48

Occoquan, Wirginia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
13:44 letniego czasu wschodniego USA
10 października 2004

Porucznik Ryan starał się nie słuchać głosów otaczających go żołnierzy, ale ciągłe dudnienie samobieżnej artylerii na mostach drogi krajowej numer 95 jeszcze bardziej wzmogło krążące plotki o klęsce. Kilka transporterów opancerzonych zachrzęściło na moście drogi stanowej numer 123, pędząc z maksymalną prędkością na północ. Wszystko wskazywało na to, że dziesiąty korpus dostał w dupę i wieje, aż się kurzy. Podczas gdy pluton szykował się na powitanie Posleenów, odgłosy artyleryjskiej kanonady stale się zbliżały.

Porucznik przeniósł stanowisko dowodzenia na wysokie urwisko na północnym brzegu Occoquan. Osłonięty gęstwiną młodych buków, o jaskrawożółtych w jesiennym chłodzie liściach, miał doskonały widok na miasto, łącznie z przeciwległym brzegiem rzeki i dwoma mostami. Zgodnie z ostatnim otrzymanym rozkazem miał wysadzić mosty, kiedy tylko Posleeni pojawią się w zasięgu wzroku, i pozostać na swojej pozycji, żeby osłaniać starą zaporę. Do chwili pojawienia się jednostki piechoty, która miała go zmienić, zadaniem jego plutonu było nie pozwolić Posleenom pokonać tego ważnego strategicznie obiektu.

Żołnierze plutonu saperów krzątali się, przygotowując się do walki.

Wzdłuż krawędzi urwiska biegł wąski rów z wyciętymi w kształcie litery V pozycjami dla snajperów i umocnionymi stanowiskami karabinów maszynowych. Zbocze pokrywały zasieki i plątańce z drutu kolczastego, a biegnąca w poprzek południowego zbocza droga została zaminowana. Gdyby Posleenom udało się w jakiś sposób przejść pole minowe, droga miała być wysadzona, utrudniając im dojście do mostu.

Kiedy zza zbocza otworzyła ogień bateria artylerii, a wybuchy na południowym skraju miasta cisnęły wysoko w rozświetlone jesiennym słońcem powietrze fragmenty drewnianych domów, Ryan doszedł do wniosku, że dobrze byłoby sprawdzić, w jaki sposób najlepiej skontaktować się z artylerią. Szybkie przeszukanie ANCD przekonało go, że może z tym być pewien problem. Nie miał żadnego wykazu jednostek dziesiątego korpusu.

Ponieważ pluton został tu przerzucony prosto z ośrodka szkoleniowego, nie posiadał informacji o łańcuchu dowodzenia znajdujących się w pobliżu sił. ANCD zawierał częstotliwości wszystkich jednostek szkoleniowych w rejonie Belvoir, a nawet częstotliwości wyższego dowództwa, które w normalnych okolicznościach były dostępne tylko nielicznym dowódcom plutonów. Urządzenie niestety nie wiedziało nic o jednostkach artylerii. Porucznik mógł tylko odczytać tajemniczy napis: „Kontynentalna Sieć Ostrzału Pośredniego”.

Wzruszył ramionami, nastawił PRC-2000 na wskazaną częstotliwość i włączył mikrofon…


* * *

Od chwili wprowadzenia zakazu użycia automatycznej kontroli ognia Centrum Kierowania Ogniem było nieczynne. Nawet kiedy przywrócono możliwość wzywania wsparcia z Centrum, tak niewiele oddziałów miało z nim bezpośredni kontakt, że zlecenia wsparcia wystawiane były na bardzo nieprecyzyjne koordynaty. Jeszcze gorszy był zupełny brak informacji zwrotnej. Obsługa dział na nic tak bardzo nie czeka jak na wiadomość, że właśnie zniszczyła wroga.

Kiedy więc żołnierz z obsługi usłyszała słaby szept w słuchawkach, natychmiast odpowiedziała.

