3

I Faraonowi Anglia rzekła: „Musisz siłę w sobie wzmóc,

Byś mógł stanąć z wojskiem twym u wroga bram;

Byś mógł skruszyć twych oprawców jak chrześcijan wielki wódz,”

I z angielskich przybył ziem sierżant Jakiśtam.

Nie był księciem on ni hrabią, nie baronem też —

Nie potężnej armii to generał sam;

W stroju khaki zwykły mąż, wojskiem swym dowodził wciąż,

A na pryczy mu pisano: Sierżant Jakiśtam.

„Faraon i sierżant”

Rudyard Kipling, 1897


Atlanta, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
10:25 standardowego czasu wschodniego USA
15 stycznia 2004

— Jestem starszy sierżant sztabowy Jake Mosovich.

Światła sali odbijały się w srebrnej naszywce na jego zielonym berecie. Jake uznał, że otoczenie jest wyjątkowo nieodpowiednie.

Wewnątrz budynku Pierwszego Amerykańskiego Episkopalnego Zjednoczonego Kościoła Afrykańskiego było pełno bardzo starych i bardzo młodych mężczyzn oraz kobiet. Wszyscy oni tłoczyli się przy stołach zawalonych dziwną bronią, narzędziami gospodarstwa domowego i innymi gratami. Członkowie zespołu Sił Specjalnych, wśród których znalazło się kilka znajomych twarzy, stali w różnych miejscach sali, przygotowani na ewentualną interwencję, gdyby miało się to okazać potrzebne. W pomieszczeniu było bardzo niewielu mężczyzn w wieku poborowym. Praktycznie wszyscy mężczyźni w Stanach Zjednoczonych zostali już wcieleni do wojska, a jeśli któryś z miejscowych nastolatków uchylał się od tego obowiązku, na pewno nie pojawił się na dzisiejszym zebraniu obronno-szkoleniowym, prowadzonym przez Siły Specjalne. Nawet jeśli oznaczało to ciepły posiłek w zimy dzień.

— Jestem weteranem ze stażem dwudziestu pięciu lat służby w Siłach Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych. Nazywają nas Zielone Berety. Jesteśmy jedną z jednostek do zadań specjalnych, które od lat utrzymujecie z waszych podatków. Teraz macie okazję odzyskać z powrotem część waszych pieniędzy.

Jak zwykle wywołało to stłumione śmiechy.

— Misja Sił Specjalnych polega na szkoleniu lokalnych sił w stosowaniu taktyk niekonwencjonalnych. Inaczej mówiąc, jeździmy do obcych krajów i szkolimy partyzantów, którzy lubią Stany Zjednoczone, jak być lepszymi partyzantami. Oficjalnie ani razu tego nie zrobiliśmy.

Uśmiechnął się ponuro i znowu rozległy się śmiechy. Niektórzy zrozumieli.

— Ale do tego jesteśmy szkoleni. Partyzanci zazwyczaj nie mają dostępu do dobrej broni i sprzętu. Musi im wystarczyć to, co mają pod ręką. Nie korzystają także z usług potężnych systemów zaopatrzenia, „ogonów”, jak się je określa w wojskowym żargonie.

Spochmurniał. Blizny na twarzy sprawiły, że wyglądał jak jakiś stwór z nocnego koszmaru.

— Wszyscy wiemy, co nas czeka — powiedział, wskazując sufit i niebo nad nim. — I wszyscy też wiemy, że Flota nie będzie gotowa do odparcia ataku, kiedy nadciągnie nieprzyjaciel. Budowa okrętów jeszcze trwa. Rzucenie do walki tylko tych, które będą już gotowe, nie pomoże nam w niczym, a nawet cofnie nas o całe lata.

— Politycy wreszcie przyznali, że szansę ocalenia równin wybrzeża są niewielkie — zaśmiał się ponuro. — Gdyby ktoś z was nie wiedział, to dotyczy także Atlanty. Waszyngtonu, Los Angeles, Baltimore, Philly i wszystkich innych dużych miast w Ameryce.

