Obraz z bocznych kamer wszystkich peregrine został przesłany do North Carolina, wraz z rozkazem ostrzału skrzyżowania Williams i Kenmore. Kapitan rozkazał przełączyć obraz z kamer na zamknięty system telewizyjny, podczas gdy oficerowie taktyczni pracowali nad mapami.
— Dobra, Williams to droga stanowa numer 3, ale gdzie, do cholery, jest Kenmore? — zapytał zniecierpliwiony oficer do spraw wywiadu.
Na standardowych mapach taktycznych nie było nazw ulic, ponieważ nigdy nie używano ich jako punktu odniesienia przy wzywaniu ognia wspierającego.
— Musi być gdzieś dalej w głębi miasta — stwierdził główny oficer artylerii. Komandor porucznik odwrócił się do swojego głównego ogniowego. — Skierujcie tam ogień i zwiększcie obszar ostrzału.
Weźcie na cel wszystkie główne skrzyżowania po drodze do miasta, jedna bateria na każde skrzyżowanie.
Chorąży marynarki zaczął wstukiwać polecenia do komputera, a oficerowie znowu zajęli się mapami. Nagle jeden z techników łączności przy stacji roboczej aż podskoczył na krześle.
— Sir, czy mogę coś powiedzieć?
Oficer odwrócił się do niego zirytowany.
— O co chodzi?
— Chyba wiem, skąd wziąć mapą Fredericksburga, sir.
— Skąd?
— Z Internetu. Mam w szafce laptopa. Mogę się podłączyć do Intemetu i ściągnąć mapę.
— Cholera — powiedział oficer wywiadu — to dobry pomysł, dlaczego ja na to wpadłem? A może przesłać zlecenie do Agencji Kartografii Wojskowej?
— Chyba Expedia będzie szybsza, sir — powiedział z przekonaniem technik.
— Mamy nadal dostęp do Internetu? — zapytał oficer artylerii.
— Posleeni zniszczyli wszystkie standardowe systemy wokół nas — powiedział oficer łączności — ale może uda się skorzystać z krótkofalowej transmisji. A o co chodzi?
— Potrzebujemy mapy na gwałt — wyjaśnił oficer artylerii. — Pański technik uważa, że można ją ściągnąć z Internetu, jeśli tylko podłączy się laptopa.
— To doskonały pomysł. Proszę przynieść laptopa.
— Tak jest, sir — powiedział technik i wybiegł za drzwi.
— Jak możemy się połączyć?
— Przez Norfolk. Moi technicy zajmą się tym.
— Dobra.
— No, niedługo będziemy mieli towarzystwo — powiedział oficer wywiadu, patrząc na uaktualnioną mapę rozmieszczenia wojsk.
W bezpośrednim sąsiedztwie zauważył czerwone oznaczenia wskazujące Posleenów. Peregrine znajdowały się w odległości pięciu mil od statku.
— Będzie ciekawie.
Jak wszystkich innych członków załogi, zaczynał go już nudzić ostrzał tylko na odległość. Nie potrafił sobie nawet wyobrazić, jak to znoszą artylerzyści.
— Tylko przez chwilę — zaśmiał się koordynator ostrzału.
— Żeby tylko wszyscy weszli do wody i dali się ochrzcić — powiedział oficer artylerii.
— Chciałbyś — zaśmiał się oficer wywiadu.
Przyjęcie, jakie szykowała im North Carolina, Posleenom nie miało prawa się spodobać.
To było najnudniejsze zajęcie na pokładzie. Technik — obserwator, który był nazywany oczami i uszami okrętu, obserwował bezpośrednie sąsiedztwo pancernika. Ponieważ środowisko, do działań w którym przystosowano okręt było skrajnie wrogie, zajęcia, które tradycyjnie wykonywano na świeżym powietrzu, przesyconym zapachem soli i morza, teraz trzeba było wykonywać w ciasnym, klimatyzowanym pomieszczeniu.
Zamiast oglądać przez lornetkę wyłaniające się od czasu do czasu z wody morświny, technik bezustannie patrzył w dwadzieścia monitorów. Pięć szeregów, cztery rzędy, numer od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu dziewięciu, z góry na dół, z dołu do góry, każdy nieparzysty ekran, każdy parzysty ekran, tam i z powrotem… i tak bez przerwy, przez osiem długich godzin.
