Rozdział 5

Jedzenie podczas uczty było nadzwyczaj wyszukane. Najpierw podano całą masę przystawek, Tiril nie chciała pytać, z czego przyrządzono poszczególne dania. Bala się usłyszeć, że oto właśnie trzyma w ustach wróble języczki, gęsie wątróbki czy kawałki węgorza. Akurat pod tym względem była nieco przeczulona, nie chciała wiedzieć, z jakiego gatunku zwierzęcia przyrządzono potrawę. Owszem, jadała befsztyki i kotlety, lecz te określenia pozostawały dość anonimowe, gorzej było, gdy przychodziło do bardziej konkretnych nazw.

Piła natomiast wino, i to w ilości, do jakiej nie była przyzwyczajona. Mówiła coraz szybciej, słowa same wyrywały jej się z ust, chichotała, aż w końcu Erling odsunął jej kieliszek.

– Musisz mieć dzisiaj jasną głowę – strofował ją.

– Ale przecież myślę trzeźwiej niż zwykle!

– No widzisz! – pokiwał głową z cierpką miną. – Właśnie takiego wrażenia powinnaś się wystrzegać.

Tiril na chwilę zapomniała, dlaczego się tu znalazła, cieszyła się, że usługują jej lokaje w strojach z butelkowozielonego aksamitu, przybranych koronkowymi żabotami i mankietami, napawała się blaskiem świec kandelabrach, odbijającym się w szkle, aromatem wytwornych perfum, o ile nie mieszały się z brzydkimi za. pachami, szumem podnieconych głosów, odświętnym wystrojem sali i panującą ogólną atmosferą radości. Od czasu do czasu musiała dyskretnie zerknąć na Catherine, sprawdzić, którego widelca, noża czy łyżki należy użyć. Uśmiechała się też do siedzącej naprzeciwko damy, tej z kwietnikiem na głowie. Nie mogły wprawdzie porozmawiać, niemniej jednak Tiril chciała okazać dobrą wolę.

Po jej lewej stronie siedział Móri. Niekiedy spotykały się ich spojrzenia i uśmiechy. Świadomość łączącego ich związku napełniała ciało dziewczyny słodkim bólem. Za nic w świecie nie chciała, by się o nim dowiedział, ale policzki jej płonęły. Móri tego wieczoru wyglądał tak pięknie, budził pożądanie. Nie tylko ona tak uważała, dama z naprzeciwka zafascynowana także słała mu spojrzenia.

Nagle Móri skupił na sobie całą uwagę Tiril. Siedział na pozór spokojnie, z rękami na kolanach, ale samymi palcami czynił niezwykłe gesty, a wargi ledwie widocznie formułowały słowa. I… tak, w dłoni trzymał drewienko pokryte czarodziejskimi runami, nigdy dotychczas go nie widziała.

Móri, Móri, co ty robisz? pytała niemo.

Mężczyzna bez koziej bródki z krzykiem poderwał się z krzesła. Raz po raz uderzał w talerz, naczynie pękło na kawałki, stłukły się stojące obok kieliszki. Natychmiast przybiegli lokaje i pochwycili szaleńca. Muzykanci zdumieni zastygli w pół ruchu, muzyka urwała się z przenikliwym zgrzytem.

– Naprawdę tego nie widzicie? – wołał mężczyzna rozpaczliwym głosem. – Uważajcie, uważajcie!

– Ależ, Móri – szeptem skarciła przyjaciela Tiril.

Nieszczęsnego szaleńca wyprowadzono i zakazano mu wstępu na zamek. Tiril dobiegły komentarze:

– Za dużo wina. Delirium.

– Nie bardzo to ładnie z twojej strony, Móri – cicho powiedział Erling.

W oczach czarnoksiężnika pojawiła się surowość.

– Mogłem go zabić. Zdecydowałem się jednak tylko oddalić zagrożenie od Tiril.

– Wiemy – pokiwał głową Erling. – Oczywiście słusznie postąpiłeś.

– Przyznaję, że lżej mi się zrobiło – szepnęła Tiril. – Ale mogłeś się trochę wstrzymać. Biedaczysko, nawet nie skosztował deseru.