Znowu pokręcił głową.

— Wiem, że większość z was stąd nie wyjedzie. — Rozejrzał się po twarzach zebranych w pomieszczeniu ludzi. Stare kobiety i mężczyźni, chłopcy i dziewczęta. Kilka kobiet między dwudziestką a pięćdziesiątką. Dwóch mężczyzn w tym samym przedziale wieku, jeden bez nóg, drugi z oznakami paraliżu. — Przynajmniej nie przed inwazją. Widziałem w swoim życiu więcej wojen niż większość z was obejrzała filmów, i zawsze wszyscy zostawali aż do ostatniej minuty. A potem wybuchała panika. Zawsze o czymś się zapomina. Zawsze ktoś jest na końcu.

Jeszcze raz pokręcił głową. Jego twarz była szara i ponura.

— Dlatego tutaj przyjechaliśmy — żeby nauczyć was, jak przeżyć w tych ostatnich szeregach. Jak żyć i walczyć bez wsparcia i regularnych dostaw broni. Mamy nadzieję, że to wam pomoże, kiedy nie będziecie już mieli innego wyjścia. Może tak, może nie. To zależy, co się ma tutaj. — Postukał się w pierś, patrząc na jedną z małych dziewczynek — Nauczymy was też, jak siać zniszczenie typową bronią, na wypadek, gdybyście mieli do niej jakiś dostęp — ciągnął, stając w pozycji „spocznij”.

— Dodam jeszcze — mam nadzieję, że nie muszę, ale takie mamy rozkazy — że wszystko, czego was tu nauczymy, jest absolutnie niedopuszczalne w czasie pokoju. Dzięki uprzejmości pastora Williamsa zostaniemy w Kościele Afrykańskim przez pięć dni, a kiedy skończymy ćwiczenia, będziecie wiedzieli, jak skonstruować broń, która może zmienić Oklahoma City w jedną wielką petardę. Ale, tak mi dopomóż Bóg — i nie wzywam tu imienia Pana nadaremnie, ślubuję w Jego obliczu — jeśli ktoś z was użyje tej wiedzy przeciwko drugiemu obywatelowi amerykańskiemu, dopadnę go, nawet jeśli miałbym na to poświęcić resztę życia.

Rozejrzał się po sali, a jego pokryta bliznami twarz wyglądała jak wykuta z granitu.

— Nie użyjecie tej wiedzy przeciwko waszym bliźnim. Musicie mi to przysiąc na wszechmiłosiernego Boga, zanim rozpoczniemy pierwszą lekcję. Przysięgacie?

Rozległ się pomruk ogólnej zgody. Mosovich uznał, że to wystarczy. Pastor wydawał się panować nad swoimi wiernymi, a większość zebranych do nich należała.

Szkolenie miało zasadniczo służyć dwóm celom. Nie spodziewano się, żeby ludzie zdołali w razie ataku Posleenów utrzymać swoje domostwa — i to miano wbijać im do głów przez następne kilka dni. Budowano dla nich specjalne schrony, mające pomieścić większość bezdomnych. Ale tak, jak powiedział Mosovich, w ludzkiej naturze leżało uciekanie w ostatniej chwili. Oprócz poprowadzenia lekcji na temat technik walki, żołnierze mieli razem z pastorem wyznaczyć spośród mieszkańców oficjalnych koordynatorów ewakuacji. Wykonywaliby zadania analogiczne do cywilnej obrony przeciwlotniczej podczas drugiej wojny światowej. W razie lądowania Posleenów wskazywaliby mieszkańcom okolicy trasy ucieczki i — jeśli byłoby to konieczne — organizowaliby miejscową obronę.

