— Kompanie saperskie trzydziestej szóstej, czterdziestej dziewiątej i sto piątej dywizji zmechanizowanych jadą tu międzystanową numer 95 — powiedział oficer operacyjny dwunastego korpusu, kiedy spojrzał w swój notes. — Pozostałe dywizje przejdą przez James i zburzą za sobą most. To tyle, jeśli chodzi o Fort A. P. Hill. Cywilów już tam nie ma.
Likwidowano tymczasową kwaterę główną, którą dwunasty korpus założył w budynku Pierwszej Unii. Posleeni zajmowali już tereny na północ od James, więc i ten obszar mógł szybko wpaść w ich ręce.
Zebranie odbywało się we wspaniałej czteropoziomowej sali konferencyjnej. Obecni byli członkowie sztabu, dowódca, kilku oficerów operacyjnych i wywiadu, główni dowódcy miejscowych wojsk i wszędobylscy przedstawiciele Sił Specjalnych.
— Moi chłopcy są gotowi do akcji — powiedział pułkownik Walter Abrahamson, dowódca pierwszego szwadronu dwudziestej drugiej dywizji kawalerii, jednostki kawalerii pancernej przydzielonej do obrony Richmond i przyległych terenów.
Dowódca był wysoki i szeroki w barach jak pancerne bestie z jego jednostki. Zakrzywiony nos i melancholijne spojrzenie zdradzały jego pochodzenie. Ponury, nieprzenikniony wyraz twarzy powodował, że mówiono, iż wygląda jak biblijna plaga szykująca się, by runąć na wrogów jego ludu. W jego lewym uchu połyskiwał, całkowicie wbrew przepisom, złoty kolczyk z gwiazdą Dawida.
— Niestety — stwierdził dowódca korpusu — nie mamy dla was żadnych przygotowanych zadań.
— W takim razie proszę pozwolić nam odegrać naszą zwykłą rolę — uśmiechnął się pewny siebie dowódca kawalerii. — Rolę oczu i uszu.
— On ma rację — powiedział oficer wywiadu korpusu. — Jesteśmy praktycznie ślepi, bo wszelka łączność z Fredericksburgiem została zerwana. Komunikacja bezprzewodowa jest zakłócana, a jakieś dwadzieścia minut temu straciliśmy ostatni słup telefoniczny. W terenie krążą wysłannicy szeryfa hrabstwa Spotsylwania, ale oni zdołali nam tylko przekazać, gdzie nie ma Posleenów.
Nadal natomiast nie wiemy dokładnie, gdzie są. Musimy się tego dowiedzieć.
— Sir — powiedział sierżant Mueller — moglibyśmy zrobić więcej.
Możemy zaatakować.
— Czyżby? — spytała nieufna pani oficer wywiadu i planowania.
— Kawaleria ma bradleye i hunwee, które Posleeni otwierają jak puszki konserw.
— Tak, ma’am, jeśli znajdą się na widoku. Ale miesiąc temu przespacerowałem się na północ i południe wzdłuż drogi numer 95 i trochę powęszyłem. Tuż za Fredericksburgiem jest diabelnie płasko, ale znalazłem kilka miejsc, skąd można by strzelać z góry. Ustawimy się na odpowiedniej pozycji i będziemy strzelać z maksymalnej odległości ataku, która dla dział dwudziestek piątek wynosi… ile?
Dwa tysiące metrów? — zwrócił się do dowódcy kawalerii.
— Coś koło tego.
— No więc damy salwę i chodu! — ciągnął Mueller. — Będzie to wymagało nieco wsparcia saperskiego, ale chyba wystarczy tylko kilka buldożerów. W ten sposób będziemy mieli wroga na oku, no i spowolnimy jego marsz.
— Możecie ponieść straty w ludziach — dowódca korpusu zwrócił się do dowódcy batalionu — a tych kilku Posleenów, których zabijecie, to i tak kropla w morzu ich głównych sił. Czy mimo to chcecie ich zaatakować?
— Tak, sir — odpowiedział oficer kawalerii z entuzjazmem — to jest zadanie dla kawalerii. Moi chłopcy są zwarci i gotowi do akcji.
— Bardzo dobrze. Sierżancie Mueller, pan i sierżant Ersin pojedziecie drogą — rozkazał dowódca korpusu. — Rozmówcie się przedtem z szefem saperów korpusu. Niech wam przydzieli cywilny sprzęt budowlany.
— Tak jest, sir — powiedział cicho Ersin.
— Pułkowniku — dowódca korpusu zwrócił się teraz do Abrahamsona — mamy do dyspozycji baterię samobieżnych sto pięćdziesiątek piątek. To nowy model, reaver. Proszę je zabrać ze sobą. Kiedy nadejdzie więcej wojsk, wyślemy jednostki szybkie jako posiłki dla was; reszta będzie się okopywać na wzgórzach Mosby i Libby. Niech szef wsparcia ogniowego koordynuje działania artylerii korpusu, skoro jesteście praktycznie odcięci od reszty dwudziestej drugiej dywizji.
Generał broni uśmiechnął się ponuro.
— Na koniec, pułkowniku, pamiętajcie, że nie wolno wam dopuścić do bezpośredniego ataku na waszą jednostkę. Jasne?
— Przy czterech milionach Posleenów? — zaśmiał się pułkownik kawalerii i odgarnął z czoła gęste, czarne włosy. — Generale, nazywam się Walter Jacob Abrahamson, a nie George Armstrong Custer.[6].
— I proszę pouczyć swoich ludzi, żeby nie próbowali wchodzić do opuszczonych domów i zakładów pracy. Wygląda na to, że wykonamy plan „Spalonej Ziemi”.
Parker Williamson zamknął drzwi frontowe, odgradzając się od widoku posleeńskiego lądownika, który zgniótł dom Hawke’ów na końcu Bourne Street, i zaciągnął zasłony. Spojrzał na żonę. Po jej twarzy spływały strumienie łez.
— No — westchnął — chyba wyciągnęliśmy najkrótszą słomkę.
Do pokoju weszła ich córka.
— Będzie jeszcze grzmieć, mamusiu? — zapytała czterolatka, rozmazując łzy na policzkach.
— Nie, skarbie. — Jan Williamson wzięła na ręce dwuletniego synka, który także przydreptał z płaczem do pokoju. — Niczego już nie będziemy słyszeć.
Parker zamknął drzwi na klucz i podszedł do czerwonego panelu skrywającego standardowy domowy system bezpieczeństwa.
Otworzył drzwiczki. Nad klawiaturą z przyciskami zamigotało żółte światło i system zaczął pikać.
— Federalny Domowy System Samozniszczenia, tryb pierwszy aktywny. Wykryto emanacje Posleenów, sekwencja predestrukcyjna zatwierdzona. Podaj kod autoryzacji poleceń.
Parker wpisał kod i wcisnął przycisk zatwierdzenia.
— Imię i nazwisko?
— Parker Williamson.
— Proszę podać wymagany przez prawo federalne drugi kod autoryzacji.
Jan podeszła i wpisała drugą sekwencję znaków.
— Imię i nazwisko?
— Jan Williamson.
