27

No-Name-Key, Floryda, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
20:22 letniego czasu wschodniego USA
3 października 2004

Harty z wielkim namaszczeniem nacisnął włącznik. W delektującym się alkoholem i zakąskami tłumie rozległ się pomruk zadowolenia, kiedy trzynastocalowy telewizor ożył i na ekranie pojawiły się wieczorne wiadomości sieci CBS.

Harry skłonił się nisko i podszedł do stolika na końcu baru, przy którym ożywioną dyskusję prowadzili Mike i Uczciwy John.

Cotygodniowe przyjęcie rozkręciło się na dobre. W jednym rogu sali bawiła się młodzież z całego regionu środkowych Florida Keys.

Na środku pomieszczenia stał stół zastawiony jedzeniem przyniesionym przez mieszkańców. Większość potraw stanowiły przyrządzone na różne sposoby skrzydelniki. Na zewnątrz pieczono na grillu danie główne: olbrzymie strzępiele, pokrojone w plasterki tuńczyki kalifornijskie o żółtych płetwach i trzy wiadra ogonów homara.

Mike i jego rodzina mieli swój udział w tak obfitym połowie.

Uczciwy John wypożyczył Mike’owi do końca ich pobytu łódź, i kuter codziennie wypływał na morze. Mike wracał obładowany homarami i różnymi gatunkami ryb, a Sharon, Cally i Karen razem z delfinami zbierały przybrzeżne stworzenia. Chociaż O’Neal zamierzał spędzać jak najwięcej czasu z rodziną, jego żonę i córkę ciągnęło do raf koralowych i zabaw z butlonosami, on sam zaś wolał żeglować, łowić ryby i nurkować na głębokim morzu.

Doświadczony kapitan udowodnił, że niekoniecznie trzeba mieć „kuter na tuńczyki”, żeby łowić te ryby, kiedy trafili na ogromną ich ławicą. Mike był zachwycony, czując potężne brania tych pasiastych, żarłocznych morskich potworów; John i jego współpracownik z Keys cieszyli się z połowu. Świeże tuńczyki były na rynku cennym towarem.

Mike wzbudził także pewien podziw dla swoich umiejętności nurkowania — głównie za sprawą małego, eksperymentalnego zestawu do oddychania z GalTechu. Aparat pobierał tlen i azot z wody. Butla miała niewielkie rozmiary, ale jej zawartość była tak silnie skompresowana, że starczała nawet na kilka dni. Zestaw działał do głębokości trzydziestu sześciu metrów, i dzięki jego niewielkim rozmiarom Mike miał wrażenie, jakby nurkował bez sprzętu.

Mógł podpływać do zwykle płochliwych kolorowych wargaczy i strzępieli, nie niepokojąc ich bąbelkami powietrza. A jeśli mimo to czmychały, i tak zwykle udawało mu się je dogonić; jego krępe ciało i gigantyczne płetwy umożliwiały mu niewiarygodnie szybki atak.

Udawało mu się czasem nawet upolować młodego tuńczyka, zaciekawionego dziwnym, podobnym do foki stworzeniem. Najwspanialszym trofeum Mike’a okazał się trzynastokilogramowy okaz żółtopłetwej ryby.

Mike’owi udało się wreszcie odciągnąć Cally od delfinów i zabrać ją na całodzienną wyprawę wędkarską. Kiedy płynęli wzdłuż wstęgi wodorostów, zahaczyła wielkiego dorado; niewiele brakowało, a wciągnąłby ją do wody. Jeśli była jeszcze obrażona na ojca za to, że oderwał ją od zabawy z butlonosami, zapomniała o tym natychmiast, widząc mieniącą się wszystkimi kolorami tęczy rybę, szamoczącą się w kilwaterze łodzi i z upiornym gwizdem wybierającą żyłkę z kołowrotka.

Mike, Sharon i Cally spędzali większość wieczorów w pubie, jedząc złowione ryby i rozmawiając z Harrym, Bobem, Uczciwym Johnem i Karen na temat usłyszanych w radiu wiadomości. Już o ósmej Cally była tak zmęczona, że Mike musiał ją zanosić do łóżka. Później albo rozmowa toczyła się dalej, albo Mike i Sharon szli do swojego pokoju i przypominali sobie czasy swoich pierwszych wspólnych wyjazdów.

Przez dwa ostatnie wieczory jedynym tematem wiadomości była wojna. Wieści nie były dobre. Hurraoptymizm po Diess został zdławiony przez informacje o rozpoczęciu kampanii na Irmansul, gdzie Posleeni natychmiast uzyskali przewagę nad większością azjatyckich oddziałów. W pierwszym tygodniu walk trzecia armia Chińczyków poniosła ponad stutysięczne straty w ludziach. Spodziewano się, że Darhelowie wezwą na pomoc europejskie posiłki. Europejczycy i Amerykanie ponieśli przerażające straty w walce z Posleenami na Barwhon i Diess, ale precyzyjna koordynacja współdziałania pozwoliła uniknąć rzezi, która spotkała siły chińskie i południowoazjatyckie.