Przewidywano, że część ludzi, których teraz szkolono, zostanie odcięta od reszty na tyłach obcych. W takiej sytuacji im więcej Posleenów uda im się zabić, tym lepiej. Wietnam nauczył Amerykanów, że nawet dziecko może podłożyć minę, jeśli się je tego nauczy.

Ci ludzie mieli otrzymać najlepsze przeszkolenie, jakie Mosovich umiał zorganizować w ciągu pięciu krótkich dni.

— Zaczniemy dzisiaj podstawowy trening z bronią. Wiem, że wielu z was miało złe doświadczenia z bronią. Dopóki mobilizacja nie wchłonęła członków gangów, ta okolica była bardzo niebezpieczna. Wiem, że gwizdały tu zabłąkane kule i miały miejsce straszne zbrodnie. Ale my nauczymy was, jak używać broni skutecznie i we właściwym celu.

Departament policji przygotowuje w okolicy poligon strzelecki; w dzień będzie można na nim poćwiczyć. Zachęcam was do korzystania ze strzelnicy. Amunicja szkoleniowa jest za darmo. Będzie tam standardowa broń — mamy mnóstwo strzelb i amunicji — ale nie wolno wam jej stamtąd zabrać. Kiedy nadciągnie inwazja, broń zostanie wam wydana, a jeśli Posleeni wylądują gdzieś wcześniej, możecie otrzymać broń w najbliższej komendzie policji. Władze obawiają się, że broń mogłaby wam zostać skradziona, gdyby ją wszystkim rozdano.

Osobiście uważam, że to bzdury, ale czasem wszyscy musimy podporządkować się biurokracji, a w tym wypadku rządowi federalnemu. Spójrzcie więc na to w taki sposób: żołnierze też nie zabierają karabinów do domu, zostawiają je w arsenale. Z wami jest tak samo. Dobrze… Przyjrzymy się dzisiaj dwóm rodzajom broni:

M-16 i AK-47.

Sierżant David Mueller w zamyśleniu słuchał wykładu. Kiedyś nie do pomyślenia było, żeby zespół Sił Specjalnych uczył obywateli taktyk miejskiej partyzantki. Teraz jednak miało to sens. Sam miał nauczyć ich rzeczy, znajomość których miała ich umieścić w prowadzonym przez FBI rejestrze potencjalnych terrorystów.

Wszyscy członkowie Sił Specjalnych już w nim byli.

Obok Muellera stała mała, czarna, najwyżej dwunastoletnia dziewczynka z włosami zaplecionymi w warkoczyki, i z ogromnym przejęciem patrzyła na AK. Ci ludzie nigdy nie doświadczyli władzy ani siły, a teraz mieli dostać jedno i drugie w swoje ręce. Mieli się nauczyć rzeczy, które przeciwko rządowi były jeszcze skuteczniejsze, niż przeciw Posleenom.


* * *

— Dobra, co to jest? — zapytał Mueller i podniósł do góry białą plastikową butelkę ze znakiem firmowym znanego producenta środków czyszczących.

Żołnierze podzielili ludzi na grupy, wyszukując spośród nich potencjalnych przywódców i tych, którzy przejawiali jakieś niezwykłe zdolności. Jak na razie Mueller wybrał jednego dowódcę drużyny. Podejrzewał też, że mała dwunastolatka sprawdzi się w ogniu walki.

— Wybielacz — wymamrotała dziewczynka, a w jej oczach pojawiło się pytanie: „Nie potrafisz rozpoznać wybielacza, białasie?”

— Naprawdę? A to? — zapytał i podniósł w górę butelkę z przezroczystą cieczą.

— Woda amoniakalna.

— Dobra. A do czego się tego używa?

— Do czyszczenia — powiedział starszy jegomość siedzący w drugim rzędzie.

— No, zdarzyło mi się nimi coś czyścić, ale głównie wysadzam nimi różne rzeczy w powietrze. — Zauważył, że przyciągnął ich uwagę. — Z wielu produktów codziennego użytku można zrobić materiały wybuchowe — powiedział i zaprezentował im sposób robienia bomby rurowej.

