki celownicze i automaty otwierały ogień.
Ustawiono je tak gęsto, że jeden Posleen często zakłócał jednocześnie kilka wiązek. Pociski kaliber 7.62 mm, zaprojektowane specjalnie do zabijania centaurów, wręcz roznosiły nieszczęsnych obcych na strzępy.
Pole bitwy zasnuwał dym i pył, z którego co jakiś czas wyłaniał się oszołomiony centaur, a wtedy z dziką furią otwierano do niego ogień. Wszyscy w Richmond widzieli wiadomości z Fredericksburga, a media zaczęły już emitować wywiady z żołnierzami, którzy przeżyli tamtejsze piekło. Za centaury zabrano się z bezlitosną wściekłością.
Rozmieszczeni w budynkach snajperzy z osadzonymi na trójnogach karabinami wyborowymi kaliber. 50 mieli pełne ręce roboty.
Wszechwładcy, którzy przeżyli, próbowali ogarnąć jakoś swoje oddziały i odpowiedzieć ogniem albo uciec z rzeźni, w którą dwunasty korpus zamienił Schockoe Bortom. Ale snajperzy nic sobie z tego nie robili. Raz po raz przypadkowy błysk działa plazmowego albo wystrzelony hiperszybki pocisk tak bardzo wyróżniał jakiegoś Wszechwładcę z zamieszania na polu bitwy, że nie można było go przeoczyć. Wówczas, lekceważąc wyznaczone pola ostrzału, tuziny snajperów wygarniały do niego z odległości czasem i tysiąca metrów. Brali na cel każdy spodek Wszechwładcy, który tylko wyłonił się z pyłu i dymu w dolinie śmierci. Grad ognia z karabinów kaliber. 50 strącał centaury z ich pojazdów, przebijał osłony napędu inercyjnego, rozwalał kryształy energetyczne.
Popołudnie ognia, dymu i śmierci miało się ku końcowi…
Generał Keeton śledził na monitorze schemat pola bitwy i cztery wykresy słupkowe. Przygotował je galaksjański przekaźnik, który dostarczono każdemu oficerowi od dowódcy korpusu wzwyż. Pierwszy wykres wskazywał wysokość strat ziemskich obrońców Schockoe Bottom, drugi liczbę Posleenów wziętych pod ogień artylerii, trzeci ogólną liczbę centaurów w pułapce, natomiast czwarty informował o całkowitej liczbie Posleenów.
Mimo faktu, że straty obrońców były sto razy mniejsze niż Posleenów, wyświetlane były w odpowiedniej skali. W końcu liczba żołnierzy była ograniczona, podczas gdy centaurów wydawało się być nieskończenie wiele. Gdyby straty okazały się za duże, generał Keeton miał zamiar wycofać się na drugi brzeg James.
To jednak, jak na razie, nie wydawało się konieczne. Wykres oznaczający liczbę Posleenów w dolinie zagłady na początku stale rósł. Potem jednak, kiedy już się wydawało, że wojska centaurów zaraz wedrą się do miasta, otwarto ogień z zasadzki. W tej chwili w Schockoe Bottom nie było już właściwie nic żywego, a straty Ziemian były minimalne. Gdyby stracili więcej niż dwustu żołnierzy, nie licząc tej kompanii rozniesionej w pył z powodu niedopatrzenia jakiegoś idioty, generał byłby bardzo zdziwiony. Zgodnie z raportami, jakie złożono generałowi, całkowite straty wynosiły teraz dwustu pięćdziesięciu zabitych i czterystu dwudziestu rannych. Posleeni stracili natomiast ponad czterdzieści tysięcy wojowników.
Nadal jednak było ich prawie cholerne dwa miliony. Część ich wojska, która nie weszła do strefy śmierci, zaczęła rozdzielać się na boki.
Trzeba ich było zatrzymać.
— Zorganizujcie wycieczkę — zarządził generał.
Podpułkownik Walter Abrahamson owinął żółty jedwabny szalik wokół szyi i zamachał ręką, dając sygnał do wymarszu. Zasadniczo nie było to najlepsze miejsce dla dowódcy batalionu kawalerii — siedzieć we włazie abramsa, na szpicy szarży prowadzonej wprost na dwa miliony przeciwników. Z drugiej strony, gdzie niby miał się podziać podczas tej akcji? Chodziło o to, żeby dać Posleenom na tyle mocnego prztyczka w nos, aby ruszyli z powrotem do strefy ostrzału. Mógł zostawić to zadanie dowódcom kompanii. Powinien był. Tak brzmiał rozkaz z góry. Jasne. Jak cholera. Ale jak kawalerzysta z krwi i kości mógł nie wziąć udziału w takiej akcji?.
