— Majorze, pokonali przeszkody na Sunken Road — powiedział biegacz, typ dobrze zbudowanego futbolisty; miał bąble na rękach i twarz mokrą od broczącej z rany na głowie krwi.
Major Witherspoon powiódł wzrokiem po leżących w kościele prezbiteriańskim zabitych i rannych. Ciała leżały w nie ogrzewanej kruchcie, a sanitariusze zajmowali się opatrywaniem rannych. Potem spojrzał przez okna na zachód. Widać tam było falę Posleenów, nieubłaganie prącą naprzód przez stosy zniszczonych ciężarówek i samochodów osobowych. Wszystko to oświetlała łuna dogasającej, przewróconej cysterny, zamienionej przez kierowcę w samobójczą bombę.
— Boże — zaśmiał się — jak ja lubię, kiedy plan się udaje. — Odwrócił się do jednego z żołnierzy. — Niech pierwszy pluton i partyzanci wycofają się i skierują z powrotem na południe. Od tej chwili mogą robić, co uważają za słuszne, byleby tylko nie znaleźli się między Posleenami a Budynkiem Administracji. Te same rozkazy dotyczą drugiego i trzeciego plutonu.
— Tak jest, sir. — Łzy szeregowca mieszały się teraz z krwią na jego twarzy. — Szkoda, że nie mogliśmy zrobić nic więcej.
— Kiedy robisz wszystko, co w twojej mocy, nie ma czego żałować, synu. Zatrzymaliśmy ich przez całą noc; dłużej, niż ekspedycja na Diess. Żałować trzeba tylko wtedy, kiedy nie da się z siebie wszystkiego.
— Tak jest, sir.
— Powodzenia.
— Dziękuję, sir.
Ted Kendall uniósł swoją AIW i odmaszerował w ciemność nocy.
— Proszę pani — pułkownik Robertson podał pakunek ostatniej wchodzącej do bunkra kobiecie — proszę to zabrać i postawić w bunkrze, ale nie majstrować przy tym. To mina-pułapka na wypadek, gdyby Posleeni próbowali otworzyć bunkier.
Shari zakłopotana zastanawiała się, jak ma wziąć pakunek, trzymając na rękach Kelly.
— Ja to zaniosę, sir-powiedział strażak, który trzymał Billy’ego.
— I upewnię się, że jest w bezpiecznym miejscu.
— Jest tu także nagranie planu obrony i barwy jednostki. Rozumie pan, flaga.
Strażak kiwnął głową, a jego oczy lekko się zaszkliły.
— Tak jest, sir.
— No — powiedział pułkownik Robertson i wziął karabin — będzie lepiej, jeśli się państwo pospieszą. — Zerknął przez ramię na nagły rozbłysk ognia na zachodzie. — Niedługo będzie po wszystkim.
Shari zbiegła szybko w dół po stromych schodach. Stopnie były z perforowanej stali, śliskie od naniesionego błota.
Minęła pierwszy poziom, gdzie saperzy i cywilni pracownicy spawali ostatnie stalowe płyty, i znalazła się w suterenie. Wokół niej wznosiły się betonowe ściany, ociekające skroploną parą z oddechów stłoczonych tu ludzi i jasno oświetlone licznymi lampami łukowymi.
Po obu stronach wejścia gorączkowo uwijali się saperzy, ustawiając stemple i wzmacniając ściany. Kobieta strażak wzięła od Shari śpiące dziecko i zaprowadziła ją do następnej komory.
Po lewej stronie, wzdłuż ściany ciągnęły się zamknięte zawory pomp. Piętnastometrowa, betonowa piwnica przypominała grobowiec; w świetle lamp na kaskach sanitariuszy zahibernowane kobiety i dzieci wyglądały jak trupy. Na widok ich zwiotczałych kończyn, otwartych ust i wybałuszonych oczu Shari zatrzymała się przerażona, ale stojący za drzwiami strażak, przyzwyczajony do takich reakcji, delikatnie, acz stanowczo wciągnął ją do środka.
— Oni tylko śpią, słowo daję — powiedział z grymasem, który zapewne miał być uśmiechem. — To tylko zastrzyk hibernujący sprawił, że tak wyglądają.
Shari odskoczyła, przyciągając do siebie Susie.