— Jan Williamson, czy zgadza się pani na rozpoczęcie procedur trybu pierwszego Federalnego Domowego Systemu Samozniszczenia? Zaznaczam, że system sygnalizuje emanacje Posleenów w najbliższym sąsiedztwie.
— Zgadzam się.
Nastąpiła chwila przerwy, w czasie której panel sprawdzał, czy ich głosy odpowiadają zapisanym wzorcom. Światełko przybrało czerwoną barwę i w tej samej chwili włączył się domowy system bezpieczeństwa.
— System detekcji intruzów uruchomiony, sekwencja samozniszczenia aktywna. — W tym momencie w suterenie ich domu zaczęły się mieszać dwa środki chemiczne, oddzielnie zupełnie nieszkodliwe. — System uruchomi sekwencję samozniszczenia, jeśli do domu wejdzie ktoś nie upoważniony… Niech Bóg ma was w swojej opiece.
— Chodź, skarbie — Jan Williamson wzięła córkę na ręce i zamknęła w silnym uścisku — poczytamy sobie „Piotrusia Pana”…
Generał broni Arkady Simosin, dowódca dziesiątego korpusu, odpowiedzialnego za obronę pomocnej Wirginii i Marylandu, żartobliwie nazywanego „Armią Potomacu”, spojrzał na gigantyczną plamę czerwieni na południe od jego wojsk.
— Niech dwudziesta dziewiąta wycofa swoje bataliony pancerne — powiedział do zastępcy do spraw operacyjnych i wskazał na ekran taktyczny. — Wysunęli je za daleko. Niech opuszczą Belvoir i Quantico i skierują się na północ od Potomacu. Tam będzie nasza linia obrony.
— Sir, dzwoniłem już do generała Bernarda. Powiedział, że przyjmie taki rozkaz tylko bezpośrednio od pana, i zamierza zaatakować skrzydło Posleenów, żeby odciągnąć ich od Fredericksburga.
— Co? — spytał z niedowierzaniem generał.
— Właśnie skończyłem z nim rozmawiać przez telefon.
— Wezwij go znowu.
Generał westchnął zirytowany, kiedy uzyskano połączenie.
— Generale Bernard?
— Słucham, generale?
— Zdaje się, że mój zastępca do spraw operacyjnych powiedział wam, żebyście wycofali swoje oddziały. Chciałbym wiedzieć, dlaczego odmówiliście.
— Wydaje mi się, że mogę nacisnąć na Posleenów i część z nich odciągnąć od Fredericksburga, a może nawet pozwolić dwieście dwudziestej dziewiątej na zorganizowanie ucieczki z pierścienia oblężenia.
Generał Simosin uważał generała Bernarda za doskonały przykład oficera, z którym nie da się już nic zrobić: aktywny i głupi.
Generał Bernard nie szczędził wysiłków, aby uzyskać przydział na stanowisko szefa sztabu — najwyższe wojskowe stanowisko dowódcze w Gwardii Narodowej Wirginii — jeszcze przed zagrożeniem najazdem Posleenów. Odmłodzenie wielu starszych oficerów, w tym również Simosina, skutecznie przeszkodziło mu w realizacji jego planów. Według generała Bernarda, to właśnie program odmładzania był przyczyną tego, że nie awansował na generała porucznika.
Prawda była taka, że poważnie zastanawiano się nad dyscyplinarnym wydaleniem go z wojska. Był chronicznie niesubordynowany, popełniał poważne błędy taktyczne i odmówił poddania swoich jednostek pod komendę dziesiątego albo dwunastego korpusu.
Zamiast tego nalegał, żeby pozostały rozproszone w małych grupach po całym stanie.
Teraz znowu chciał popełnić błąd i wysłać żołnierzy na pewną rzeź. Niestety generał Simosin wiedział, że jeśli spróbuje wywrzeć na niego nacisk, ten idiota zgłosi się do dowódcy pierwszej armii i wymusi na nim odwołanie rozkazu. Gorzej niż na wojnie secesyjnej! No cóż, trudno.
— Generale, rozkazuję wam zawrócić wojska na drugi brzeg Potomacu. Nie uda nam się zatrzymać Posleenów, jeśli nie wykorzystamy tej naturalnej przeszkody, a ja nie zamierzam tracić żołnierzy w bezsensownej demonstracji siły. To jest rozkaz, niewykonanie go spowoduje pana aresztowanie.
— Cholera, generale, zdaje pan sobie sprawę, że to oznacza utratę Alexandrii, Pentagonu i Cmentarza Arlington? Nie mówiąc już o tysiącach amerykańskich obywateli we Fredericksburgu!
— I o lotnisku Washington National i Fort Belvoir. Umiem czytać mapę. I jestem w tej chwili na tym obszarze, jeśli wolno mi dodać.
Jestem w pełni tego świadom, podobnie jak dowódca Armii Kontynentalnej. Właśnie w tej chwili ewakuuje on ludzi z tego terenu.
— Możemy ich zatrzymać! To nie jest Barwhon ani Diess; możemy stawić im czoła i zadać duże straty. Proszę mi tylko dać jedną brygadę czterdziestej pierwszej dywizji, a zatrzymam ich jeszcze przed Quantico.
— Wydałem wam rozkaz odwrotu. Nie poślę żołnierzy na pewną śmierć. Generale, macie zawrócić oddziały, i to już. Odmowa będzie oznaczać niewykonanie bezpośredniego rozkazu w walce. To moje ostatnie słowo.
Mimo narastającego napięcia Simosin próbował mówić spokojnie.
— No cóż, skoro to pańskie ostatnie słowo, generale, niech będzie.
— Więc wycofajcie żołnierzy! Wyrażę się jaśniej: nie wolno wam atakować Posleenów bez bezpośrednich rozkazów ode mnie albo generała Keetona. Czy to jasne?
— Tak. Skontaktuję się z panem po wycofaniu wojsk.
— Bardzo dobrze. Zacznijcie od razu. — Odwrócił się do członków sztabu, którzy przysłuchiwali się tej rozmowie.
— A jak… przebiega ewakuacja? — Generał Simosin zwrócił się do przedstawicielki Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego.
— Dosyć dobrze, zważywszy na okoliczności — odpowiedziała. — Otworzyliśmy drogi do Waszyngtonu dla ciężkich pojazdów i kierujemy uchodźców za miasto. Do rana powinniśmy zakończyć ewakuację większości terenów północnej Wirginii. Pomogłoby nam otworzenie kilku dróg, z których nie korzysta wojsko. Wiem, że są przeznaczone do celów obronnych, ale pańskie oddziały nie używają ich często. Wystarczyłby nam jeden szlak dla wojska i jeden awaryjny.
Generał zwrócił się do zastępcy do spraw operacyjnych.
— Czy spodziewamy się dużego wzrostu natężenia ruchu?
— Nie, konwoje wycofują się z Belvoir i Quantico równomiernym strumieniem, tak jak to zaplanowaliśmy. Jeden batalion potrzebuje mniej więcej godziny, żeby przejechać. Nie powinno się to zmienić. Większość z nich kieruje się do Dystryktu Kolumbia, ale kilka wysłaliśmy wzdłuż Prince William Parkway do Manassas. Martwią mnie tylko cywilne pojazdy wjeżdżające na wojskowe szlaki.