A po okresie odpoczynku, który za każdym razem wydawał mu się coraz krótszy, znowu wracał do monitorów, z których każdy pokazywał ten sam obraz brzegu Potomacu.
Kiedy po raz pierwszy płynęli w górę rzeki, z lasu wysypali się cywile. Niektórzy mieli własne łódki, ale większość stała na brzegu, czekając na ratunek. Zabrały ich zespoły łodziowe albo piechota morska, i teraz tłoczyli się w forkasztelu, czekając na powrót do portu. Ale od tamtego czasu linia brzegowa była pogrążona w niezmąconej ciszy.
Technik otworzył właśnie puszkę pepsi i wypił pierwszy łyk, kiedy zza drzew przy Marlboro Point Road wyłonił się centaur i natychmiast otworzył ogień z karabinu.
Lekkie kule nie dosięgły nawet statku, który stał na kotwicy prawie milę od brzegu, tak samo jak nie drasnęły go następne wystrzały z dział.
Obserwator przypadł do swojego stanowiska i włączył mikrofon.
— Zgłaszam Posleenów, monitor sześćdziesiąt osiem, od sterburty na trawersie.
— Zgłaszam Posleenów, monitor dziewięćdziesiąt, od bakburty — odezwała się kobieta pełniąca służbę przy monitorach po przeciwnej stronie pomieszczenia.
Nagle kadłub zadźwięczał, kiedy w nawęgloną stal mostka uderzyły z impetem pierwsze hiperszybkie pociski.
— Zgłaszam Posleenów, monitor siedemdziesiąt trzy, siedemdziesiąt pięć, sześćdziesiąt dziewięć… Zgłaszam Posleenów, wszystkie monitory.
— Centrum Bojowe, tu kontrola obserwacyjna — zawołał przez interkom bosman nadzorujący pracę w pomieszczeniu. — Są ich tysiące.
— Włączcie pełny tryb automatyczny na wszystkich pociskach Termopile i Mark 49, uruchomcie system obrony strefowej — rozkazał kapitan i przesunął obraz na monitorze wzdłuż pełnego Posleenów wybrzeża.
Oficer systemów obrony podniósł zasłonę i przekręcił kluczyk, powodując przestawienie obrony bliskiego zasięgu na pełny tryb automatyczny.
System obrony bliskiego zasięgu, zwany Phalanx, powstał w latach siedemdziesiątych. Skomplikowany system naprowadzania radarowego uzupełniono później szybkostrzelnym działkiem gatling.
Całość wyglądała jak mały robot. Stożkowate działa sterczące na pokładach okrętów ochrzczono „R2D2”. Kiedy marynarka stanęła przed zadaniem walki z Posleenami, stosowana dotychczas broń, podobnie jak większość sprzętu, okazała się przestarzała.
Ale sprytni chłopcy z Dowództwa Systemów Morskich Marynarki, którzy odkryli stosunkowo dużą wytrzymałość pancerników z czasów drugiej wojny światowej na broń naziemną Posleenów, zauważyli jeszcze jedną prawidłowość. Posleeni byli trudni do wykrycia dla systemów obronnych tylko wtedy, kiedy nie strzelali. Dlatego stożkowatą białą czaszę radaru zastąpiono ciężką wieżyczką abramsa i systemem naprowadzania z Hummera-25. Na wieżyczce umieszczono czujniki podczerwieni.
Kiedy posleeńscy Wszechwładcy w swoich spodkach dotarli na brzeg rzeki, natychmiast otworzyli ogień z ciężkich dział. Lasery, pociski hiperszybkie i plazmowe ryły głębokie wyrwy w pancerzu pancernika, a czasem nawet przebijały się do magazynów statku.
Liniowcem wstrząsnęły potężne eksplozje.
Spod pokładu statku wyłoniły się wieżyczki Termopile — ochrzczone tak na pamiątkę słynnej bitwy w starożytnej Grecji — a wykrywacze ciepła na podczerwień natychmiast zaczęły wynajdować cele. Był to całkowicie zautomatyzowany proces: każde działo wyszukiwało plamy ciepła w przypisanym sobie obszarze, dwukrotnie sprawdzało systemy bezpieczeństwa, po czym oddawało strzał.