W trakcie dyskusji Mike — a ku rozbawieniu wszystkich również i Cally — zauważył, że najlepsze jednostki rozlokowano na Barwhon, a nie na Ziemi. W barwhońskich oddziałach duży odsetek stanowili weterani, do tego wojska te zostały najlepiej przygotowane do walki z kosmicznymi centaurami. W porównaniu z nimi stan pozostawionych na Ziemi jednostek był poniżej krytyki. Sformowano je z drugorzędnych żołnierzy z Francji, Niemiec i Stanów Zjednoczonych, i wcale nie były lepsze niż azjatyckie jednostki.

Rozbicie pierwszych wojsk ekspedycyjnych i późniejsza niespodziewana rzeź na Barwhon pozbawiły NATO większości wyszkolonych oddziałów. Odmłodzeni oficerowie i podoficerowie z czasem mieli uzupełnić powstałe braki kadrowe, ale obecnie, dopóki reformy wprowadzone przez Hornera i Taylora nie przynosiły efektów, jednostki broniące kraju równie dobrze mogłyby cofnąć się do etapu podstawowego szkolenia.

Wszystko to było wyjątkowo trudno wyjaśnić mieszkańcom przystani.

— Chwilunia — powiedział zaczepnie lekko podchmielony żeglarz — przecież to są żołnierze, no nie?

— Jasne, John — stwierdził O’Neal — ale żołnierka to nie tylko strzelanie z karabinu. Wojna polega przede wszystkim na wysłaniu strzelających i całego ich zaplecza tam, gdzie jest wróg. Bo przecież nawet Posleeni nie są wszędzie.

— A dlaczego tak trudno ich znaleźć? — spytał Harry. — Będą gdzieś tam — powiedział, wskazując ogólnie w kierunku Zatoki Florydzkiej.

— Znajdziesz ich — odpowiedział ponuro Mike — albo oni znajdą ciebie. Ale żeby regularne wojska przetrwały, muszą się okopać.

Rozumiesz?

— Nie — przyznał Harry. — Ale biorę na wiarę.

Mike zaciągnął się dymem z cygara i zastanowił, jak mu to wytłumaczyć.

— Dobra. Idziesz na wojnę. Masz jednostrzałowy pistolet. Ci drudzy wystawiają pięćdziesięciu gości z karabinami maszynowymi.

Co zrobisz?

Harry przez chwilę drapał się w głowę.

— Chyba zastrzelę gościa, który mnie tam posłał.

— Właśnie — zgodził się Mike. — Ale jeśli jesteś schowany za murami, zdążysz przeładować broń i jeszcze kogoś zabić, mam rację? Cholera, może nawet uda ci się przeżyć.

John wypił łyk zaprawionego cytryną rumu.

— Zgadza się.

— Tak więc trzeba walczyć na przygotowanych pozycjach. Albo musisz mieć tylu ludzi, żeby obsadzić duży front, albo wiedzieć, gdzie pojawią się Posleeni. A musisz zdawać sobie sprawę, że mogą w każdej chwili spaść z nieba w każdym dowolnym miejscu.

— Wietnamczycy mieli wszędzie małe baterie artylerii przeciwlotniczej — powiedział Uczciwy John i beknął. — Dlaczego my tak nie możemy?

Mike uniósł brew.

— Technologia. Wietnamczycy dostali działa przeciwlotnicze od Rosjan. Rosjanie mieli mnóstwo fabryk i sprzętu. A my dopiero musimy nauczyć Galaksjan nie tylko tego, co mają produkować, ale i jak mają to robić na skalę masową. Tymczasem w zasadzie mamy do czynienia z produkcją superchałupniczą. Nie mamy dość broni, żeby unieszkodliwić lądowniki Posleenów.

— I musimy uderzyć ich na ziemi — wtrąciła Cally, pojawiając się nie wiadomo skąd po naleśnik ze skrzydelnikami. — Dopóki nie dadzą mamie prawdziwego statku i nie dostaniemy więcej dział grawitacyjnych klasy dziewięć, mamy przesrane.

Włożyła do ust porcję jedzenia i wróciła do zabawy w kącie.

— A ty twierdzisz, że jeśli zaatakujemy ich na lądzie, dostaniemy po dupie — powiedział Uczciwy John. Uśmiechnął się przebiegle. — Założę się, że można im dokopać, nie używając taktyk, które poszły w odstawkę po Belleau Wood. — Wypił łyk rumu i wyciągnął skręta.

— Powinniśmy podkraść się do nich od tyłu.

— A potem co? — zapytał z zaciekawieniem Mike. Uczciwy John zawsze rozmawiał tylko o rybach i morzu, kilka razy o wojsku, ale teraz po raz pierwszy ujawnił jakąś głębszą wiedzę — jakby nagle zerwał z twarzy maskę i zawołał „A-ha!”.

— Zaatakować konwoje z ukrycia? Zniszczyć magazyny z zaopatrzeniem? Porwać ich kadrę?

Mike pokręcił głową.