— Lont do detonatora możecie dostać w sklepie z bronią. Używają go do amatorskich armat i broni odprzodkowej. Pokażę wam też kilka sposobów, jak go zrobić samemu. Później zademonstruję też, jak zrobić minę-pułapkę z magazynka pistoletu lub karabinu i kawałka drutu. Ale najpierw chciałbym, żebyście wszyscy ostrożnie zrobili własne bomby rurowe, tak jak wam to pokazałem. Potem pójdziemy do tego starego budynku na rogu, który jest przeznaczony do rozbiórki, i wysadzimy sukinsyna w powietrze.

Większości mieszkańców ten pomysł bardzo się spodobał.


* * *

— Musisz częściej myć zęby, młody człowieku — powiedziała lekarka, oglądając trzonowce dziesięciolatka. — Od jak dawna boli cię ten ząb?

— Okoo mehąca, chyga.

— Cóż, trzeba założyć plombę, może przeczyścić kanał.

Ustalono, że w ramach misji mieszkańcom zostanie udzielona pomoc lekarska. Sierżant Gleason była oburzona, że jej kraj, szczycący się najlepszym systemem ochrony zdrowia na świecie, pozwala na takie zaniedbania, z jakimi zetknęła się tutaj. Już dawno powinni byli przysłać tu Zielone Berety; być może poradziliby sobie nawet z gangami.

Na szczęście ten problem na razie przestał istnieć. W pierwszych fazach planowania wydawał się poważny, później okazało się jednak, że zasadniczo ma charakter czysto akademicki. Wszyscy członkowie gangów trafili do Gwardii i raczej tam zostawali.

Miejscowi dowódcy Gwardii ukrócili dezercje, stosując rozwiązanie węzła gordyjskiego. Kary śmierci nigdy nie usunięto z regulaminu i dowództwo zaczęło ją wprowadzać w życie w przypadku dezercji, choć tej starano się nie mylić z samowolnym przedłużeniem przepustki.

Dezerterów łatwo można było znaleźć. Obszar miasta patrolowali funkcjonariusze policji, którzy zostali wyłączeni z ogólnej mobilizacji jako uzupełnienie sił zbrojnych w przypadku wylądowania Posleenów. Żołnierze musieli być cały czas w mundurach, więc jeśli tylko gdzieś pojawił się mężczyzna w wieku poborowym bez munduru, policja natychmiast sprawdzała jego kartę odroczenia. Odroczenia zaznaczano na pasku magnetycznym prawa jazdy, którego autentyczność można było łatwo sprawdzić jednym telefonem na komendę albo skonsultowaniem się z komputerem. Każde zatrzymanie szargało nerwy policjantów; dezerterzy wiedzieli, co ich czeka, i najczęściej reagowali przemocą. Kiedy policjant wykrywał domniemanego dezertera, dzwonił po wsparcie i czekał, aż pojawią się wystarczające siły, by przeprowadzić zatrzymanie.

Niekiedy dochodziło do komicznych wręcz sytuacji, kiedy jakiś nie podejrzewający niczego, ubrany po cywilnemu policjant z innego okręgu zostawał nagle otoczony przez kolegów po fachu z bronią w rękach. Ale najczęściej kończyło się na tym, że gliniarze klęli dowódców Gwardii, bo podejrzany krzyczał „pierdol się” i sięgał po broń, woląc samobójstwo niż powieszenie.

Tak, więc gangi wyeliminowano i w mieście pozostali tylko bardzo młodzi i bardzo starzy mężczyźni, kobiety i niepełnosprawni.

A ci potrzebowali lepszej ochrony zdrowia niż dotąd dostawali.

Lekarka spojrzała pytająco na matkę chłopca.