— Wydaj rozkaz zatrzymania wszelkimi dostępnymi środkami każdego cywilnego pojazdu, który pojawi się na drodze wojska.
Niech wyświetlą rozkaz na tablicach świetlnych nad drogami. Potem przekaż Agencji nie używane szlaki. Coś jeszcze?
— Nie, na razie sobie radzimy — odpowiedziała przedstawicielka Agencji — ale kiedy Posleeni dojdą na odległość kontaktu, możemy mieć problemy.
— Potrzebni są wam żołnierze?
— Trochę by się przydało. Najlepiej żandarmerii wojskowej.
— Operacyjny, co ty na to?
— Trzysta dwudziesty piąty batalion żandarmerii do pani usług, ma’am.
— Dziękuję — odpowiedziała przedstawicielka Agencji — to powinno nam wystarczyć.
— Proszę więc ewakuować cywilów, a my spróbujemy spowolnić marsz tych centaurowarych drani. — Generał Simosin otarł twarz i spojrzał na wyświetloną mapę.
— Nie chcę, żeby nawet kawaleria znalazła się w zasięgu kontaktu. Posleeni posuwają się za szybko i są zbyt silni. Wykonamy co do joty plan obrony i potem wycofamy wszystkie wojska za Potomac.
Poinformowałem o tym pierwszą armię i DowArKon. A co mogą zrobić saperzy, żeby opóźnić nadejście wroga?
Brygada saperska korpusu znajdowała się akurat w Fort Leonard Wood i przeprowadzała ćwiczenia saperskie na dużą skalę. Czas ćwiczeń wybrano doskonale. Doskonale nieodpowiednio.
— Kompanie saperskie czterdziestej pierwszej i dziewięćdziesiątej piątej dywizji chyba powinny im towarzyszyć, skoro trzeba będzie się okopać — powiedział zastępca szefa sztabu do spraw operacyjnych.
— Więc z czyich usług skorzystamy? — zapytał jeszcze raz dowódca.
— Wezwałem Fort Belvoir — powiedział jeden z oficerów operacyjnych — a ponieważ reaktywowali tam program Pięćdziesiąt Dwa Echo, mają mnóstwo instruktorów i żołnierzy przeszkolonych w dziedzinie inżynierii pola walki. Są także oficerowie przechodzący podstawowe i zaawansowane szkolenie…
— „I przy wtórze tonów Dixie ruszyli w bój kadeci” — zacytował Simosin. — Dobra, zaczynajmy. Gdzie ich rozmieścimy?
— Pierwszą poważniejszą przeszkodę terenową Posleeni napotkają przy ujściu Occoquan… — powiedział oficer wywiadu korpusu.
Podporucznik William P. Ryan, który nie ukończył jeszcze podstawowego szkolenia oficerów, niewiele wiedział o inżynierii pola walki. A jeszcze mniej znał się na samej walce. Ale chciał się tego nauczyć, mimo że z takiej lekcji raczej nie wychodziło się żywym.
Jedno spojrzenie na żałosny strumień uchodźców, prących na północ międzystanową 95 wystarczyło, żeby chciał zrobić dla nich wszystko, co w jego mocy.
Większość jego kolegów pod czujnym nadzorem instruktorów zakładała ładunki pod mostami na międzystanówkach 95 i 1, nad rzeką Occoquan. Starszy instruktor stwierdził, że Ryan zapowiada się na tyle dobrze, iż można go wysłać z samodzielną misją zniszczenia mostu. I oto teraz jego pluton pod okiem doświadczonego sierżanta instruktora zaminowywał most 123. Pluton składał się z przechodzących szkolenie bojowe żołnierzy wraz z ich instruktorami musztrowymi i młodszymi instruktorami technicznymi. Zadanie cięcia betonu przy moście przypadło w udziale bardziej doświadczonym podoficerom instruktorom.
Ryan przeszedł przez urocze małe miasteczko Occoquan i przedostał się nad drugą stronę rzeki, żeby ocenić, jak Posleeni będą widzieć most z odległych grzbietów gór. Miasteczko przycupnęło na południowym brzegu rzeki, w miejscu, gdzie przepływała między dwoma grzbietami wzgórz. Ich geologia dała początek wodospadom, które przyczyniły się do powstania miasteczka i które później połączono z zaporą Occoquan. Zapora z kolei tworzyła zbiornik wodny, ciągnący się przez ponad trzydzieści kilometrów w kierunku Manassas.
Ryan stał tuż poniżej Rockledge Manor i obserwował mały most dla pieszych, przerzucony przez rzekę tuż przy zakładzie wodociągowym. Pomyślał, że trzeba będzie przysłać tu drużynę i też go zaminować. Zapora to już jednak inna sprawa.
Gdyby ją rozwalili, Bóg jeden raczy wiedzieć, w którym miejscu Posleeni przekroczyliby Occoquan. Sprawdził mapę i doszedł do wniosku, że byłoby to gdzieś koło Yates Ford Road, w połowie drogi, którą musieliby przebyć, gdyby zapora ocalała. Ale Posleeni mogliby też przejść przez samą zaporę. Nie byłoby ich wielu, ale trzeba udaremnić każdą próbę wtargnięcia. Pozostał jeszcze problem starszej, częściowo już zatopionej tamy. Ryan nie był pewien, jak go rozwiązać, więc postanowił przekazać sprawę przełożonym.
Kiedy wracał przez opuszczone miasteczko, ogarnęło go dziwne uczucie smutku. Pamiętał wspaniałe dni, zanim ktokolwiek jeszcze wymówił słowo Posleeni, zanim Ziemia usłyszała o czekającej ją inwazji. Nawet wtedy, gdy Ameryka szykowała się już do wojny, świat był piękny.
Teraz, kiedy zbliżał się do miejsca, w którym saperzy pod jego komendą przygotowywali się do zniszczenia głównej cywilnej konstrukcji w mieście, czuł, że nastał prawdziwy koniec złotej ery. I tylko Bóg wie, jak to wszystko się skończy.
— Panie i panowie — zagrzmiało z głośnika — proszę zachować spokój.
Tłum zebrany za Budynkiem Bezpieczeństwa Publicznego we Fredericksburgu składał się głównie z kobiet i dzieci. Wszystkie wozy policyjne i karetki wyjechały w teren, więc na parkingu było dużo miejsca. Ludzie zdawali sobie sprawę, iż przychodząc tutaj tylko opóźniali to, co było nieuniknione.
— Pracujemy nad ewakuowaniem was stąd — mówił jeden z pozostałych na stanowisku strażaków — ale proszę zachować spokój.
— Co on gada? — powiedział do siebie znudzony Mały Tom Sunday. — Cześć, Wendy.
Wendy Cummings odwróciła się. Mały Tom stał za nią z plecakiem na plecach i torbą przy nodze. Miał na sobie jakiś dziwaczny płaszcz, który sięgał mu prawie do kolan, czarny hełm żołnierski i sportowe okulary przeciwsłoneczne. Wydała zirytowane westchnienie. Jeśli była jakaś osoba, z którą za nic w świecie nie chciałaby spędzić ostatnich godzin życia, to był nią właśnie Mały Tommy Sunday. Ale postanowiła być uprzejma.