Wszyscy się uśmiechnęli.

Jedno niebezpieczeństwo zostało zażegnane, a właściwie dwa, bo Georg także był unieszkodliwiony. Ale pozostawało jeszcze jedno…

Tiril na głos wyraziła swe obawy.

– Tak – przyznał Móri. – Masz rację. Ta groźba znajduje się tu, na tej sali, lecz nie potrafię jej zidentyfikować.

– Rzeczywiście, ci dwaj mężczyźni z pewnością nie działali sami – z zapałem przyświadczył Erling. – Przez cały czas ktoś musiał za nimi stać, ktoś potężniejszy.

Tiril rozejrzała się dokoła, nie dostrzegła jednak nikogo podejrzanego. Wszyscy sprawiali wrażenie miłych ludzi.

Ale przecież Tiril zawsze z ufnością odnosiła się do świata.

– O czym wy troje tak szepczecie? – syknęła Catherine. – Czy ja nie mogę posłuchać?

Erling po cichu wyjaśnił, o czym rozmawiali. Tiril po minie Móriego poznała, że nie podoba mu się włączanie Catherine w sprawę. Dlaczego on ma do niej taki negatywny stosunek? zastanawiała się. Przecież baronówna obiecała poprawę!

Tym razem także przyniosła ciekawe informacje. Zdążyła już wypytać swego sąsiada o to, kim był człowiek, któremu wino tak nagle uderzyło do głowy, i wszystkiego się dowiedziała. Mężczyzna z kozią bródką, czy też bez niej, był szlachcicem obcego pochodzenia, przebywającym na stałe w Norwegii. Nazywał się Henrik Russ, mieszkał samotnie, tylko ze znajomym. Mieli bardzo niewielu przyjaciół, bo Henrik Russ, nieznośny arogant, bezustannie podkreślał swe wysokie pochodzenie.

Catherine spytała, czy Russa nic nie łączy z Holsteinami-Gottorpami, lecz sąsiad nie wiedział o tym człowieku nic ponad to, o czym już ją poinformował.

– Dziękujemy, Catherine – powiedział Móri. – Jesteś doprawdy nieoceniona.

Po raz pierwszy Catherine usłyszała z ust Móriego pochwałę i w oczach zakręciły jej się łzy radości.

– Ach, mój najdroższy doktorze-czarowniku, musisz kiedyś pozwolić mi się uwieść!

Erling i Tiril ostro zaprotestowali, a na twarzy Móriego pojawił się wyraz wrogości.

– Do licha, kochani – westchnęła baronówna. – Czy wy w ogóle nie znacie się na żartach?

Nikt z trójki przyjaciół nie uważał, by był to zupełnie niewinny żarcik. W dowcipach Catherine zawsze kryło się ziarno prawdy. Doskonale też wiedzieli – chociaż Erling starał się przymykać na to oko – że Catherine dałaby wszystko, byle tylko wciągnąć Móriego do łóżka.

Baronówna zmarszczyła brwi.

– Prawdę mówiąc nie słyszałam o szlacheckim rodzie noszącym nazwisko Russ. Owszem, Reuss. I ród ten nazywają rodem Henrików, wszyscy bowiem mężczyźni noszą imię Henrik. A raczej Heinrich, bo to niemiecka rodzina.

– Czy mogłabyś dowiedzieć się czegoś więcej na ich temat? Sprawdzić, czy ktoś nie przeniósł się do Norwegii, jakie są ich powiązania z Holsteinami-Gottorpami, ewentualnie z Habsburgami?

– Z przyjemnością! – Catherine rozbłysły oczy. – Grzebanie się w drzewach genealogicznych to jedno z moich ulubionych zajęć.

Padł sygnał, by wstać od stołu. Salę Christiana IV przygotowano do tańców.

Gdzie ona jest? znów zachodziła w głowę Tiril. Czy naprawdę może być tutaj?


Okazało się, że Erling i Catherine doskonale radzą sobie w modnych ostatnio lekkich, szybkich tańcach – gawocie, menuecie, bourrée, rigodonie i allemande, a także starszych, takich jak sarabanda czy pawana, bardziej odpowiednich dla obszernych strojów epoki baroku, dostojniejszych, wymagających większej staranności. Nauka tańca była jednym z elementów ich wychowania i wykształcenia.