— Nie ma u nas dentystów, w ogóle nie ma lekarzy. Albo poszli do woja, albo chcą za dużo kasy. Trzeba cały dzień czekać w Grady, a i wtedy nie wiadomo, czy coś w ogóle zrobią. Co ty na to, żołnierko?

Sierżant Gleason, stateczna matka czworga dzieci, która dopiero co ukończyła ogólny kurs lekarski Sił Specjalnych, uśmiechnęła się ciepło.

— A ja na to: wyrwiemy ząb i wstawimy implant. W ten sposób będzie miał nowy, zdrowy ząb. Przy okazji zrobię ogólny przegląd i zaplombuję wszystkie dziury. Ponieważ widzę, synu, że na samą myśl o tym włosy stają ci dęba, zrobimy wszystko pod narkozą, więc niczego nie poczujesz. No i nie będzie was to kosztować złamanego grosza.

Gleason, wojskowa pielęgniarka z czternastoletnim stażem, wykorzystała pierwszą nadarzającą się okazję przeniesienia się do Sił Specjalnych. Jej decyzja była dla rodziny, a szczególnie dzieci, trudna do zrozumienia, ale jeśli miała być lekarką na wojnie, to właśnie Siły Specjalne miały jej najwięcej do zaoferowania.

Siły Specjalne spędzały dużo czasu z dala od regularnych oddziałów i zaplecza logistycznego. Jednostki musiały więc być samowystarczalne pod względem medycznym. Ponieważ doktorzy zazwyczaj nie chcieli przechodzić kursu adaptacyjnego Sił Specjalnych, oddziały musiały wyszkolić własnych medyków. Chociaż nie byli oni — i nigdy nie mieli być — lekarzami medycyny, nie ustępowali wiedzą i sprawnością działania na polu medycyny urazowej wykwalifikowanym sanitariuszom.

Podczas misji mieli prawo wykonywania mniejszych zabiegów chirurgicznych i dentystycznych oraz przepisywania leków. Chociaż każdy z nich wiedział, że nie może się równać nawet z pijanym, mającym akurat zły dzień lekarzem, czasami nie było pod ręką nikogo lepszego. W takich sytuacjach ratowali życie ludzkie wycinając wyrostki robaczkowe, usuwając migdałki oraz łagodne i złośliwe guzy nowotworowe — wykonując operacje, za które Amerykańska Izba Lekarska spaliłaby ich na stosie.

Sierżant Gleason działała więc zgodnie z tradycją równie starą, co same Zielone Berety.

— Dziękujemy, żołnierko. Syn się zgadza! — powiedziała z ulgą matka.

— Wcale nie!

— Nie mów takim tonem do matki. Ząb będzie cię bolał jeszcze bardziej, jeśli go nie wyleczymy.

— Twoja mama ma rację — powiedziała Gleason. — Zawsze trzeba ufać mamie.

— Dobra, niech będzie — zgodził się niepewnie chłopak. — Ale na pewno mnie pani uśpi?

— Tak, dzięki nowym galaksjańskim lekarstwom nie muszę się martwić o dawki ani zawracać sobie głowy ich skutkami ubocznymi. Kiedy to zrobimy?

— Można zaczekamy do jutra? — zapytała matka. — Muszę iść do pracy i wolałabym się nie spóźnić.

— Jasne, jak pani uważa. Tymczasem, synku, wyszoruj sobie dziś wieczorem ząbki tą szczoteczką i wypłucz usta tym płynem. Zobaczymy się jutro, powiedzmy o dziesiątej?

— Dobra, pani doktor.

— Nie jestem doktorem. Mam tylko uprawnienia do wykonywania drobnych zabiegów, a ten właśnie do takich się zalicza. Do jutra.

Kiedy odchodzili, malec przyciskał do piersi szczotkę do zębów i płyn do płukania ust jak jakieś talizmany.