— Niech pani sprawdzi ich puls, jeśli pani chce — dodał strażak, który przyniósł Billy’ego.
Shari pochyliła się i przyłożyła palce do szyi leżącej najbliżej kobiety, czterdziestoparoletniej, ubranej, jakby szła do pracy w banku. Po dłuższej chwili wyczuła delikatnie pulsujące tętno.
Kobieta strażak, która przyprowadziła tu Shari, delikatnie odciągnęła od niej opierającą się Susie i ją także uśpiła.
— Jeszcze będziesz mi wdzięczna — szepnęła.
— Carrie! — zwołał strażak stojący w drzwiach i rozłożył ramiona.
Kobieta objęła go i poklepała po plecach.
— Hej, trzymajcie się jakoś.
— Dobrze. Powodzenia.
— Dzięki.
Strażak schylił głowę i zniknął w niskim przejściu.
Carrie pożegnała się w ten sam sposób z drugim strażakiem.
Potem jakiś cywil w kasku podniósł stalową płytę i wyszedł za strażakami. Dwie kobiety zostały same wśród stosów uśpionych ciał.
— No — powiedziała strażak — wygląda na to, że wyciągnęła pani najkrótszą słomkę.
— Co? — Shari rozglądała się za miejscem, w którym mogłaby się położyć, nie dotykając ciał.
— Postanowiono, że na każdym poziomie będzie czuwało kilku ludzi. Będziemy więc miały przyjemność zobaczyć, kto nas znajdzie jako pierwszy.
Dźwięk przypominający uderzenia kropel deszczu o dach oznajmił, że zaczęto właśnie zasypywać bunkier ziemią — grzebać ich żywcem.
Kiedy rozległ się pierwszy odgłos wystrzału zza wzgórza, gdzie znajdowało się stanowisko dowodzenia saperów, Wendy udało się rozpoznać piosenkę, którą Tommy gwizdał pod nosem. Wykonująca ją piosenkarka przechodziła właśnie kryzys wieku średniego, a sama piosenka opowiadała o jej związku z mężczyzną na tyle młodszym, że mógłby być jej synem.
— Czy wy, chłopcy, kiedykolwiek myślicie o czymś innym? — zapytała ze złością Wendy.
— Wiesz, robiono kiedyś badania — Tommy spokojnie patrzył w kierunku odległej batalii — i psychologowie stwierdzili, że nastoletni chłopiec myśli o seksie średnio co piętnaście sekund. Jest nawet taki stary dowcip, jak dwóch chłopaków zastanawia się, o czym mają myśleć w ciągu pozostałych czternastu sekund.
Wendy się roześmiała.
— Poza tym — ciągnął Tommy — przemoc i seks nierozerwalnie łączą się ze sobą, przynajmniej u mężczyzn. Podczas seksu i walki wydzielają się podobne endorfiny i hormony, i pobudzają te same obszary mózgu. Jedno ma tendencję do wyzwalania drugiego. Nie mów mi, że nie myślisz dzisiaj o seksie częściej niż zazwyczaj.
Wendy zastanowiła się.
— Może masz rację. Więc dlaczego tak się dzieje?
— Nie wiem, jest wiele teorii na ten temat. Darwiniści mówią o reakcji przetrwania, filozofowie wskazują na kontrreakcję na śmierć. Zagadka Matki Natury. Ciężko zgadnąć. — W oddali zadudniła kolejna salwa pocisków. — Cholera, szkoda, że nie mamy łączności z tym pancernikiem.
— Dlaczego?
— Moglibyśmy sprowadzić ogień bliżej i naprawdę utrudnić Posleenom życie.
Nagle zagrzmiała seria straszliwych uderzeń. Pomieszczenie zadrżało, a z sufitu posypał się tynk.
— Chyba myśliwce wróciły — powiedziała Wendy i wytrząsnęła tynk z włosów.
— Eskadra Peregrine, eskadra Peregrine, tu Tango Pięć Uniform Osiem Dwa, odbiór.
— Tigershark Pięć, możesz mówić, Uniform — odpowiedział kapitan Jones, kiedy jego myśliwiec przemknął nad Rappahanock. — Kontrola naziemna słucha.