— Jednostka na tym kanale, jednostka na tym kanale, wasz sygnał jest słaby i zanika. Powtórzcie sygnał wywoławczy.

— Oskar-Pię… jest… Romeo…

— Jednostka na tym kanale, sygnał zanika. Powtórz albo zwiększ moc.

— Cz… kajcie.

— Przyjęłam, tu Oskar Pięć Uniform Cztery Siedem, czekamy.

Po kilku minutach jednostka wywołująca odezwała się znowu, i tym razem sygnał był ciągły, choć nadal jeszcze słaby.

— Oskar Pięć Uniform Cztery Siedem, tu Mike Osiem Romeo Sześć Siedem, odbiór.

— Romeo Sześć Siedem, tu Uniform Cztery Siedem. Zweryfikuj Wiktor Hotel.

Cisza.

— Weryfikacja Bravo, odbiór.

— Romeo Sześć Siedem, witamy w sieci, odbiór.

— Przyjąłem, zgłaszam cel, odbiór.

— Zgłoszenie celu, koniec. — Zaczęła wpisywać rozkaz i nacisnęła pedał, żeby włączyć interkom. — Wsparcie ogniowe!

— Cel, Posleeni w otwartym polu, koordynaty 654894. Sięgniecie, odbiór?

— Romeo, w jakim kwadracie mapy jesteście, odbiór?

Porucznik spojrzał na siedzącego obok szeregowego i zdał sobie sprawę, że nie może się spodziewać po nim żadnej pomocy; obaj byli dopiero w trakcie szkolenia.

— Sierżancie Leo!

— Tak, sir?

— Mam tu jednostkę artylerii, która chce wiedzieć, w jakim kwadracie mapy jesteśmy! — Dowódca plutonu spojrzał na wojskową mapę pokrytą niezrozumiałymi znakami. — Gdzie my, do diabła, jesteśmy?

— Po co im kwadrat mapy, sir?

— Mam tracić czas i pytać?

Podoficer przepchnął się przez żołnierzy i przebiegł wzrokiem po mapie.

— Tutaj, sir, na prawo u góry. Occoquan. To miało być na zajęciach w przyszłym tygodniu — zakończył z ironicznym uśmiechem.

Porucznik włączył mikrofon.

— Occoquan, odbiór.

Operator kierowania ogniem zmierzyła wzrokiem odległość na mapie.

— Przyjęłam, podaj swoją pozycję i stan, odbiór.

— Urwisko na północnym brzegu Occoquan, nad drogą 123, w okopach, koordynaty 654897.

— Przyjęłam, czekajcie.

— Poruczniku, mamy ruch na drodze 123!

Porucznik Ryan wystawił głowę z okopu i spojrzał na miasto.

Ulicą Main Street, „Starą 123”, parł rój żółtych centaurów z wyraźnie widocznym pośrodku Wszechwładcą.

— Sierżancie Leo!

— Tak, sir.

— Wysadzić most 123!

— A co z mostem dla pieszych?

— Zatrzymamy go jeszcze przez chwilę.

Grupa centaurów okrążyła wzgórze i ruszyła wzdłuż drogi 123.

Na widok mostu Posleeni puścili się galopem. Prawie w tym samym momencie mosty na drogach krajowych numer 1 i 95 wyleciały w powietrze.

— Most Purpurowego Serca — mruknął porucznik.

— Co to było, sir? — zapytał jeden z saperów.

— Chyba mamy w drodze trochę artylerii.

— Świetnie! To ta bateria za nami?

— Nie, nie mam ich częstotliwości. To ktoś inny, ale nie wiem, kto.

Kiedy prawie tona ładunków wybuchowych C-4 wyrzuciła w górę betonową konstrukcję mostu na drodze numer 123, a wraz z nią pierwszy szereg centaurów, radio zasygnalizowało nadejście transmisji.

— Powtórz, odbiór! — krzyknął młody oficer, któremu jeszcze dzwoniło w uszach. Mimo rozkazów nie nosił zatyczek.