Co piąty z dziesięciomilimetrowych wolframowych penetratorów był smugowy, a ich następstwo w serii było tak bliskie, że łączyły się w jeden nieprzerwany strumień, przypominający pomarańczową wiązkę lasera, wyszukujący zuchwalców, którzy odważyli się rzucić wyzwanie pancernikowi Marynarki. Działa plazmowe i laserowe Posleenów za każdym strzałem zdradzały się błyskami, wyraźnie widocznymi w podczerwieni, bo ich sygnatury termiczne wyróżniały się w zimnym powietrzu nocy. Sześć wieżyczek na każdej burcie automatycznie wybrało cele w swoich kątach ostrzału i zajęło się nimi z największą możliwą starannością. Każdy czujnik podczerwieni otrzymywał zwrotne informacje z wieżyczek i dane z komputerów pokładowych. Te z kolei zajmowały się celowaniem z pięciocalowych dział artylerii średniej, ładowanych amunicją rozpryskową. Algorytm wymagał minimalnej ilości strzałów oddanych przez wieżyczki w konkretne punkty celowania, bo dopiero w takich miejscach istniało siedemdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo rażenia znacznej ilości Posleenów. Zanim jednak ciężkie działa weszły do akcji, broń Wszechwładców zaczęła cichnąć jedna po drugiej.
— Przestaw prawdopodobieństwo trafienia na sześćdziesiąt sześć procent — zarządził kapitan, kiwając się tam i z powrotem w swoim fotelu.
— Już się robi — powiedział technik i wpisał polecenie.
Dwanaście pięciocalowych podwójnych wież natychmiast odpaliło pociski rozpryskowe.
— Bosko — szepnął obserwator, oglądając rzeź centaurów.
Powoli zaczynało już brakować celów. Odpowiedzią na każdy strzał Wszechwładcy albo jednego z taszczących wyrzutnie rakiet wojowników była nawała ognia. Potem do rzeki zbliżyli się Wszechwładcy z tylnych szeregów i polecili swoim kompaniom skierować ogień na drugorzędne działa, które dziesiątkowały ich oddziały. Ale i to nie pomogło, trup nadal słał się gęsto.
Althanara był mistrzem zwiadowców i wiedział, kiedy stoi twarzą w twarz z klęską. Skinął na oolt i zawrócił.
— Dokąd idziesz, ty tchórzu! — krzyknął Stenarnatta, mistrz bitewny. — Sieć zmieni cię w Kestaina, jeśli w tej chwili nie wrócisz!
— Giń sam, jeśli taka twoja wola — warknął i wskazał na strzelby, które niosła jego oolt. — Ta splugawiona przez abat broń jest bezużyteczna!
— Dobrze — warknął mistrz bitewny — uciekaj, Kestainie!
Mistrz zwiadowców odwrócił się plecami do idącego na pewną śmierć mistrza bitewnego i nakazał swojej kompanii odwrót.
— Straciliśmy dwadzieścia pięć procent widoczności na monitorach od strony bakburty i tylko piętnaście procent od sterburty — stwierdził oficer systemów obrony. — Ogólna wydajność drugorzędnych systemów spadła o dwanaście procent; mamy kilku zabitych w wieży piątej.
— Jak dotąd, dobrze nam idzie — powiedział pierwszy oficer.
— Sir — przerwał technik regionalnej komunikacji alarmowej — wiadomość z DowArKon!
Althanara obejrzał skomplikowany pulpit sterowniczy statku.
Zazwyczaj urządzenia pracowały automatycznie, mimo że kilku Kessentai potrafiło je obsługiwać. On jednak dopiero co wyszedł z gniazda i była to jego pierwsza walka. Miał nadzieję, że Sieć odniesie zwycięstwo w tej okropnej bitwie i wszystkie długi jego kompanii zostaną umorzone. Może dostanie nawet parę sztuk dobrej broni z tego cholernego pola bitwy.
Wprowadził polecenie do przeklętego przez Alld’nt sprzętu i nastroszył grzebień.
— Niechaj demony obdarzą mnie szczęściem.
Centrum obrony planetarnej w Wirginii było wystawione na działania operacyjne jak kopalnia odkrywkowa. Plan budowy zakładał pokrycie centrum betonem, stalą i ziemią po zainstalowaniu odpowiedniego sprzętu.