— Cześć, Tommy. Co to jest? — zapytała wskazując na jego ubranie.
— Pancerz osobisty — odparł znudzonym tonem. — Nie powstrzyma wprawdzie pocisków z ich karabinów, ale chroni przed śrutem i odłamkami bomb.
Wendy ze zdziwienia otworzyła szeroko oczy — rozpoznała pancerz z programu „Prawdziwa policja”. Ubrani w podobne ochraniacze policjanci, do których strzelano z bardzo małej odległości, rzeczywiście przeżywali.
— Masz ich więcej?
Tommy schylił się sztywno, żeby poszperać w torbie.
— Nie mam już klasy pierwszej, ale mam ochraniacze i kamizelkę z kevlaru.
Wyciągnął ją z torby i zerknął na biust Wendy.
— Może będzie pasować — stwierdził z powątpiewaniem.
— Rany! — wykrztusiła. — Co ty tu nosisz?
W gęstniejącym mroku w torbie błysnął śmiercionośny sprzęt.
Wendy rozpoznała broń maszynową i coś, co wyglądało jak granaty.
Ukończyła wprawdzie szkolny kurs przetrwania, ale tylko dlatego, że był obowiązkowy. Ponieważ nie wymagano później zdania żadnego egzaminu, na zajęciach odrabiała pracę domową z innych przedmiotów albo pisała liściki do koleżanek.
— Różne rzeczy — burknął i szybko zamknął torbę.
— Czy… mogłabym pożyczyć jakąś broń? — spytała, próbując zapiąć kamizelkę.
— A co byś z nią robiła? — zapytał ironicznie, zapinając rzepy pod jej ramionami.
— Wypróbowała. — Po raz pierwszy od lat spojrzała mu w oczy.
Nagle zdała sobie sprawę, że jest o wiele wyższy, niż myślała, o wiele wyższy nawet od niej. To ją zaskoczyło. Zawsze był dla niej po prostu Małym Tommym. Tak bardzo nie rzucał się w oczy, że aż wydawał się niski.
— Powinnaś była wypróbować już parę lat temu — burknął.
Sięgnął znowu do torby i wyciągnął krótki, czarny pistolet w kaburze.
— Używałaś kiedyś tego? — spytał retorycznie, po czym gwałtownie wysunął magazynek i odciągnął suwadło, żeby wyrzucić kulę z zamka. Złapał pocisk kaliber 9 mm w powietrzu jak pstrąg łowiący muchę.
— Nie, nigdy — odpowiedziała, nagle onieśmielona jego umiejętnościami.
Podniósł magazynek.
— To jest paliwo, a tankuje się w ten sposób. — Wsunął magazynek z powrotem do komory. — Jest zatankowany, kiedy słychać szczęknięcie. Zapala się w ten sposób. — Przesunął suwadło z powrotem. — A to — powiedział, kładąc palec na spuście i kierując broń w niebo — jest pedał gazu. Kierujesz tak: patrzysz przez tylny celownik na przedni celowniki. Ustaw biały punkt na przednim pośrodku litery V na tylnym, a potem naciśnij bardzo powoli pedał gazu. Oto kurs nauki jazdy glockiem Toma Sundaya.
Schował broń do kabury i wręczył jej.
— No to cześć — powiedział i z łatwością dźwignął wypchaną torbę.
— Dokąd idziesz?
Patrzył na nią przez chwilę, przechylając głowę na bok.
— To — skinął brodą w stronę jej koszulki — nosi się w zasadzie pod ubraniem. Idę gdzieś na Charles albo Princess Annę Street, skąd jest dobry widok. — Przerzucił pasek torby przez ramię. — Wypalę całą paczkę marlboro i zaczekam, aż Posleeni wychylą główkę zza krzaka. A potem zamierzam umrzeć.
Wendy bezwiednie wygładziła kamizelkę, a w międzyczasie dokonała szybkiej rewizji swoich poglądów.
— Mogę iść z tobą? Może przydam się do przeładowywania albo czegoś takiego…
— Szczerze wątpią, żeby był czas na przeładowywanie — odpowiedział — ale bardzo ucieszyłaby mnie twoja obecność. A teraz rozejrzyjmy się za jakimś dobrym miejscem na Charles Street.
— Może „U Wortha”? — zaproponowała.
Bili Worth siedział spokojnie na tyłach swojego sklepu, a stojący obok niego żeliwny piec chronił go przed ostatnimi podmuchami wieczornego chłodu. W przedniej części sklepu unosiła się delikatna woń starych książek i wspaniałych antyków. Był to zapach jego domu.
Spędzał — jak sądził — ostatnie chwile życia, studiując stare wydanie „Moll Flanders”, które zawierało kilka fragmentów zazwyczaj nie publikowanych za czasów Defoe, i sącząc cóte d’azur rocznik ‘57, za które dał w zeszłym roku prototyp colta peacemakera.
Nagle zadźwięczał dzwonek przy drzwiach i weszła para klientów.
— Proszę się nie krępować i rozejrzeć po sklepie, panowie — powiedział do dwóch żołnierzy, oficerów, jeśli można było wierzyć jego „Mundurom i Insygniom Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych”. — Wolałbym jednak niczego dziś nie sprzedawać. Postanowiłem zatrzymać całą kolekcję antyków na lepsze czasy.
Zaśmiał się z dowcipu, który najwyraźniej żołnierzy nie rozśmieszył.
— Witam, panie Worth, to ja, Kenny Young — odezwał się młodszy żołnierz.
— Ach tak, młody pan Young — powiedział i znowu zaśmiał się pod nosem. — Do twarzy panu w mundurze. Sądziłem, że studiuje pan inżynierię.
— Jestem w wojskach inżynieryjnych.
— Brawo! Gdzie stacjonujecie?
Tutaj, panie Worth. Miejscowa jednostka Gwardii to właśnie my, saperzy — porucznik Young uśmiechnął się lekko. Powszechnie znany był fakt, że Bili Worth od lat nie postawił stopy w odległości większej niż pięć czy dziesięć przecznic od części miasta znanej jako „stary Fredericksburg”.
— Gdzieś wzdłuż drogi numer 3? — zapytał z zaciekawieniem właściciel sklepu.
— Tak, jakąś milę stąd.
— Czemu zawdzięczam pańską wizytę w ten wyjątkowo nieprzyjemny wieczór?
— Potrzebujemy informacji o tunelach w tym mieście. Powiedziano nam, że pan może coś o nich wiedzieć.
— Cóż, w zasadzie powinni panowie pomówić z Ralphem Kodgerem… — stwierdził miejscowy historyk.
— Ale on… — zaczął porucznik.
— Nie żyje. Tak, to był swego czasu wielki historyk. Albo może z Bobem Baileyem… — ciągnął Worth.
— …który…
— …przeniósł się do Kansas. Widzę, że rzeczywiście mogli panowie przyjść z tym tylko do mnie.
— Wie pan coś o nich? Gdzie są wejścia? — zapytał saper.
— Jak są zbudowane? — zapytał drugi żołnierz.
— A z kim mam przyjemność, sir? — spytał uprzejmie Bili.