— To był ostami pacjent, pani doktor — powiedział dowódca zespołu, kapitan Thompson, przepuszczając przez drzwi matkę z dzieckiem.

— To dobrze, bo mam dość. Mamy jakieś nowe rozkazy?

— Tak, przedstawię je szczegółowo na zebraniu zespołu. Mamy się zwijać z Atlanty. Jedziemy do Richmond.

— Zastanawiałam się, czy wyślą nas za ocean.

— Myślę, że raczej zostaniemy w kraju.

— Czyli zostawiamy Afrykę na pastwę losu? — skrzywiła się Gleason.

— Do licha — powiedział starszy sierżant Mark Ersin, który wszedł do pokoju w trakcie tej rozmowy — a co nas obchodzi Afryka? Mamy tutaj wystarczająco dużo roboty.

— Zgadzam się — powiedział kapitan Thompson, a jego hebanowa twarz spochmurniała. — Miasta ostro dostaną. Im bardziej ludzie będą przygotowani, tym lepiej. Bliski Wschód jest najeżony bronią i raczej mało interesujący, a Afryka i tak nie zdąży wziąć dupy w troki i zwiać na czas. Pies ich trącał.

Pokryta bliznami euroazjatycka twarz Ersina wykrzywiła się w ponurym uśmiechu.

— Wierzcie mi, na pewno będziemy woleli być blisko wsparcia, jeśli Posleeni wylądują wcześniej.

Razem z Muellerem i Mosovichem Ersin przeżył pierwszy kontakt ludzkości z nadciągającym zagrożeniem. Wszyscy trzej byli członkami oddziału wysłanego na rekonesans na planetę Barwhon.

Przeżyli zmianę priorytetu misji z rozpoznania na porwanie; przeżyli, podczas gdy pozostałych pięciu członków zespołu zginęło. Po drodze zebrali olbrzymią ilość informacji o zapleczu Posleenów i organizacji. Wszyscy trzej zgodnie twierdzili, że walka z nimi nie jest najprzyjemniejszą rzeczą.

— Kiedy Posleeni wylądują — ciągnął — najlepiej byłoby przyczaić się za umocnieniami, a kiedy już się tu zainstalują — wyjść i namieszać im na tyłach. Do tego czasu wolałbym mieć dach nad głową i ściany wokół.

— Cóż — ciągnął kapitan Thompson — w Richmond skończymy nasz program objazdowy. Potem mamy tu wrócić i działać jako organ nadzorujący partyzantów. Kadra.

— Co? — wykrztusili Gleason i Ersin. Usłyszeli o tym po raz pierwszy.

— Wprawdzie program szkolenia partyzantów działa dobrze, ale rząd chce mieć na miejscu zawodowców — wyjaśnił kapitan i wzruszył ramionami.

— Myślałem, że od tego jest Gwardia! — warknął Ersin.

— Sierżancie, tu są cywile, których mamy bronić!

— Przepraszam, sir, ale nie wyjdzie mi to najlepiej, jak będę martwy! Jeśli mam znowu walczyć z Posleenami, to chcę to robić z dobrze umocnionych pozycji!

— Czegokolwiek byście nie chcieli, sierżancie, takie są rozkazy — powiedział kapitan tonem, w którym zabrzmiała groźba.

— Nasze rozkazy są do dupy, sir. O Jezu! Ale wdepnęliśmy. Czy Jake i Mueller też już o tym słyszeli?

— Nie. Nie wiedziałem, że ta wiadomość wywoła aż taką reakcję.

— O rany, sir, to pan jeszcze nie widział aż takiej reakcji.


* * *

— Który zasrany sukinsyn wpadł, kurwa, na pomysł z kadrą? — wrzasnął starszy sierżant sztabowy.