— Eskadra Peregrine. Zrzućcie wszystko, co macie, na skrzyżowanie Williams Street i Kenmore, powtarzam: Williams i Kenmore, odbiór.
— Przyjąłem, Uniform. — Jones szybko zerknął na mapę terenu, ale nie udało mu się znaleźć wskazanego skrzyżowania. — Przekażcie to Muzeum, my lecimy nad zjazd.
— Przyjąłem, Peregrine… Życzymy szczęścia.
— Shark Pięć.
Wprawdzie Jefferson Washington Jones zdobył zaledwie średnie wykształcenie, podczas gdy większość pilotów myśliwców była po studiach, miał za to za sobą lata doświadczeń i wiedział, że nie ma czegoś takiego, jak sytuacja bez wyjścia. Zawsze potrafił coś wymyślić, a obecna sytuacja nie była wyjątkiem.
Trasy lotów w komputerach peregrine przebiegały nad zjazdem z międzystanówki 95 na stanową 3, ale Jones przeprogramował swój komputer. Wyłączył system śledzenia terenu i obniżył pułap lotu.
Jeśli po drodze nie napotka nieoczekiwanych przeszkód, może uda mu się nie uderzyć w ziemię.
Ale komputerowi nie spodobało się to przeprogramowanie.
— Wprowadzone parametry lotu grożą zniszczeniem samolotu zaćwierkał seksowny kontralt należący do standardowego wyposażenia serii Rapier — ponieważ wymagają wyłączenia systemów ostrzegawczych.
— No to je wyłącz.
Komputerowi pewnie wydało się to samobójstwem.
— Potwierdź parametry lotu. Naciśnij trzy razy „ustaw”.
Nacisnął.
— Ostatnie ostrzeżenie: wprowadzone parametry lotu grożą zniszczeniem samolotu. Jesteś pewien, że nie chcesz niczego zmienić?
Naciśnij trzy razy „ustaw” dla potwierdzenia, w przeciwnym razie wciśnij „zaniechaj”.
Znowu trzy razy nacisnął „ustaw”. Na szczęście to nie system miał ostatnie słowo.
— To i tak samobójcza misja — mruknął.
Kiedy przelatywał nad starą dzielnicą handlową, włączył tryb śledzenia celu. Samolot przemknął z hukiem nad Szpitalem Mary Washington, a Jones pomyślał o przebywających tam pacjentach.
Chwilę potem, kiedy w stronę jego maszyny z ziemi wystrzeliły smugi laserów i plazmy, mógł już myśleć tylko o tym, żeby uciekać.
Myśliwiec zanurkował, kryjąc się przed ostrzałem. Kiedy zbliżył się do zjazdu drogi, pilot nagle zdał sobie sprawę, że nie wziął poprawki na drzewa.
Masywny samolot aż się zatrząsł, kiedy jego spód otarł się o wierzchołki rosnących wokół zjazdu dębów. W dole, w świetle księżyca i łuny pożarów, rozciągało się pobojowisko, pełne martwych i rannych Posleenów.
Tysiące, dziesiątki tysięcy centaurów pokonały całe lata świetlne tylko po to, żeby teraz wyzionąć ducha pod gradem szesnastocalowych pocisków.
— Huraaa! — krzyknął Herman na częstotliwości radiowej eskadry, a inni piloci zawtórowali mu na widok rzezi, jakiej dokonał ostrzał z pancernika.
Myśliwiec Jonesa wykonał ostry skręt na północ. Komora zbrojeniowa otworzyła się, wypuszczając CBU-52. Bomba kasetowa natychmiast rozpadła się na dwieście mniejszych pocisków, które runęły w dół, siejąc spustoszenie wśród i tak już zdziesiątkowanych przez ostrzał z pancernika Posleenów.
Kiedy samolot wykonał bezpiecznie wszystkie zaprogramowane niskopułapowe manewry, Jones zauważył na południu błyski, które wskazywały, że inni członkowie eskadry mieli mniej szczęścia. Minął linię drzew po północno-wschodniej stronie zjazdu — ścigany przez wiązki ognia laserowego — i wrócił do trybu śledzenia terenu. Teraz musiał już tylko pokonać niebezpieczeństwa czyhające na niego w drodze do Manassas, i już będzie bezpieczny w domu. Aż do następnej misji.