— Kapitan Brown, dowódca kompanii Charlie. Chcemy ukryć część kobiet i dzieci w tunelach, a potem wysadzić w powietrze… w zasadzie całe miasto. Zastanawialiśmy się nad schronem z lat pięćdziesiątych, ale tu chyba nie ma takiego. Więc zostały nam tunele.
Chyba że pan wie coś o schronie.
— Zaiste, to śmiałe przedsięwzięcie. — Worth podszedł do biurka, które stało w centrum jego królestwa. — Czy mógłbym zadać parę pytań?
— Byle szybko — rzucił niecierpliwie dowódca.
— Jak one miałyby przeżyć? — spytał właściciel sklepu. — Te kobiety i dzieci? Bez powietrza, jedzenia i wody? Poza tym nie będzie tam dość miejsca, jak przypuszczam.
Pogrzebał w górnej szufladzie biurka i wydobył coś, co przypominało arkusz pergaminu.
— Sanitariusze zastosują zastrzyki hibemacyjne, które potrafią wprowadzić człowieka w stan utajonego życia na całe miesiące — powiedział podekscytowany porucznik. — Jest ich całe mnóstwo w Budynku Bezpieczeństwa Publicznego.
— A jak panowie zamierzają wysadzić w powietrze miasto? — zapytał pan Worth i zaczął coś gryzmolić na arkuszu.
— Chcemy wypełnić kilka budynków gazem ziemnym — odpowiedział kapitan Brown. — To na pewno załatwi tych centaurowatych drani. A teraz przepraszam, ale jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, musimy jak najszybciej znaleźć jakieś schronienie dla kobiet i dzieci.
— Powinien pan chyba zastanowić się nad moją stacją pomp — zauważył Worth i dalej coś szkicował.
— Potrzeba nam coś większego niż stacja pomp — powiedział kapitan, sądząc, że chodzi o budynek osłaniający przydomową studnię. — Ale dziękuję za radę. Idziemy, poruczniku.
— Chwileczkę. — Właściciel sklepu szybko skończył szkicować i podniósł do góry rysunek. — Czy wystarczyłoby coś takiego? Dwukondygnacyjna podziemna stacja pomp dla zakładu przemysłowego. Grube na metr betonowe ściany. Długość piętnaście metrów, a szerokość dziesięć. Dwa poziomy pod ziemią.
— Jezu — szepnął kapitan Brown i chwycił arkusz — gdzie to jest?
— Przy rzece — zaśmiał się Worth.
— To pańskie?
— Tak, kupiłem ją przed kilku laty i naprawiłem — wyjaśnił właściciel sklepu.
— Po co? — spytał kapitan Brown z nietypową u niego ciekawością.
— Cóż — westchnął Bili Worth — stamtąd roztacza się taki cudowny widok na rzekę… Kapitanie, jeśli użyczę tego rajskiego miejsca na potrzeby pańskiego planu, czy będę mógł wybrać budynki, które pan wysadzi w powietrze?
— Jest pan pewien, kapitanie? — zapytał pierwszy sierżant kompanii Charlie, kiedy drugi i trzeci pluton zebrały się na parkingu przed budynkiem administracji Fredericksburga. Siedmiopiętrowy ceglany blok z lat siedemdziesiątych wyglądał wyjątkowo szkaradnie na tle otaczających go miłych dla oka siedemnasto i osiemnastowiecznych budynków, które przeważały w centrum miasta.
— To był jedyny warunek pana Wortha, a poza tym to naprawdę najlepszy budynek na nasze potrzeby — odpowiedział kapitan. — Jest przestronny, dość blisko stacji pomp i muszę przyznać, choć nie ma to żadnego znaczenia, że to jeden z najbrzydszych budynków, jakie kiedykolwiek widziałem.
Odwrócił się do zebranych żołnierzy i podniósł głos, żeby przekrzyczeć hałas zbliżających się naczep.
— Panowie, upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. Podczas kiedy część z was przygotuje bunkier dla kobiet i dzieci, pozostali zgotują Posleenom przyjęcie, jakiego te sukinsyny nigdy nie zapomną. Znaleźliśmy przemysłową stację pomp, która dostarczała kiedyś wodę do młyna. Jest częściowo ukryta pod ziemią i ma grube na metr betonowe ściany. Drugi pluton wraz z nadjeżdżającymi budowniczymi zasypie stację pomp gruzem i ziemią i przygotuje wnętrza. Trzeba całkowicie przebudować wejście. Zobaczycie, co mam na myśli, kiedy znajdziecie się w środku. Ściągamy wam tu do pomocy cały dostępny sprzęt budowlany. Kiedy wprowadzimy do środka kobiety i dzieci, zburzymy wieżę i zablokujemy wejście.
Ponieważ jest mało czasu, niech szef policji zorganizuje losowanie kolejności wejścia, ale tylko dla dzieci poniżej szesnastego roku życia i ich matek. Jest jednak pewien problem. Jeśli po prostu zakopiemy cywilów pod ziemią, Posleeni wywęszą ich i dopadną jak mrówkojady ścigające termity. Musimy zrobić spore zamieszanie i stworzyć wrażenie, że we Fredericksburgu nic już nie zostało.
W tym celu zamienimy ten budynek — wskazał kciukiem na monstrum za swoimi plecami — w gigantyczną bombę paliwowo-powietrzną. Ciężarówki przywiozą z destylarni Quarles propan. Ale najpierw trzeba budynek przygotować. Niech trzeci pluton wywali dziury w podłogach, żeby zwiększyć obieg powietrza wewnątrz budynku. Przed wyjściem upewnijcie się, że wszystkie wewnętrzne drzwi są otwarte. Potem starszy sierżant podłoży ładunki. Kiedy skończycie, co powinno nastąpić za niecałe czterdzieści pięć minut, zajmijcie się pracą w bunkrze albo przygotowaniem umocnień w mieście.
Popatrzył na nadjeżdżający sznur buldożerów i koparek.
— Ufam, że razem z tymi panami zbudujecie bunkier nie do zdobycia. Weźcie się zaraz do roboty. — Potem wskazał na stojące u wejścia do budynku skrzynie C-4. — A wy idźcie wywalać dziury. Załóżcie hełmy, bo może ktoś będzie wysadzać sufit akurat nad wami.
— Sir — mruknął starszy sierżant, kiedy pluton ruszył w stronę budynku, chwytając po drodze ładunki wybuchowe i kaski — to na pewno pociągnie za sobą ofiary.
— Sierżancie, są takie chwile, kiedy trzeba podjąć ryzyko. Nie mam pojęcia, ile czasu nam jeszcze zostało, ale wątpię, by było go dużo.
— Musimy spowolnić ich marsz — zauważył zdesperowany oficer operacyjny sztabu. — Charlie zaczyna dopiero pracę przy bunkrze i w budynku. Zabierze im to co najmniej godzinę.
— Więcej — stwierdziła komendant straży pożarnej. — Tyle czasu potrzeba na samo napompowanie budynku gazem.
Główną drogą wjazdową do miasta zbliżał się dodekaedr B, który przełamał linię oporu i zniszczył większość budynków przy Central Square. Ziemianie dysponowali tylko garstką milicji i policji przeciw ponad sześciu tysiącom centaurów.