Ale broń nie dotarła na czas i wszystko się opóźniło. Centrum obrony, które miało być ukończone w ciągu miesiąca, było szeroko otwarte od góry i wyposażone tylko w jedno z zaplanowanych dziewięciu dział.
Ponieważ w tej sytuacji żołnierze byli niemal bezbronni, otrzymali wyraźny rozkaz, żeby nie atakować centaurów podczas ich lądowania. Należało tylko mieć nadzieję, że skierowane przeciwko nim operacje powietrzne Posleenów nie spowodują takich strat, jak w innych centrach obrony na świecie.
Dowództwo Europejskich Fortec, połączona jednostka operacyjna z siedzibą we Francji i w Niemczech, postanowiło zaatakować Posleenów już w momencie ich pierwszego lądowania. Potężne umocnienia stworzono na bazie fortyfikacji, które oba kraje wznosiły będąc jeszcze wrogami. Linia fortec, wynik wieloletnich wysiłków milionów ludzi, została zniesiona już przez pierwszą falę ataku. W czasie pierwszej i drugiej wojny światowej fortece wytrzymywały wielodniowy, konwencjonalny ostrzał, ale broń kinetyczna o mocy dwudziestu kiloton otwierała je jak puszki konserw. Chiny i Indie też zaatakowały z nieprzygotowanych fortec, co dało podobny skutek. W ciągu jednego dnia ponad połowa centrów obrony planetarnej została całkowicie zniszczona. Spośród supermocarstw tylko Stany Zjednoczone i Japonia powstrzymały się od ataków.
Kiedy posleeńskie lądowniki uruchomiły systemy antygrawitacyjne, centrum dowodzenia fortecy, zlokalizowane na najniższej kondygnacji, natychmiast wykryło emanację.
— Pojawienie się lądownika, Okręg Westmoreland, Wirginia — zgłosiła technik, przyglądając się odczytom.
Ostatnia ramka wykresu zamrugała i pokazała dane.
— Według komputera to standardowy lądownik, a nie statek dowodzenia.
— Przyjąłem — powiedział dowódca operacyjny w stopniu pułkownika, po czym przesłał informację do Dowództwa Armii Kontynentalnej z prośbą o zezwolenie na atak. Odpowiedź otrzymał prawie natychmiast.
— Broń wolna. Powtarzam: broń wolna.
Stumilimetrowe działo grawitacyjne było całkowicie zautomatyzowane i nie wymagało obsługiwania przez załogę. Mimo to zawsze przydzielano do niego trzyosobową grupę techników, którzy dokonywali ewentualnych napraw albo obsadzali stanowisko strzeleckie, jeśli zawiodła centralna kontrola ognia. Dowództwo nalegało na zaprojektowanie lokalnego systemu kontroli, ale zdaniem obsady działa był on równie niezbędny, co wrzód na tyłku. Gdyby wysiadła centralna kontrola, trafienie w cokolwiek byłoby już i tak tylko kwestią szczęścia.
Projekt całkowicie odrzucał konwencjonalne koncepcje użycia artylerii przeciwlotniczej, jako że oczekiwano walki z krążownikami kosmicznymi, a nie lekkimi samolotami.
Zamiast wysyłać w powietrze, jak większość broni przeciwlotniczej, grad wybuchowych pocisków, działo strzelało kawałkami zubożonego uranu, przyspieszanymi w dwudziestometrowej lufie do trzech dziesiątych prędkości światła. Takie pociski o średnicy stu milimetrów i długości dwóch metrów bez trudu przebijały statek dowodzenia Posleenów. Oprócz ogromnej energii kinetycznej, jaka wyzwalała się w czasie uderzenia, podczas lotu pocisków powstawała fala relatywistyczna i eksplozja promieni gamma i Roentgena, dość potężna, by ugotować wszystko wewnątrz statków na miękko.
Ale z centrum obrony sterczała tylko jedna lufa działa zamiast planowanych dziewięciu. Forteca nie była także osłonięta masą betonu i stali, ani też otoczona umocnieniami.
Członkowie trzyosobowej załogi doszli więc do wniosku, że znają o wiele lepsze i bezpieczniejsze miejsca, skąd można by obserwować przebieg walk na południowym wschodzie. Wybiegli na zewnątrz, chwytając po drodze dopasowane do kombinezonów hełmy. Bez nich radiacja przy wystrzale upiekłaby im mózgi.