— Na Barwhon przekonaliśmy się, że Posleeni prawie wcale nie stosują konwojów i nie mają magazynów zaopatrzeniowych poza statkami. A te są bardzo dobrze bronione. Poza tym większość celów jest poza zasięgiem artylerii. Właśnie dlatego kilka uniwersytetów pracuje obecnie nad sposobem zwiększenia jej zasięgu. — Mike zaciągnął się dymem z cygara. — Posleeni nie przejmują się, jeśli zniszczeniu ulegną ich lądowniki. Nie wycofują wtedy żołnierzy z frontu, tylko używają miejscowych sił. Generalnie ponoszą więc niewielkie straty, co potwierdził wielozadaniowy zespół komandosów, który wysłaliśmy na Barwhon przed wojskami ekspedycyjnymi.

— Więc mamy po prostu, jak to nazwałeś, „przypaść do ziemi i wytrzymać”? — zapytała cicho Karen.

— Obawiam się, że tak — powiedziała Sharon. — Flota dopiero się tworzy. Nie wiem nawet, czy można to jakoś przyspieszyć. Kiedy zbudujemy prawdziwą flotę, będziemy bezpieczni. Ale do tego czasu musimy walczyć na powierzchni planety.

— Próbowaliśmy wojny manewrowej. — Mike wypił łyk piwa. — Francuzi zastosowali ją kilka razy na Barwhon, ale nie udało się.

— Bo to byli Francuzi — stwierdził złośliwie Harry.

Mike prychnął.

— Tylko nie mów tego przy generale Crenausie. Oni też odczuli skutki naszych działań na Diess, ale na szczęście dopiero wtedy, kiedy i tak już „poszli w rozsypkę”. Nasze M-l to w porównaniu z bronią Posleenów tylko cynowy garnek. Nie widzę sposobu, żeby walczyć z nimi w otwartym polu.

— No — zaśmiał się lekko podpity John — ale wysp nie atakują.

— Zgadza się, nie atakują — przyznał Mike.

— Więc wysadzimy Seven Mile Bridge i będziemy bezpieczni. — John mocno zaciągnął się dymem.

— Ale będziemy także odcięci od świata — powiedziała cicho Karen.

— A przecież wystarczyło, że zamknęli klinikę w Marathon, i straciliśmy dwóch ludzi — powiedział Harry. — Tom Robins zmarł na zapalenie wyrostka robaczkowego, a Janey Weaver na szkarlatynę. Niech Bóg ma nas w swojej opiece, jeśli pojawiłaby się tu epidemia.

— W przypadku epidemii rząd na pewno pomoże — powiedziała Karen.

Mike pociągnął piwo z kufla, żeby ukryć uśmiech, ale John nie zachował się tak dyplomatycznie.

— Rząd? — roześmiał się. — Jaki rząd? Ten, który pozwolił zadomowić się tutaj kubańskiej mafii? Ten, który nie chciał nam naprawić linii? Czy może ten, który ustala niskie ceny na nasze towary i tak wysokie podatki, że nie możemy niczego zaoszczędzić?

Harry uniósł ręce, żeby powstrzymać dalszą kłótnię.

— Wystarczy! — powiedział. — Na razie mamy prąd, nikt nie choruje, zdjęto nam z pleców pijawki i mamy co jeść. Zastanówmy się lepiej, które mosty powinniśmy spalić.

John spojrzał na Karen i uśmiechnął się krzywo.

— Wybacz, skarbie, jestem pijany.

— I upalony. — Podniosła dymiącego skręta i sama się zaciągnęła.

— Cholera — powiedziała, kaszląc — nic dziwnego.

John też się roześmiał i uniósł kufel do góry.

— Najlepszego! Kuba ma nie tylko dobre cygara!

— A tak przy okazji — powiedział Mike zadowolony, że może zmienić temat — za ile odstąpiłbyś kilka skrzynek cygar i rumu?

John zastanowił się przez chwilę.

— Zwykle nie targuję się, kiedy mam pełną łódź towaru — zaśmiał się. — Ale co tam. Ile masz tej whisky?

— Dwie skrzynki likieru, whisky i brandy muszkatołowej w litrowych butelkach. Mam też kilka skrzynek piwa, trochę wędzonego i peklowanego mięsa dzika i jelenia. Poza tym mam pięciogalonowy kanister z benzyną. Mogę ci dać benzynę, ale chcę kanister z powrotem albo inny na zamianę.

— No, mogę dać ci za to pudełko cygar — powiedział Uczciwy John.

Twarz Mike’a rozjaśnił uśmiech.

— Teraz już wiem, dlaczego nazywają cię Uczciwym Johnem.

— Mike — Sharon uśmiechnęła się słodko — pozwól mi się potargować.

John odłożył skręta. — Uuu, zabrzmiało groźnie.

— Wspominałam już, że przez pół roku byłam oficerem zaopatrzenia? — zapytała i pochyliła się do przodu. — Zastanawiam się, czy miejscowe władze wiedzą dokładnie, co przewozisz swoją łodzią…

Загрузка...