Tiril i Móri zaś stali pod ścianą wraz z wieloma innymi gośćmi. Tiril wciąż nie dawała spokoju myśl: Kto? Która to kobieta? Muszę wreszcie choć na chwilę o niej zapomnieć.

– Jacy oni piękni – rzekła z zachwytem, przyglądając się tańczącym. – Jak wdzięcznie się poruszają!

Móri nie mógł się z tym nie zgodzić.

– Może miałabyś ochotę spróbować?

– Och, nie, wcale nie znam kroków. Proszę, nie zmuszaj mnie do tego!

Móri uśmiechnął się. Widać było, że słowa dziewczyny sprawiły mu ulgę.

Dobrze, przecież ja też nie umiem. Trudno się nauczyć modnych tańców na bezdrożach Islandii.

Odwrócił ją do siebie i popatrzył jej prosto w oczy. Tiril próbowała nie dać się wciągnąć wirowi w jego spojrzeniu. Miała ochotę poprosić, by ją objął i mocno przytulił, pocieszył i sprawił, że poczuje się bezpieczna. Tym razem jednak intuicja jej podpowiadała, że nie znajdzie u niego zwykłego poczucia bezpieczeństwa.

– Tiril – szepnął z powagą. – Nie tylko ty się boisz. Powiew lodowatego wichru właśnie wtargnął do mojej duszy. To jest o wiele potężniejsze, niż kiedykolwiek nam się śniło.

– W jakim sensie potężniejsze? I co za „to”?

Z twarzy Móriego biła udręka.

Ocieramy się o coś, nad czym nie panujemy. Ludziom, którzy cię prześladują, chodzi o coś znacznie potężniejszego, niż nam się dotąd wydawało.

– Skąd o tym wiesz?

– Nie wiem. Po prostu to wyczuwam. Cała ta sprawa mi się jak taka chińska skrzyneczka. Pudełko w pudełku, zamknięte w kolejnym pudełku. I oni, i my dość tknęliśmy zaledwie powierzchni. Czy też otworzyliśmy dwie zewnętrzne skrzynki z bardzo wielu.

– Cóż by to miało być? Czyżbym ja była takim pudełkiem?

– Nie, chyba nie – odpad z namysłem. – Ale jednym z nich był klucz, podzielona na trzy części figurka demona. Następny jest w moim pokoju. Mam na myśli to, co znaleźliśmy w Tistelgorm. Zwój pergaminu. I relief. One wprost krzyczą.

– Ale ci mężczyźni nie wiedzą, że byliśmy w Tistelgorm. To znaczy w Tiersteingram.

– Rzeczywiście, nie wiedzą. Szukają na oślep. A ponieważ gonią ciebie, chyba więc i ty sama musisz być jakąś częścią całości. Zaczyna się wyłaniać zawiły wzór…

– Móri, przestań tak patrzeć! Jakbyś błądził gdzieś w niezmierzonej dali, spójrz na mnie, jestem tutaj, rozmawiasz ze mną, zapomniałeś?

Otrząsnął się, powrócił do rzeczywistości. Łagodnie uśmiechnął się do dziewczyny.

– Wybacz, nie chciałem cię przestraszyć, ale poza tobą nie mam komu się zwierzyć, ty jedna rozumiesz moje rozterki…

– Ach, Móri! – westchnęła uradowana. Te słowa ogrzały jej serce.

Nastała krótka przerwa w tańcach, Erling i Catherine podeszli do przyjaciół. Baronówna podniecona i szczęśliwa, Erling natomiast poważny.

– Podczas tańców obserwowałam najmożniejszych gości. Nie zauważyłam żadnej kobiety, która mogłaby być twoją matką, Tiril.

A ona tak się obawiała tego spotkania! Teraz poczuła rozczarowanie, wręcz złość ogarniającą ją na myśl, że nieznajoma nie przybyła na bal.

Catherine dodała prędko:

– Doszłam do wniosku, że tylko cztery mogłyby w ogóle wchodzić w rachubę, ale tak naprawdę żadna. Podejdźmy bliżej, popatrzymy.