Lądownik właśnie wyłaniał się zza horyzontu, co sygnalizowały zarówno dostarczone przez Galaksjan czujniki, jak i rozsiane po okolicznych wzgórzach radary.
— Cel namierzony — stwierdził technik kontroli.
— Otworzyć ogień — zarządził dowódca operacyjny.
Jego głos był spokojny i prawie znudzony, jak przystało na porządnie wystraszonego dowódcę.
Technik wcisnął przycisk odpalania.
Działo zadrżało i wypuściło pierwszy pocisk.
Althanara ominął tarasujące drogę drzewa. Zaczął obracać statek, żeby ustawić do strzału główne działo plazmowe, a w tym czasie drugorzędne działa i lasery otworzyły ogień do unoszącego się na wodzie PO’osol. Wielki ziemski okręt strzelał bez przerwy. Thresh najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia. Jednostka zakołysała się, wstrząsana trafieniami dział plazmowych i laserów.
Poczekajcie tylko, pomyślał Althanara, aż namierzy was nasza wyrzutnia rakiet hiperszybkich.
— Sir — krzyknął oficer kontroli uszkodzeń — straciliśmy wieżyczki numer trzy, pięć i siedem. Wysiadły cztery z sześciu Termopil, a główną wieżę C przyspawało do pokładu!
Kapitan wachlował się notesem i klął. Temperatura na mostku wzrosła o piętnaście stopni, a przez grube na stopę ściany mostka dochodziły jęki palonych ofiar.
— Co to było, do cholery?!
— Lądownik, sir. — Oficer systemów obronnych wskazał na ekran.
— Wzniósł się na napędzie antygrawitacyjnym i strzela do nas z drugorzędnych dział.
W tym momencie rozległa się kolejna seria eksplozji, a potem potężny huk.
Kapitan złapał za oparcie fotela dowódczego, kiedy statek zakołysał się na falach wywołanych wybuchem. Wyraźnie usłyszał głuchy odgłos uderzenia kadłuba o dno rzeki. Oznaczało to, że statek zanurzył się co najmniej sześć metrów.
— Co się stało, do cholery?
— Mamy dziurę! — powiedział oficer kontroli uszkodzeń, wściekle bębniąc w przyciski, żeby uzyskać więcej danych. — Pocisk przeszedł przez statek na wylot! Straciliśmy trzeci kocioł, silnik numer dwa, dwa magazyny pięciocalówek i — Jezu — lazaret!
Kapitan odwrócił się do oficera systemów obrony.
— Widać go?
— Tak, sir — oficer wskazał na ekran — ale…
— To strzelajcie!
— Tak jest, sir. — Oficer wstukiwał polecenia tak szybko, jak tylko umiał.
Działające jeszcze Termopile wraz z pięciocalowymi wieżyczkami zaczęły obracać lufy w niebo.
Nagle siedząca przy komputerze technik łączności poderwała się na równe nogi i z laptopem w ręce pobiegła do centrum kontroli głównego działa. Odepchnęła z drogi innego technika, wyrwała wtyczkę komputera i podłączyła ją do swojego laptopa. Zajęła fotel przy stanowisku i zaczęła ładować program.
— No, dalej, dalej, sukinsynu — popędzała komputer.
Jeszcze nigdy zwykły DOS-owski program nie ładował się tak długo.
— Yahai! — krzyknął Althanara, kiedy statek zachwiał się na wodzie. Kiedy trafimy w magazyny, będzie po wszystkim, pomyślał.
Jednak kiedy kolejny pocisk hiperszybki jeszcze się ładował, okręt zaczął się odgryzać.
— Co robisz, dziewczyno? — krzyknął oficer artylerii. Technik wyłączyła jego główne działa. — Albo może powinienem zapytać, dlaczego to robisz?! — syknął.
— Próbuję ratować nasz tyłek, sir.
Na ekranie komputera zamrugało światełko i technik wcisnęła enter. Wszystkie sześć dział wystrzeliło w jeden punkt.
Althanara uniósł już ręce w geście triumfu, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że ogień na statku wcale nie musi oznaczać trafienia. Nie miał jednak czasu, żeby panikować. Zanim półtonowe pociski ze statku pokonały połowę trasy do celu, z drugiej strony, z odległego centrum obrony planetarnej, nadleciał pocisk uranowy.