— Tu Uniform Cztery Siedem, nadlatuje pocisk kontrolny. Niebezpiecznie blisko, powtarzam, niebezpiecznie blisko!

Porucznik wystawił głowę, żeby sprawdzić, co się dzieje. Nadal był w odległości ponad trzystu metrów od centaurów, a przecież „niebezpiecznie blisko” dla pocisku kaliber 155 mm to odległość dwustu metrów. Co, u licha, się dzieje?

— Uniform, tu Romeo Sześć Siedem. Jesteśmy trzysta do czterystu metrów od miejsca upadku, odbiór.

— Potwierdzam, nadlecą pięć sekund, niebezpiecznie blisko, powtarzam: niebezpiecznie blisko. Padnij i zatkaj uszy, żołnierzyku!

Trafienie za pięć sekund!

— Sir, co to jest?

Porucznik spojrzał we wskazanym przez szeregowca kierunku.

Szybko zniżający lot punkcik rósł w oczach. Trudno było dokładnie określić jego rozmiar, ale był to największy pocisk, jaki młody oficer kiedykolwiek widział albo mógł sobie wyobrazić. Wyglądało to tak, jakby ktoś strzelał samochodami.

— Nadlatuje! Wszyscy padnij! — krzyknął porucznik i sam rzucił się na dno wąskiego rowu.

Odgłos uderzenia był porównywalny z grzmotem wybuchu znajdującego się o wiele bliżej mostu. Oficer stanął chwiejnie na nogach, na wpół ogłuszony, i zaczął przyglądać się zniszczeniom. Pocisk upadł na przeciwległy brzeg rzeki, blisko miejsca, w które wcześniej trafiały kule milczącej teraz artylerii, a obszar zniszczeń był ogromny. Wszędzie wokół słał się dym i pył. Zważywszy na miejsce upadku pocisku, takie „blisko” było faktycznie „niebezpieczne”. — Jezu Chryste, sir — wrzasnął sierżant Leo — kogo, u diabła, pan wezwał?

— Romeo Sześć Siedem — zatrzeszczało radio. — Widzieliście upadek pocisku?

Wstrząśnięty porucznik chwycił mikrofon.

— Uniform Cztery Siedem, potwierdzam. Siedemdziesiąt pięć metrów dalej i rozpocząć ostrzał. I uważajcie z tymi siedemdziesięcioma pięcioma metrami. Co to za jednostka, odbiór? — Takie pytanie było pogwałceniem regulaminu komunikacji, ale porucznik czuł, że musi wiedzieć, kogo ściągnął na głowę swoich żołnierzy.

— Romeo Sześć Siedem, potwierdzam siedemdziesiąt pięć metrów dalej i rozpocząć ostrzał. Tu USS Missouri, do usług. Przygotuj się na salwę z dziewięciu takich dział, Romeo.


* * *

Kenallai był wściekły na tresh, rozplenionych na tym po trzykroć przeklętym świecie.

— To threshkreen, mój edas’antai — mruknął Kenallurial, kiedy pobliskie działa ostrzeliwały niedobitków zwiadowców Sammadara, przeczesujących główną ulicę miasta.

Przekonał swojego edas’antaia, że najwłaściwszą metodą walki z tym nieprzyjacielem jest obserwowanie jego metod i dostosowanie do nich własnej taktyki. Oddziały Sammadara zostały praktycznie zmiecione podczas ataku na południowe szeregi nieprzyjaciela.

Ale kiedy działa wroga zniszczyły swoje własne pozycje, oolfos Kenallurialabyli we właściwym miejscu, żeby to wykorzystać.

Teraz Kenallurial szedł w stronę miasta i zbierał liczne łupy.

Posuwał się bardzo ostrożnie, strofując młodszego Kessentaia — czasem nawet kuksańcami — żeby się nie wychylał. Jego oolt zajęły teraz strategiczną krawędź urwiska, a on i jego edas’antai oglądali zniszczenie rywalizującego oolf ondar przez dom na wzniesieniu.