Ruszyli za nią ku niemal „zakazanej” części sali, w której zasiedli najznamienitsi z wielmożów.

Catherine szepnęła:

– Tej tam, tej tłustej lali w różowej sukni nie znam. To mogłaby być ona.

– Wykluczone – ostro zaprotestowała Tiril.

Catherine nie zwracała na nią uwagi.

– Następnie ta stara koza, która w tych szarych koronkach przypomina, oplecioną pajęczynami mumię.

– Za stara – stwierdziła Tiril.

– No i ta o końskiej twarzy. Jest w odpowiednim wieku. Próbuje oczarować Jego Królewską Mość, a królowa wprost pieni się ze złości.

– Ojej – jęknęła Tiril.

– A na koniec ta, która tak bezwstydnie flirtuje z przystojnym porucznikiem…

– Dziękuję – zbuntowała się Tiril. – Żadnej z nich nie chcę za matkę.

– Któraś z nich musi nią być – ostrym głosem oświadczyła Catherine. – Erlingu, daj mi na chwilę naszyjnik. Prędko się dowiemy, która narobi najwięcej krzyku albo zemdleje.

– Nie dostaniesz naszyjnika, Catherine, dobrze o tym wiesz. Poza tym nie ja go mam, lecz Móri.

Baronówna odwróciła się gwałtownie i posłała Móriemu jadowite spojrzenie. Wytrzymał je i spytał:

– Powiedz mi, Catherine, czy właściwie znasz kogoś, w tej grupie, skupionej wokół pary królewskiej?

– Owszem, jest tam wuj mojej matki.

– I dopiero teraz o tym mówisz? – zdziwił się Erling.

– On… hm… powiedzmy, że nie pochwalał mego stylu bycia.

– To zrozumiałe. Będziesz jednak musiała z nim teraz porozmawiać.

– Żeby wylał na mnie całą żółć? Dziękuję, nie skorzystam z tej okazji.

– Podejdź do niego! I jednocześnie przedstaw mnie

– nalegał Erling. Na twarzy Catherine odmalowała się twardość, której Tiril tak bardzo się bała. Baronówna przez chwilę się namyślała, w końcu postanowiła się targować.

– Dobrze, jeśli pożyczycie mi szafiry.

– Nie.,

– Zbyt wiele ode mnie wymagacie. Jeśli naprawdę mam was pokazać, to jak, na miłość boską, przedstawić Tiril?

– W każdym razie na pewno nie jako córkę jej matki. Przypuszczam, że wtedy w Holsteinie-Gottorpie zrobiłoby się prawdziwe piekło.

– Wyobrażam sobie! Zresztą przedstawić ją mogę, tylko jak to wszystko wyjaśnić?

Po twardej dyskusji Catherine westchnąwszy podreptała do arystokratów. Erling ruszył za nią. Tiril nie posiadała się ze zdumienia. Nigdy dotąd nie widziała baronówny tak uległej. Czy ta kobieta naprawdę potrafiła odczuwać miłość do drugiego człowieka? A na to właśnie wyglądało!

Jakiś starszy, dostojny mężczyzna zmarszczył krzaczaste brwi. Poczerwieniał jak burak na widok nisko się przed nim kłaniającej Catherine.

Dla Tiril cała ta sytuacja była nader nieprzyjemna. Przyjaciele poświęcali się dla niej. A ona nie chciała wszczynać żadnych niesnasek, zawsze cierpiała, gdy ktoś się na nią gniewał.

Pragnęła jednak poznać swoją matkę. Dowiedzieć się czegoś o swym prawdziwym pochodzeniu.

Ale czy naprawdę tego chciała?

Cóż ją łączyło z tymi ludźmi, zgromadzonymi w „sali rycerskiej”, jak ją nazywała? Nic, absolutnie nic. Żadnej z dam nie potrafiła sobie wyobrazić jako swej matki.

Najmocniej pragnęła schronić się w ramionach Móriego. Zorientowała się nagle, że traktuje go nie tylko jako mężczyznę zasługującego na jej miłość, z którym kiedyś być może… nie, od tej myśli zakręciło jej się w głowie, nie śmiała nawet wyśnić jej do końca.