— Stew, upewnij się, że ci narwańcy przy działach wiedzą o tej akcji, bez odbioru — krzyknął do mikrofonu łączności zewnętrznej.
Mimo dźwiękoszczelnego hełmu przyspieszające turbinowe silniki sześćdziesięciu czołgów zahuczały w uszach pułkownika jak erupcja Wezuwiusza.
— Nie ma sprawy — powiedział dowódca bratniego batalionu.
Drugi batalion dwudziestego drugiego pułku kawalerii został skierowany do obrony umocnień na Libby Hill, a ich dowódca wściekle zazdrościł pułkownikowi. — Jestem teraz w Centrum Kierowania Ogniem. Wstrzymają ogień, kiedy tylko brama zacznie się otwierać. Moździerze także nie będą strzelać. Tak na wszelki wypadek, gdybyście chcieli sobie tam urządzić defiladę — zażartował.
— Jasne! — krzyknął Abrahamson.
Machnął do cywilnych saperów przy bramie. Wrota, wielotonowy kolos z betonu i stali, podczepiono do buldożerów, żeby można je było w ogóle otworzyć. Maszyny ruszyły naprzód bardzo ostrożnie, a ich operatorzy pilnie słuchali wskazówek saperów, starając się nie uszkodzić bram. Gdyby się wypaczyły, być może nie dałoby się ich ponownie zamknąć. A wszystkim miało bardzo zależeć na tym, żeby za powracającą kawalerią jednak się zamknęły.
Abrahamson przełączył się na interkom.
— Dobra, podjedźmy do wejścia, bramy już się otwierają.
Otwarte wrota ukazały im zupełnie obcy świat. Nawała artyleryjska przemieszała nierozpoznawalną papkę ciał Posleenów z potrzaskanymi fragmentami stojących tu do niedawna budynków. W zasięgu wzroku nie było żywej duszy. Grad pocisków artylerii i ogień piechoty dokonał tego, co praktycznie nigdy nie zdarzyło się w bitwie: zabito wszystkich przeciwników. Nawet w najbardziej zaciętych bitwach pierwszej i drugiej wojny światowej zawsze pozostawały jakieś niedobitki. Ale nie tu. Rzeź Posleenów w Schockoe Bottom była efektywna, bezlitosna i całkowita.
— Przejedź sto metrów, powoli naprzód — powiedział Abrahamson przez interkom. — Potem stój i czekaj, aż szwadron do nas wyrówna.
— „Choćbym kroczył ciemną doliną, zła się nie ulęknę…” — powiedział starszy szeregowy Mills, działonowy czołgu.
— …bo ja tu jestem najgorszym skurwielem — zaśmiał się pułkownik, kończąc wojskową wersję psalmu.
— Amen — dodał szeregowy Hulm, kierowca.
Młody szeregowiec był oszołomiony widokiem zniszczeń tak samo jak wszyscy; z jego stanowiska zniszczenia było nawet widać wyraźniej. Bez wahania jednak pchnął przepustnicę wielkiego czołgu i wjechał na pobojowisko.
Czternastą Ulicę pokrywała warstwa jakiejś mazi, którą gąsienice wielkiego pojazdu rozgniatały do postaci pomarańczowego błota. Z wyjątkiem pojedynczych roztrzaskanych spodków Wszechwładców nie napotkali żadnych przeszkód. Czołg najechał na przypadkiem zachowane w całości ciało jakiegoś Posleena. Siedemdziesięciotonowy, pancerny potwór nawet tego nie zauważył.
Nagle starszy szeregowy Mills obrócił w bok wieżyczkę działa.
— Cel. Ruchomy spodek.
Pułkownik sprawdził ekran wyświetlacza. Przekrzywiony na bok spodek sunął powoli na północ, poza obręb strefy śmierci. Wraz z opuszczeniem tumanu pyłu stałby się celem dla ukrytych w wieżach snajperów, ale mógł też być dla nich zagrożeniem.
— Potwierdzam — powiedział pułkownik — Użyć OPL.
— Przyjąłem, OPL — odpowiedział działonowy i przełączył się na system przeciwlotniczy.
M-1E był zmodyfikowaną wersją sprawdzonego czołgu średniego Abrams. Zaprojektowano go do walki z Posleenami, poprawiając grubość pancerza czołowego i kompensacji termicznej, aby stał się bardziej odporny na trafienie pociskiem hiperszybkim i plazmą.
Skorzystano także z patentu, którego pomysłodawcą była armia radziecka.
Rosjanie, którzy sprzedawali swoje czołgi w miejscach, gdzie należało się liczyć z dużą ilością wrogich maszyn powietrznych, zmodyfikowali je tak, aby służyły jednocześnie jako platformy obrony przeciwlotniczej. Po każdej stronie wieży zamontowali dwudziestotrzymilimetrowe działko i dodali odpowiedni do tego system celowniczy. Przy odrobinie szczęścia zmasowany ostrzał przeciwlotniczy batalionu czołgów mógł nawet strącić atakujący samolot.