— Musimy ich jakoś zająć do czasu, aż bunkier i budynek będą gotowe — stwierdził dowódca batalionu. — Przydałoby się coś w rodzaju smoka, którego jednostki pancerzy wspomaganych użyły na Diess.
— Jedyna rzecz, której boi się każde zwierzę — powiedziała pokryta bliznami komendant — to ogień.
— Co pani ma na myśli? — zapytał dowódca.
— Gdybyśmy mieli miotacze ognia… — zaczął oficer operacyjny sztabu, i nagle, w tej samej chwili, co komendant, przyszedł mu do głowy pewien pomysł.
— Jeny — zwrócił się do oficera łączności — połącz się z rafinerią Quarles i powiedz im, żeby przywieźli nam trochę łatwopalnych materiałów. Jakieś cysterny z benzyną albo naftą. Jakiekolwiek łatwopalne płyny.
— Lepiej naftę. Ja w tym czasie pójdę po wozy strażackie — powiedziała komendant.
— Pułkowniku!
— Tak, sierżancie?
Pułkownik Robertson był śmiertelnie zmęczony i zastanawiał się, jaką to nową katastrofę chce mu obwieścić sierżant.
— Sir, podłożono już wszystkie ładunki, a została nam jeszcze ponad tona różnego typu amunicji.
— No i dobrze, możemy to wysadzić, kiedy pojawią się Posleeni.
— Tak jest, sir, możemy, ale skład amunicji jest niedaleko od zbrojowni…
— I uważa pan, że zna lepsze miejsce dla amunicji, niż skład amunicji.
— Tak, sir. Przecież skład z założenia powinien wytrzymać eksplozję — powiedział sierżant z chytrym uśmiechem.
— Cóż, sierżancie, dlaczego po prostu nie zajmie się pan tą kwestią?
Pułkownik odwzajemnił uśmiech. Dobrzy podkomendni to naprawdę wielki skarb.
— Tak jest, sir!
Shari weszła w tłum na tyłach Budynku Bezpieczeństwa Publicznego i ostrożnie postawiła na ziemi Kelly i Susie. Billy puścił jej spódnicę i usiadł, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w dal.
Osunęła się ciężko na trawę tuż obok niego, a dwie dziewczynki usadowiły się na jej kolanach. Susie pojękiwała cicho z powodu bąbli na stopach. Podeszła do nich jakaś kobieta.
— Czy jest pani na liście do losowania? — zapytała.
Shari patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. Minęła długa chwila, zanim pytanie do niej dotarło.
— Co?
— Wrzuciła pani swoje nazwisko do koszyka do losowania?
— Losowania? — wyszeptała; z przerażenia i braku wody zaschło jej w ustach i w gardle.
W końcu kobieta pojęła, że Shari jest w szoku.
— Wszystko w porządku?
Shari zaczęła się cicho śmiać, a potem wybuchnęła płaczem.
Każdy krok z parkingu aż do okopów wojska na międzystanowej był ostatni. Kilka razy Posleeni byli tuż przy niej, ale zwabiał ich jakiś bardziej interesujący cel. Kiedy Shari musiała wziąć na ręce Susie, zwalniając jeszcze bardziej, ogarnęła ją pewność, że jej dzieci umrą. A sądząc po dobiegających z tyłu odgłosach, czekająca je śmierć była najgorszą z możliwych.
Marsz przez miasto był jak koszmarny sen, w którym człowieka gonią potwory, a on wie, że lada chwila dopadną go i zabiją. Ale to nie był sen; to była straszna rzeczywistość.
Kobieta przywołała do płaczącej Shari jednego z krzątających się wokół strażaków. Ratownik podszedł z przygotowanym zastrzykiem hibernacyjnym.
Jakaś sanitariuszka chwyciła Shari za ramiona.
— Musisz wziąć się w garść. Jesteś nam potrzebna, potrzebujemy wszystkich matek. Jesteś Shari Reilly, tak?
Shari kiwnęła głową, wciąż nie mogąc powstrzymać płaczu.
Dziewczynki też zaczęły cicho popłakiwać, a Billy siedział i tylko się kiwał, wpatrzony w gęstniejący mrok.
— Przyszłaś z Central Parku?
Shari pokiwała głową, próbując złapać oddech.
— Musisz poczekać, aż wywołają twoje nazwisko. Najgorsze masz już za sobą. Zajmiemy się tobą i twoimi dziećmi. Teraz obejrzę stopę twojej córki.
Podczas kiedy sanitariuszka opatrywała nogę Susie, Shari powoli dochodziła do siebie.
— To normalna reakcja — próbowała ją pocieszać sanitariuszka. — Jesteś w szoku. Jezu, wszyscy jesteśmy w szoku! Ale ty przyszłaś tutaj z…
— Z piekła — dokończył Billy.
Shari przytuliła syna do siebie.
— Wszystko w porządku, skarbie?
— Ja… ja…
— Już dobrze, skarbie, jesteśmy bezpieczni.
— Nie, nie jesteśmy, mamo. Nie kłam.
— Synku — powiedziała stanowczo sanitariuszka — saperzy budują dla was bezpieczne schronienie, a my zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby odciągnąć uwagę Posleenów i was uratować.
— Myślisz, że się wam uda? — zapytała Shari, z trudem łapiąc oddech między spazmami płaczu.
— Nie mogę niczego obiecać — powiedziała szczerze sanitariuszka — ale będziemy się starać.
— Przepraszam. — Jakaś kobieta wyłoniła się z ciemności. — Ktoś mi powiedział, że pani była w centrum handlowym w Spotsylwanii.
— Jej głos załamał się na moment. — Może widziała pani mężczyznę jadącego — urwała — ciemnozielonym…
— Mój mąż był wysoki…
— Widziała pani…
Wokół niej rósł krąg kobiet rozpaczliwie wypytujących o swoich najbliższych, ale sanitariuszka wstała i zasłoniła ją jak rozjuszona lwica.
— Słuchajcie, ludzie. Wiem, że martwicie się o… o wasze rodziny, waszych mężów, ale ta pani dość już przeżyła…
— Nie — powiedziała Shari drżącym głosem — muszę to powiedzieć, muszę… Za mną nie było już nikogo. Nikogo. Przykro mi…
— Znowu zaczęła cicho płakać. — Nie mogłam nic zrobić. Ja po prostu musiałam iść dalej, rozumiecie? Musiałam ratować dzieci, musiałam iść, cały czas iść… Była tam mała dziewczynka… ale nie chciała iść ze mną, a ja niosłam dzieci… nie mogłam, nie mogłam!
— Cicho — szepnęła sanitariuszka i pogładziła jej włosy. — Już dobrze, wszystko w porządku. Nie można było nic zrobić…
— Musieliśmy iść — zaśmiał się histerycznie Billy. — Szliśmy i szliśmy, i ani razu nie spojrzeliśmy za siebie. Nie wolno patrzeć w tył, trzeba tylko iść i iść…
Nagle zaczął krzyczeć.
Sanitariuszka pochyliła się i przycisnęła mu do karku strzykawkę. Już po chwili spał spokojnie.
— Co to było? — krzyknęła Sari i zerwała się na równe nogi.
— Cicho, to tylko zastrzyk hibernacyjny. Będzie teraz spokojnie spał. Musieliśmy uśpić w ten sposób bardzo wielu ludzi.