Domy były na tej po trzykroć przeklętej planecie niebezpiecznymi pułapkami i Posleeni powoli zaczęli rozpoznawać niebezpieczeństwo.

Wysyłano pojedynczego oolfos, żeby ostrożnie otwierał wrota, które wyglądały na główne wejście do budynku. Jeśli rozlegał się brzęczyk, a na czarnym pudełku zaczynało migać światełko, oolfos uciekał, jakby go goniły demony. Czasem mu się udawało, czasem nie, ale przynajmniej nie tracili już tylu oolfos, co przedtem.

Ten dom nie miał migających światełek. Stał na wznoszącym się nad miastem wzgórzu od strony rzeki. Szyld nad wejściem, napisany zwierzęcym językiem tej planety, mówił coś o „Rock Shelf, co pewnie opisywało rzeźbę terenu.

Odległy brzeg rzeki był stromy i przecinała go wąska, kręta droga. Na rzece widać było czteropasmowy most i małą kładkę dla pieszych tuż poniżej domostwa, które zajmowali.

— Powinniśmy wysłać wojska i zająć to! — warknął Ardan’aath, wskazując na most. — Czemu chowamy się w budynkach?

Ale Oolf ondar miał wątpliwości.

— Jeśli chcesz spróbować — rzekł spokojnie Kenallurial — ruszaj.

Ale Ardan’aath nie był głupcem. Ten po trzykroć nawiedzony przez demony pisklak miał coś w zanadrzu.

— Czemu ty nie spróbujesz?

— Wolę dożyć dnia, w którym skosztuję owoców mych podbojów — odparł młodszy Kessentai i z pogardą zmarszczył pysk.

Ardan’aath już miał powiedzieć, co myśli o tak tchórzliwej postawie, ale powstrzymała go uniesiona dłoń Kenallaia.

— Koniec kłótni — powiedział i wskazał na okno.

Zobaczyli, jak Sammadar posyła swoje główne siły w kierunku mostu i jak pierwsze dwa oolt zostają zmiecione przez wybuch.

— Łajno demonów przestworzy — warknął Ardan’aath i odwrócił się do młodszego Kessentaia. — Wiedziałeś o tym!

— Podejrzewałem.

— Dlaczego? — spytał Kenallai.

— Bo ja sam bym tak postąpił.

— A co uczyniłbyś później?

Kenallurial wyciągnął przechwyconą mapę. Ardan’aath odwrócił się od tego obcego śmiecia, ale Kenallai pochylił się nad nią z zaciekawieniem.

— Spójrz, jesteśmy tutaj. Ta rzeka ciągnie się aż dotąd — wskazał na miasto Manassas. — Dopiero tutaj możemy skręcić ku skarbom północy.

— A co z tym? — Kenallai pokazał coś na mapie. — Czy ten most nie jest bliżej?

Niedaleko możliwego miejsca obrony widniał drugi most.

— O jakim moście mówisz, mój edas‘antai? — spytał młodszy centaur, nie odrywając wzroku od mapy.

— No tak.

Kiedy się nad tym dobrze zastanowić, stawało się jasne, że threshkreen zniszczą most, zanim oni będą mogli go zająć.

— Lecz zanim Po’oslenar zagrabią łupy na północy — ciągnął eson‘antai — jest jeszcze to. — Niedaleko końca zbiornika Occoquan cienka niebieska linia odchodziła na południe i rozszerzała się, tworząc Lake Jackson. — Threshkreen mogą się tu zgrupować i spotkać z nami w straszliwej bitwie. Biada armii, która pierwsza ruszy im na spotkanie!

— Ale byłaby to przynajmniej bitwa — warknął Ardan’aath — a nie chowanie się po kątach. Moglibyśmy zepchnąć ich z frontu, tak jak zmietliśmy ich ziomków po zniszczeniu miasta, i zagnać tych wszystkich thresh do naszych zagród!

— Postąpilibyśmy jak Sammadar! — warknął młodszy centaur i stanął przed starszym Kessentaiem w wyzywającej pozie. — Bez jednego oolfos ku naszej chwale, poniżeni do rangi kasztelanów! Czyżbyś tego pragnął?