Nie był to zwykły sposób zwracania się starszych sierżantów sztabowych do czterogwiazdkowych generałów, jednak szef sztabu sił lądowych spodziewał się takiego telefonu. Kiedy jego adiutant poinformował, że starszy sierżant sztabowy Mosovich jest na linii i chciałby zamienić z nim słówko, generał najpierw się upewnił, czy nikt nie słyszy tej rozmowy.

— Witaj, Jake. Miło cię słyszeć. Tak, u mnie wszystko w porządku, jestem tylko trochę przepracowany, jak wszyscy.

— Jebać to! Kto to wymyślił? Osobiście sukinsyna rozwalę! Co to jest, jakaś pierdolona intryga Armii, żeby wreszcie załatwić Siły Specjalne raz na zawsze?!

— Dobra, Jake, już wystarczy — powiedział zimno generał Taylor.

— To był mój jebany plan.

— CO?! — Jeśli generał Taylor myślał, że poprzednie pytania były wypowiedziane wyjątkowo głośno, to bardzo się mylił.

— Posłuchaj, wy ich uczyliście. Jakie szansę mają ci ludzie, jeśli Posleeni wylądują przed zakończeniem ewakuacji?

— Więc poświęci pan przeklęte Siły Specjalne? Oto chodzi?

— Nie. Użyję ich możliwie najostrożniej. Ale staną między Posleenami a cywilami, tam, gdzie, cholera, jest ich miejsce. Jasne?

— Jasne. Nie mamy odpowiedniej broni ani przeszkolenia do tej misji. Mamy ograniczoną mobilność taktyczną. Znamy się na partyzantce, umiemy atakować i znikać, możemy dowodzić takimi jednostkami, ale wy chcecie, żebyśmy utrzymali się na pozycjach i dali rozgnieść, żeby dać cywilom kilka minut ekstra, które oni i tak zaprzepaszczą. — Sierżant wysyczał ostatnie słowa.

— Jake, w jaki sposób walczy się z Posleenami? — zapytał generał opanowanym tonem.

— Co?

— Pytam, w jaki sposób walczy się z Posleenami.

— Moim zdaniem najlepiej przy użyciu artylerii i stałych umocnień obronnych.

— A co byś powiedział na moździerze i bazy ogniowe?

— I co wtedy, sir? Będziemy w oddalonych od siebie bazach ogniowych, odcięci od siebie i bez wsparcia. A poza tym skąd je weźmiemy?

— Cóż, w przypadku Atlanty macie do wyboru kilka naturalnych, geograficznych lokacji. Wasza misja będzie polegała na utworzeniu baz ogniowych wzdłuż tras ewakuacji i obsadzeniu ich lokalnymi, cywilnymi jednostkami, które zostaną przez was wstępnie przeszkolone. Wasze zespoły wyszkolą ich oraz pokierują budową stałych umocnień z dostępnych na miejscu materiałów i przy użyciu miejscowych środków. Czy to jest niezgodne z tradycją Sił Specjalnych, sierżancie?

— Cholera. — Nastąpiła długa chwila ciszy. — Nie przeżyjemy tego, Jim. Między innymi dlatego, że nasza „partyzantka” będzie się składać z samych emerytów i nastolatków.

— Kiedy Posleeni już wylądują i będziemy znali ich pozycje, a wszyscy cywile zostaną ewakuowani, kiedy wszystko będzie, kurwa, zrobione jak należy, Siły Specjalne będą mogły użyć wszelkich dostępnych środków, żeby oczyścić teren z nieprzyjaciół.

— Nie będzie żadnych środków, Jim. Żadnych.

— Na pewno będą, cholera. Pamiętaj: „Nie oszukujesz, znaczy, że się nie starasz”.

— „Jak cię złapią, nie jesteś z Sił Specjalnych”. Jasne. Ja jednak nadal uważam, że to zadanie dla Gwardii.

— Celów starczy dla wszystkich.

— Nie do końca chodziło mi o brak celów, sir.


* * *

— Aha — mruknął Mueller — mamy przejebane.