Szukające mężów żony zniknęły w ciemnościach, a inna sanitariuszka przyniosła im pościel i zupę.
— Umieszczę cię na liście do losowania — powiedziała. — Saperzy wkrótce zaczną zapełniać bunkier.
— Ciekawe, jak im idzie na międzystanowej? — spytała sanitariuszka.
Sylwetka cysterny na estakadzie rozbłysła, oświetlona łuną tysięcy galonów płonącej nafty, ropy i benzyny, kiedy w polu widzenia pojawiły się hordy Posleenów. Wóz strażacki bezustannie pompował strumień mieszaniny łatwopalnych płynów. Po drugiej stronie Plank Road na swoją kolej czekał drugi. Olbrzymi miotacz płomieni wykazywał się co chwila niesamowitym zasięgiem; Posleeni bezskutecznie próbowali przedrzeć się przez zaporę ognia. Za każdym razem strażacy zlewali ich dokładnie paliwem, a potem kierowali jego strumień na najbliższe skupisko płomieni. Atakujący węglili się w wybuchu, a masakra trwała dalej. Za wozami strażackimi stała kolejka odpowiednio od siebie oddalonych cystern.
— Niech mnie cholera, jeśli to nie działa, pani komendant — powiedział pułkownik Robertson z uznaniem.
— Tak, panie pułkowniku. Pomagają też te dziury, które zrobili pańscy chłopcy.
Wskazała na duże kratery na pasie trawy między pasmami ruchu, które zmuszały Posleenów do nadłożenia drogi prawie o kilometr. Wybuchy i strzały wskazywały miejsca potyczek na flankach.
Posleeni nie napierali frontalnie i wydawało się, że na razie nie mają na to ochoty.
— To niesamowite. Chyba jeszcze nie uformowali szyku — powiedział pułkownik — bo podchodzą tylko pojedynczo. Nadciągają z południa przez Jeff Davis i Tidewater Trail. Będziemy musieli opuścić tę pozycję, zanim skończy się nam mieszanka zapalająca.
— Dobra, wycofamy się na pański rozkaz. — Komendant starła z policzka płat sadzy.
Smród palonych ciał Posleenów przypominał swąd palonej gumy.
Dym był tak gęsty, że trzeba było założyć maski tlenowe, zwłaszcza że nie było wiadomo, jakie zawiera toksyny.
— Do wycofania jeszcze daleko — stwierdził z ponurym uśmiechem pułkownik, kiedy kolejna grupa centaurów przypuściła atak na płomienie.
Strażacy niemal zrobili sobie z tego zabawę; dopuszczali wroga blisko, a potem odcinali mu odwrót, oblewali łatwopalną mieszanką i podpalali. Nawet Wszechwładcy nie potrafili znaleźć źródła tych straszliwych strumieni paliwa.
— Chciałbym, żeby ktoś tu panią zastąpił — powiedział pułkownik Robertson — żebyśmy mogli wspólnie przyjrzeć się wybuchowi bomby paliwowo-powietrznej. Mam nadzieję, że nie wybuchnie, zanim zdążymy wypełnić budynek gazem.
— Nie ma sprawy, pułkowniku. Gdzie pan będzie?
— Mam umówione spotkanie przy arsenale. Chodzi o zgotowanie Posleenom przyjęcia.
Starsza pani strażak uśmiechnęła się.
— Cóż, nalej ponczu, a goście na pewno się zlecą.
— A więc czekam na William Street.
— Dobra. Witamy w historycznym Fredericksburgu.
— Chyba przenieśli się już poza William Street — powiedział Mały Tommy i skręcił w Princess Anne Street. — Pewnie do Fauquier albo Hawk.
Szli w wieczornym mroku ulicą Princess Anne, a pod stopami chrzęściło im szkło z powybijanych witryn sklepowych. Wszystkie sklepy w dzielnicy poważnie ucierpiały od uderzenia naddźwiękowego gromu towarzyszącego lądowaniu Posleenów.
— Zastanawiałem się… — zaczął nieśmiało. — Nie chcesz spróbować szczęścia w losowaniu o miejsce w bunkrze?
— Skończyłam już szesnaście lat — odpowiedziała Wendy — i nie jestem matką.
— Ale… może być więcej miejsca, mogą wziąć, wiesz, innych.
Cholera, szkoda, że ja nie mogę schować się w jakiejś dziurze.
— Ale nie schowałbyś się, gdybyś mógł?
Tommy zastanowił się.
— Nie, pewnie nie, zanim nie… zrobiłbym czegoś dobrego. A wtedy byłoby już za późno.
— Skąd ty to wszystko masz? — wskazała pancerną kamizelkę i torby. — Znam paru chłopców z Młodzieżowej Milicji, ale oni nie są tak dobrze przygotowani.
— Cóż, mój stary najbardziej w życiu żałuje, że przyjął stypendium w Clemson, żeby grać w futbol, zamiast w West Point, żeby bawić się w wojsko. Potem został zawodowcem, a to ostatecznie przekreśliło szansę wstąpienia do wojska. Przenieśli go do rezerwy.
Wiesz, ta cała sprawa z Posleenami to największa radość, jaka go spotkała w życiu. Wreszcie może być żołnierzem. Próbował się nawet zaciągnąć, ale się nie nadawał, bo nie odbywał wcześniej służby. No i jeszcze te jego kolana…
— W każdym razie zdecydował, zanim jeszcze usłyszeliśmy o Posleenach, że będę następnym Hannibalem…
— Kim? — Wendy zakasłała, kiedy przez ulicę przetoczył się gęsty kłąb dymu.
— …kolejnym Robertem E. Lee[7] — wyjaśnił Tommy.
— Aha.
— Kiedy większość dzieci trenowała grę w t-ball, ja uczyłem się być żołnierzem. Wyobraź sobie, że mój stary dał mi na ósme urodziny pistolet. A ja prosiłem o komputer.
— No właśnie — odpowiedziała Wendy — ja myślałam, że jesteś komputerowcem, a nie wojskowym świrem.
— Wojskowym świrem, a to dobre — powiedział gorzko. — Jestem komputerowcem, zająłem jedenaste miejsce w kraju w rozgrywkach w, „Dolinie Śmierci”. Miałem nawet szansę odnieść zwycięstwo w ciągu najbliższych pięciu tygodni. Piszę programy komputerowe, odkąd w ogóle nauczyłem się pisać. Komputery to moje życie. Mimo że mój stary wie o tym, wymaga, żebym tyle samo czasu poświęcał na szkolenie wojskowe, ile spędzam przed komputerem. Byłem najmłodszym członkiem Młodzieżowej Milicji, ale w zasadzie wycofałem się po dwóch latach, bo znacznie wyprzedziłem całą resztę tych opóźnionych kretynów. Poza tym nie miałbym czasu na komputery. Podnoszenie ciężarów zalicza się do przeszkolenia wojskowego, a ponieważ wyciskam znacznie więcej niż sam ważę, ojciec chciał, żebym zapisał się do drużyny ciężarowców. Wtedy powiedziałem mu, żeby się wypchał. Gdybym był sportowcem, musiałbym wybierać między strzelnicą i komputerem, a wiem, do czego zmuszałby mnie ojciec.