— Dość! — rzucił oolfondai i stanął między dwoma oficerami. — Każdy z was ma swoje racje i każdy kieruje działaniami swych oolt’os. I sam za nie odpowiada! Taka jest Droga i taka jest Ścieżka. Słucham Ardan’aathu, bo on często ma słuszność. Lecz gdy ruszamy do boju, czyż nie słucham twoich rad?

— Tak, mój panie. — Starszy doradca poczuł się zawstydzony tym upomnieniem.

— Więc teraz i ty go posłuchaj. Nie wynoś gniewu z tej narady, wynieś z niej mądrość.

— Będę czerpał z jego mądrości dopiero wtedy, kiedy ten pisklak ujrzy ognie orna’adar i podbije światy. Dopiero wtedy.

Odwrócił się i podszedł do okna. W tym momencie straszliwy wybuch na południowym zboczu cisnął do środka kawałki szyb, wplątując je w grzywę Wszechwładcy. Centaur gniewnie potrząsnął krokodylim łbem.

— Niechaj demony przestworzy pożrą wasze dusze, wy przeklęci thresh!

— Mój edas’antaiu, nie mamy już wiele czasu — szepnął młodszy centaur.

— Masz na myśli ostrzał tej doliny? Jesteś tego pewien?

— Tak. Jeśli thresh będą się bronić tutaj — wskazał jakiś punkt na mapie, dziwiąc się przez chwilę istotom, które mogły coś takiego stworzyć — będą silni. Ale jeśli ruszymy tutaj — wskazał na południe od Lake Jackson — możemy zajść ich od tyłu. Muszą mieć jakieś słabe punkty.

— Nadłożymy kawał drogi, nie dotrzemy na miejsce przed nocą!

— Taka jest moja sugestia. Jeśli wolisz spróbować przejść przez ten most…

Oolfondai zadrżał. Miał wystarczająco dużo doświadczenia, żeby rozpoznać pułapkę.

— Raczej nie. Ardan’aathu!

— Oolfondaiu?

— Jesteś z nami?

— W długim marszu bez szans na bitwę?

— Ardan’aathu! Tak czy nie? Musimy ruszać!

— Przejechałem z tobą kawał drogi, Kenallaiu, więc pojadę dalej, mimo że nie podoba mi się twoja słabość do tego pisklaka.

— Więc ruszajmy!


* * *

Brygada minęła obrzeża miasta Occoquan dokładnie w chwili, gdy na placu wylądowała pierwsza salwa szesnastocalowych pocisków.

— Ognia! — Pomimo pospiesznie włożonych zatyczek, Ryanowi potwornie dzwoniło w uszach. — Nie słyszę odpowiedzi! Chyba ogłuchłem! Ale jak dotąd wymiatamy ich setkami.

Sytuacja przeszła ich najśmielsze oczekiwania. Ponieważ wieść o wciąż stojącym w tym miejscu moście rozeszła się z prędkością błyskawicy, przez całe popołudnie Posleeni wdzierali się do doliny, aby jak najszybciej dotrzeć do skarbów północy. A kiedy nacierali, Missouri strzelał tam, gdzie kiedyś było miasto.

Occoquan już nie istniało; w całej dolinie nie zachował się ani jeden dom. Wszystkie budynki zostały zmiecione z powierzchni ziemi przez ostrzał artylerii. Cała Main Street była usłana gruzami, a w miejscu, gdzie kiedyś był Occoquan Botyard, ciągnął się teraz ogromny rów.

Ogień, pył i dym gęstniały z każdym wybuchem. Lekki północny wiatr sporadycznie rozpędzał kurzawę, ale mimo to niewiele było widać. Nie bacząc na straty, grupy Posleenów wciąż brnęły ku zaporze i kładce, nie wiedząc, że czeka ich tam jeszcze gorsza rzeź.