— Sierżancie Mueller — powiedział podchorąży Andrews — taka postawa w niczym nie pomoże.

Andrews i Mueller nie przepadali za sobą. Niezależnie od tego, czy Andrews zdawał sobie z tego sprawę, czy nie, był na z góry na straconej pozycji. Większość chorążych nie miała dużego doświadczenia. Byli młodszymi podoficerami Sił Specjalnych albo przychodzili nawet spoza tych oddziałów, a w ramach kursu mieli pełnić funkcję zastępcy dowódcy drużyny. Kiedy jednak w nowych Siłach Specjalnych dochodziło do konfliktu doświadczonego podoficera z mało obytym młodszym oficerem, ten ostatni zawsze musiał ustąpić.

— Nie widzę tu żadnego problemu — ciągnął Andrews. — Budujemy bazę ogniową i zabezpieczamy ją. Mamy dostęp do olbrzymiej ilości materiałów budowlanych. To jest podstawowa misja Sił Specjalnych. Co wam się nie podoba, sierżancie?

— Nie tylko jemu, sir — wtrącił ostro sierżant Mosovich. — Rozmawiałem już o tym z Głównym Dowództwem. Są tego samego zdania. Może powinien pan najpierw zobaczyć Posleenów w akcji, żeby zrozumieć, że ten plan to sikanie pod wiatr.

— Właśnie — dodał Ersin. — Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby to miało sens. Ale niestety nie ma.

— Przepraszam, może to kwestia bycia młodszym oficerem — zaczął Andrews, mając na myśli „może to kwestia tego, że jestem od was inteligentniejszy, dziadki” — ale uważam, że powinniśmy po prostu zabezpieczyć pozycje, a potem spowolnić Posleenów ogniem pośrednim.

— Tak, sir. A co potem? — zapytał Mosovich. Mueller siedział dziwnie cicho, jakby zdawał sobie sprawę, że za chwilę straci cierpliwość.

— No, wtedy się ewakuujemy, jak sądzę. Jeśli nie uda się uciec, polegniemy walcząc do samego końca. Zdarzało się to już wcześniej i będzie się jeszcze zdarzać nie raz. Na Bataan, na przykład.

— Dobra, sir. Po pierwsze, Posleeni nie zwalniają marszu ani w obliczu ognia pośredniego, ani nawet bezpośredniego. Pod ostrzałem posuwają się tak samo szybko, jak bez niego. Zatrzymują się dopiero wtedy, gdy zginie ich odpowiednio wielu, i to też tylko dlatego, że po prostu nie żyją. Po drugie, nie będzie praktycznie sposobu, żeby się ewakuować. Posleeni otoczą nas ciasnym pierścieniem, a potem najprawdopodobniej rozgniotą nas samą przewagą liczebną. Gdybyśmy zbudowali mury obronne wokół miasta, może by się udało, ale nie wydaje mi się, żebyśmy mieli na to czas, czy zapasy na wieloletnie oblężenie. Po trzecie, nie wiemy, skąd nadejdą i w którą stronę będą chcieli pójść. Lądują dosyć przypadkowo i ich cele też są przypadkowe. Skupią na nas swoje wszystkie siły, a my nie będziemy mieli nawet szansy zabić ich tylu, żeby miało o jakieś znaczenie. Czy sytuacja jest teraz trochę bardziej zrozumiała, sir?

— Nie wierzę, żeby Posleeni stanowili aż tak wielkie zagrożenie, sierżancie — powiedział chorąży z nutą lekceważenia w głosie. — Wiem, że ma pan doświadczenie w walce z nimi, ale nie korzystał pan wtedy ze stałych umocnień. Moim zdaniem, powinniśmy być w stanie ich powstrzymywać przez jakiś czas, a potem się ewakuować.

— Jasne, koleś, śnij dalej — nie wytrzymał Mueller i z pogardą wyszedł z sali.

Загрузка...