Amerykanie przyglądali się temu rozwiązaniu z niedowierzaniem i kpiną. Aż do czasu przybycia Galaksjan. Posleeni atakowali zwykle wielkimi masami, ale posiadali także wyjątkową broń. Zdolny do konfrontacji z nimi system uzbrojenia musiał być zdolny do przetrwania trafienia plazmą bądź pociskiem hiperszybkim, a przy tym posiadać dużą siłę rażenia. Wtedy to, zamiast wymyślić coś własnego, Amerykanie skorzystali z pomysłu Rosjan, tylko trochę go ulepszając.
Po każdej stronie wieżyczki M-1E umieścili parę dwudziestopięciomilimetrowych działek bushmaster. Działka obracały się razem z wieżyczką, oprócz tego mogąc poruszać się w pionie. Komputer celowniczy abramsa, zdolny do wykonania za człowieka niemal każdej pracy, został przystosowany do obsługi nowej broni tak, że stała się niewiarygodnie celna. W tym rozwiązaniu nie chodziło jednak o celność. Chodziło o siłę ognia.
Działonowy wybrał „odłamkowo-burzące” w menu rodzajów amunicji, a potem nacisnął spust.
Maksymalna szybkostrzelność działka Bushmaster wynosi dwa i pół tysiąca strzałów na minutę. W samotnego Wszechwładcę wycelowano osiem działek. Pojedyncze naciśnięcie spustu powodowało wystrzelenie serii siedmiu pocisków z każdego działka. Pięćdziesiąt sześć pocisków, każdy zawierający niemal pół kilograma materiału wybuchowego i owinięty drutem na szrapnel, detonowało wokół spodka rozwalając go dokumentnie i wyrzucając Wszechwładcę w powietrze.
— Cel wyeliminowany.
Działonowy kontynuował przeszukiwanie okolicy, ale poza samotnym Wszechwładcą nie znalazł już żadnego zagrażającego im obiektu. Czołg ruszył przez unoszący się wszędzie pył, dym i wzmagający się z każdym metrem odór posleeńskich trupów. Pozostałe czołgi szwadronu uformowały tyralierę.
Ostrzał artyleryjski umilkł. Pułkownik Abrahamson zdecydował się wychylić z włazu i nieco rozejrzeć. Alternatywą było pozostanie w czołgu, a odór na zewnątrz nie mógł być gorszy niż w środku.
Mógł. Trupi odór był z pięć razy silniejszy, co pułkownik zrozumiał, kiedy tylko się wychylił. Z trudem zapanował nad odruchem schowania się i rozejrzał się po okolicy. Szwadron poruszał się sprawnie, a dowódca ucieszył się, że zdołał nakłonić przełożonego do przeprowadzenia kilku wcześniejszych misji zwiadowczych.
Szwadron był całkiem nieźle przygotowany, zważywszy na sytuację i pełniących w nim służbę żołnierzy, ale starcia na północy, niedużej przecież skali, pozwoliły im zdobyć bezcenne doświadczenie. I pozbyć się najgorzej działających elementów oddziału.
Szwadron rozjechał się na boki i czołgi sformowały szyk w kształcie litery V, wyrównując do machających flagami dowódców kompanii i plutonu. Pułkownik zdecydował się nie zabierać ze sobą żadnych bradleyów czy hunwee. Bradleye były wolniejsze i łatwiejsze do zniszczenia niż abramsy, a utrata hunwee w przypadku dowolnego kontaktu z nieprzyjacielem była pewnikiem.
To była porządna szarża ciężkiej kawalerii. Jak za dawnych lat: galop, pochylenie lancy, ugodzenie barbarzyńców i powrót do swoich przez bramę. Barbarzyńcy zawsze ruszali w pościg. Lepiej, żeby generał trzymał wszystkich z dala od mostu Mayo, kiedy kawaleria będzie wracać. Walter Abrahamson zamierzał rozjechać wtedy wszystkich, którzy staną mu na drodze.
Zatrzeszczało radio.
— Oddział Bravo na pozycji.
— Oddział Charlie na pozycji.
— Alfa, gotowi do zabawy.
Uśmiechnął się. Dowódca Alfa zawsze był indywidualistą, ale znał się na swojej robocie. Abrahamson przestał zwracać uwagę na smród. Teraz nadeszła jego chwila. Popatrzył przez kłęby dymu w kierunku niewidocznego w oddali wroga i kiwnął głową.
— Przyjąłem — powiedział przez radio. — Ruszamy na pozycję przy Shenandoah. I niech Bóg ma nas w swojej opiece.