Pluton saperów rozłożył wcześniej na moście miny. Kiedy zaczynało ich już brakować, a na most napierały coraz to nowe szeregi Posleenów, rozpoczął się ostrzał z karabinów. Posleeni szli przez most jeden za drugim, więc byli łatwym celem dla karabinów M-16 i AIW. Wprawdzie trzy razy jakiemuś Wszechwładcy udało się umknąć ostrzałowi artylerii z pancernika, ale i tak obcy nie mogli przedrzeć się przez most.

Niewiele więcej szczęścia mieli przy starej zaporze. W przebłysku geniuszu jeden z szeregowców wyciągnął z nieczynnego już budynku przepompowni kanister smaru i rozmazał go po całej nawierzchni zapory. Saperzy nawet już nie strzelali do centaurów; zamiast tego zakładali się o wysokie sumy, któremu Posleenowi jak daleko uda się dotrzeć. Masywni obcy oczywiście bardzo szybko wpadali w spienioną wodę przelewającą się przez zaporę.

Porucznik Ryan czuł, że wykonał tego dnia kawał dobrej roboty, mimo że pluton stracił kilku niedoszkolonych saperów. Słońce chyliło się już ku zachodowi i zapanował dotkliwy chłód jesiennej nocy, kiedy szeregowiec obok krzyknął coś do porucznika.

Wołanie ledwie przebiło się przez dzwonienie w jego uszach, za to poczuł klepnięcie w ramię. Przed Ryanem stał kapitan w mundurze polowym ze skrzyżowanymi strzelbami na kołnierzu, a na jego pokrytej kamuflażem twarzy widniał uśmiech.

— Jesteśmy tu, żeby pana zastąpić — trochę usłyszał, trochę odczytał z ruchu jego warg.

Oszołomiony walką tylko skinął głową. Nieskończona ulga na widok wypoczętych, dobrze wyszkolonych i ciężko uzbrojonych żołnierzy piechoty, którzy wbiegali do okopu i zajmowali stanowiska bojowe, mieszała się ze smutkiem. Miał poczucie, że sam jest bezpieczny, ale pozostawia dokończenie walki komuś innemu, być może narażając go na śmierć.

Było to głupie uczucie, zważywszy na to, że kompania piechoty była lepiej przygotowana do tego rodzaju bitwy: była trzy razy liczniejsza i miała wypoczętych, dobrze uzbrojonych żołnierzy. Skoro jego pluton niedoświadczonych saperów zdołał utrzymać most przez cały dzień, to ta kompania nie powinna mieć z tym problemu nawet przez kilka dni. A w innych miejscach na pewno bardzo potrzebowano saperów. Ale to nadal bolało.

Jeszcze raz skinął głową kapitanowi, który stał teraz obok niego.

— Nic nie słyszę, sir, niech pan skinie głową!

Oficer skinął.

— USS Missouri! — krzyknął i pokazał na mikrofon. — Uniform Cztery Siedem. Uważajcie, jak blisko podlatują. — Terkot broni maszynowej w tle utonął w kolejnym huku trzech spadających pocisków. — Dzielicie ogień z dywizjami, które wycofują się przy Deep Hole Point i w Maryland, ale to powinno wam wystarczyć.

— Uniform Cztery Siedem, tu Romeo Sześć Siedem, odbiór.

— Romeo, tu Mo, odbiór.

— Mo, schodzimy z pozycji. Przekazuję dowództwo… — Przerwał i spojrzał na kapitana.

— Lima Dziewięć Dwa! — krzyknął kapitan.

— Lima Dziewięć Dwa, odbiór!

— Rozumiem, przyjmuję Lima Dziewięć Dwa do sieci, odbiór.

— Cóż, dziękuję Mo, tu Romeo Sześć Siedem, koniec.

— Powodzenia, Romeo, tu Julia, koniec — odpowiedziała nieznana kobieta po drugiej stronie linii.

Zmęczony porucznik ostrożnie wyczołgał się z okopu i podążył na tyły wzgórza, gdzie już zbierały się niedobitki jego plutonu.

Загрузка...