Wzruszył ramionami.
— No to — powiedziała ostrożnie Wendy, kiedy zatrzymali się przy aptece Goolrick’s na rogu George Street — chyba właśnie nadeszła twoja chwila.
— Raczej chwila mojego starego. On gdzieś tam jest, przyczajony w okopach, i czeka, aż pojawią się Posleeni. To jest całe jego życie.
— Pieprzony łajdak — podjął po chwili. — To przez niego tu siedzę i obliczam azymuty nie gorzej od porucznika piechoty, tak jakby to miało na coś mi się przydać.
Wzruszył ramionami i rozejrzał się.
— A może Alesia’s Antiques? — wskazał na drugą stronę ulicy. — Stamtąd dobrze będzie strzelać i w razie czego można przenieść się do Bank Museum. Moglibyśmy przeżyć nawet ze trzy minuty — skończył ze śmiechem.
— Ja też myślałam o Alesia’s — odpowiedziała zamyślona Wendy — kiedy zapytałeś, czy nie chciałabym iść do bunkra.
— Jezu — powiedział Tommy, kiedy pręt zbrojeniowy przebił ceglaną ścianę starego schronu — naprawdę tu jest. Skąd o tym wiedziałaś?
— Cóż, twoją miłością są komputery i wojsko. A moją historia i badania terenowe.
Wetknął głowę do wnętrza zatęchłego tunelu i poświecił wokół latarką maglite.
— Jest wysoki na półtora do dwóch metrów. Cegła, sucha ziemia na dole. Wspaniały. Po co je budowano?
— Nie wiadomo. Nie ma o nich żadnych zapisków, ale pochodzą co najmniej z osiemnastego wieku. Najprawdopodobniej przenoszono tędy towary z portu. Ulice nie były wtedy wyasfaltowane i podczas deszczu robiło się straszne błoto. Bardziej romantyczna wersja głosi, że służyły przemytnikom. Nielegalny jedwab i herbata, takie tam rzeczy. A niektórzy mówią, że zbudowali je niewolnicy, żeby zorganizować ucieczkę. Możliwe też, że służyły jako kryjówki dla ruchu Underground Railroad, ale to nie oni je zbudowali; pochodzą z wcześniejszej epoki.
Tom spojrzał na dziewczynę widoczną w nikłym świetle dochodzącym z sutereny sklepu z antykami.
— Chyba nie tylko ja dziś zaskakuję ludzi.
— Chłopaki zazwyczaj prawią mi komplementy na temat mojej inteligencji, kiedy chcą mnie spławić — powiedziała i zmarszczyła czoło.
— Może zadawałaś się z niewłaściwymi chłopakami.
— Pewnie tak. Słuchaj — powiedziała, wyciągając glocka — to nie na wiele się przyda w walce z Posleenami. Masz coś cięższego?
— Tak, masz rację. Problem polega jednak na tym, że reszta jest trochę bardziej skomplikowana. — Wskazał na plecak i torby. — Otwórz i zacznij wszystko wyjmować. Musimy to posegregować.
Po kilku minutach torby zostały opróżnione, a ich zawartość elegancko ułożona w stosy. Wyszedł z tego całkiem imponujący arsenał.
— Nie będziemy potrzebować jednej trzeciej tych rzeczy, ale wolę być dobrze przygotowany.
— Zauważyłam — powiedziała i podniosła jeden z karabinów szturmowych. — Co to jest?
— To galil kaliber. 308. Dobra broń przeciw Posleenom. Chcesz wypróbować?
— Dobra, wygląda na prostszą niż ta.
Druga broń najwyraźniej miała więcej niż jedną lufę.
— To mój skarb. To AIW, karabin kaliber 7,62 z dwudziestomilimetrowym granatnikiem pod lufą. Magazynek na trzydzieści nabojów do karabinu i pięć do granatnika. Celownik laserowy.
— Ja wezmę ten. — Dziewczyna podniosła galila. — Jest naładowany?
— Nie. — Wziął broń do ręki i zademonstrował jej podstawowe zasady ładowania, strzelania, przeładowania i zabezpieczania. — Galil też ma celownik laserowy, ale jest w niskiej podczerwieni, więc widać go tylko przez optyczny wizjer na broni.
Zabezpieczył broń i wręczył jej.
— Jest pusta. Skieruj broń na przeciwległą ścianę i popatrz przez okular. — Pomógł jej przybrać właściwą pozycję strzelecką. — Widzisz plamkę?
— Tak, jest na miejscu.
— Weź głęboki wdech — powiedział i z przyjemnością popatrzył na efekt widoczny nawet pod pancerną koszulką — wypuść powietrze i delikatnie naciśnij spust… — po czym parsknął śmiechem.
— Nie śmiej się ze mnie!
— To nie z ciebie się śmiałem — powiedział i znowu parsknął. — Przypomniałem sobie słowa, którymi zwykle kończy się ten instruktaż.
— Jakie słowa? — spytała zakłopotana.
— „Wypuść powietrze i delikatnie naciśnij spust, jakbyś ściskał cycek”. Rozumiesz, właśnie to mnie rozbawiło.
— Obrzydlistwo.
— Chciałem ci tego nie mówić! Ale sama chciałaś!
— Myślałby kto, że wiesz, jak się ściska cycki! — Urwała i zakryła usta ręką, kiedy zdała sobie sprawę, co palnęła.
— Dzięki — uśmiechnął się ponuro — wielkie dzięki. Skoro tak cię to interesuje, to wiem więcej o delikatnym ściskaniu cycków, niż ty.
— Akurat. Nie wydaje mi się, żebyś umówił się z dziewczyną, odkąd zerwałeś z Kathy Smetzer w piątej klasie!
— Jezu, ty chyba piszesz moją biografię, co?
— To małe miasto — odpowiedziała wymijająco.
— To prawda. No, do twojej wiadomości: mój tata miał trochę inne, niż wszyscy, wyobrażenie na temat letnich obozów…
Upłynęła chwila, zanim dotarł do niej sens jego słów.
— Jasne, letni obóz.
— Jeździłem na koedukacyjny obóz szkoleniowy w Montanie, organizowany przez Narodowy Związek Milicji Ochotniczych.
Wprawdzie nie zachęca się tam do seksu, ale prowadzona jest edukacja seksualna pod hasłem „tak to się robi, chłopcy i dziewczynki”. I nie ma żadnych ograniczeń, oprócz obopólnej zgody. Rozumiesz?
— Żartujesz.
— Chciałabyś. Najlepszą partią na tym obozie jest ten, kto najlepiej strzela, najlepiej walczy wręcz albo jest najlepszy w podchodach. A ja zazwyczaj plasuję się gdzieś blisko czołówki. I wiedz, że wszystkie dziewczyny są w naprawdę niezłej formie.
— Ty rzeczywiście nie żartujesz.
— Nie.
— Więc wracając do sedna rozmowy — czy dziewczęta na tym obozie mówią „delikatnie jak cycek”?
— Niektóre tak — powiedział i uśmiechnął się ciepło, najwyraźniej mając na myśli jakieś miłe wspomnienie — ale większość mówi „delikatnie jak fiutek”.