Przeszył statek Althanary od dołu i wyszedł górą. Po drodze zniszczył konwerter materii na antymaterię i kanistry antymaterii.
Rosnąca kula wybuchu jądrowego rozniosła lądownik, zdezintegrowała nadlatujące pociski z dział pancernika, a fala uderzeniowa i impuls termiczny spaliły wszystkich Posleenów przebywających w pobliżu statku na popiół.
Incydent ten wywołał później długotrwałą debatę. Zarówno w salach konferencyjnych, jak i w ulicznych barach roztrząsano kwestię, czy lądownik został zniszczony przez pocisk centrum obrony planetarnej, czy przez pociski z pancernika. W końcu zdecydowano, że zniszczenia zostały spowodowane przez działa pancernika.
W ślad za tym pojawiły się medale, wyróżnienia i korzystne kontrakty. To wszystko jednak wydarzyło się znacznie później. Teraz liczył się tylko skutek całej akcji — fala uderzeniowa, która dotarła w końcu także do pancernika.
Potęgę pancerników złamały testy bomby wodorowej na atolu Bikini. Tamtego poranka całą ich flotę zatopiła pojedyncza eksplozja. Wybuch lądownika nie miał jednak takiej mocy; poza tym lądownik był nieco dalej.
Zniszczenia były ogromne, ale nie katastrofalne. Fala ognia wdarła się przez wyrwy w poszyciu statku, ale zatrzymały ją grodzie broniące dostępu do zalanych wodą sektorów. Kilka magazynów wyleciało w powietrze, zginęła garstka ludzi z zespołu kontroli uszkodzeń, a statek wyszarpnęło z jednej kotwicy. Z przedziurawionych grodzi maszynowni buchał dym i płomienie. Ale pancernik nie zatonął.
North Carolina miał już na dzisiaj dosyć. Podniósł drugą kotwicę i skierował się na południowy wschód. Nadal jednak w samym środku walki pozostało centrum obrony planetarnej.
Sten’lonoral nastroszył grzebień. Świat w dole płonął w ogniu wojny, czego dowodziły widoczne nawet z kosmosu błyski eksplozji nuklearnych i bombardowań kinetycznych.
Jego oolt’ondai właśnie przekraczał ogromne morze i kierował się w stronę kontynentu, stopniowo schodząc z orbity, kiedy zadźwięczał rzadko używany czujnik.
— Na powierzchni planety wykryto broń, mogącą zagrozić naszym okrętom — stwierdził bezpłciowy głos. — Proszę o zezwolenie na atak.
Sten’lonoral sprawdził odczyty. Wszystko to było dla niego strasznie zagmatwane, ale nie chciał zdradzić się z tym temu nadętemu, przeklętemu przez Alld’nt kawałkowi złomu.
— Dobrze, udzielam zezwolenia na atak.
System wysłał sygnał do zewnętrznego lądownika z wyrzutnią rakiet kinetycznych. Ogromna platforma wystrzeliła masywny pocisk hiperszybki.
Pocisk kinetyczny wzniósł się czubkiem do góry, po czym zanurkował w kierunku powierzchni planety. Wbudowany napęd przyspieszył go do sporego ułamka prędkości światła i wyłączył się. Przy takiej prędkości celowanie było zbyteczne.
— Sir! — krzyknął technik, kiedy wszyscy w centrum obrony planetarnej zaczęli już sobie gratulować zwycięstwa. — Pocisk kinetyczny!
Wszyscy spojrzeli na ekran czujnika. Tylko na to starczyło im czasu.
Głowica była masywna, ale nie zawierała ładunków wybuchowych; cała jej moc tkwiła w energii kinetycznej wyzwalanej podczas zetknięcia z celem. Spadła prosto na słabo osłonięte centrum kontroli, a jej energia potencjalna zmieniła się w świetlną i cieplną.
Ze stożkowatego zagłębienia na szczycie wzgórza buchnął ogień.
Widok był przerażający, ale zarazem wspaniały. Zaraz potem pojawił się grzyb eksplozji, i łatwo można było odgadnąć, jaki los spotkał biedaków w centrum dowodzenia.