Zdała sobie sprawę, że uważa go także za swego anioła stróża, wprawdzie ciemnego – sama nazywała go wszak Aniołem Śmierci. Ale Móri wcale nie musiał być aniołem, jawił się niczym potężny duch, istota pochodząca z innego świata, z innego wymiaru. Miała wrażenie, że aby odszukać jego prawdziwą ojczyznę, musi wędrować daleko, przez rozległe równiny, mroczne groty i zdumiewające wspaniałością sale, poruszać się przez bezdenne otchłanie, przez pustkę, w której krzyczy samotność… Zdoła go odnaleźć dopiero po wielu nocach i dniach, wypełnionych strachem i tęsknotą.

Miejsca, w którym go odnajdzie, nie potrafiła sobie wyobrazić.

Drgnęła, kiedy Móri położył jej dłoń na ramieniu.

– Wzywają nas.

– Kto? Duchy?

Móri uśmiechnął się zdziwiony.

– Gdzieś ty teraz była? Wygląda na to, że Catherine chce nas przedstawić.

Tiril poczuła, że oblewa ją zimny pot.

– Ojej! No cóż, chyba musimy iść. Ale trzymaj mnie za rękę, Móri!

– Jestem cały czas przy tobie – odparł. Oczywiście nie mogli podejść do wielmożów trzymając się za ręce jak para przerażonych dzieciaków.

Na szczęście Jego Królewskiej Mości nie było w grupie, do której się zbliżali, znalazło się w niej jednak pięć lub sześć wysoko postawionych osób, badawczo przyglądających się Tiril i Móriemu. Wuj Catherine patrzył niechętnie. Z pewnością nie spodziewał się niczego dobrego po kolejnym wybryku niepoprawnej kuzynki.

Trzy panie wprost pożerały Móriego wzrokiem, tak jak przed chwilą rzuciły się na Erlinga. Do tego jednak Tiril już przywykła. Mężczyźni bacznie przyglądali się Móriemu i jej. Tiril, o dziwo, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że się im spodobała.

Ci panowie stali w hierarchii znacznie wyżej niż pozostali goście, wyróżniali się także modniejszym strojem. Śmieszne czarne troki z aksamitu, wiązane na karku, przytrzymywały białe peruki, żaboty pod szyją układali w nieco inny sposób, ukośne szarfy orderów były szersze, bardziej rzucały się w oczy.

Gdy nowo przybyłych już przedstawiono – „oto mój nadworny medyk, słynny doktor Móri z Islandii, i moja serdeczna przyjaciółka, panna van der Dalen” – Catherine oznajmiła:

– Szukamy dalekiej krewnej hrabianki van der Dalen, nie znamy jednak jej imienia. Wiemy jedynie, że pochodzi z Habsburgów i prawdopodobnie poślubiła któregoś z książąt Holstein-Gottorp.

Szlachcice popatrzyli po sobie.

– A dlaczego to panna interesuje się ową damą? – spytał wysoki rangą oficer. Tiril z drżeniem zdała sobie sprawę, że to pewnie marszałek. Przyglądał jej się, jakby miał do czynienia z marnym kandydatem na żołnierza, najwyraźniej gotów wyłapać wszelkie kłamstwa. Musiała naprędce wymyślić wiarygodną odpowiedź!

Zauważyła, że eleganckie, błyszczące spodnie z jedwabiu poplamił jajecznicą. To natychmiast sprawiło, że przestał być taki groźny.

– Chciałabym… chciałabym spotkać się z nią, by przekazać podziękowania od mej matki. Wiele lat temu ta życzliwa dama wyświadczyła jej przysługę. Matka moja wymieniła jej imię zaledwie raz, byłam wtedy za mała, by je zapamiętać.

Przełknęli! Dzięki wam, dobre moce!

– Habsburżanka – z namysłem powiedział wuj Catherine. – No, no, całkiem nieźle! I zamężna z Holsteinem-Gottorpem. Zaraz, zaraz…

Jedna z pań rzekła ze zjadliwą słodyczą:

– Stara, okropna wdowa, smoczyca, jak ją nazywają, doskonale zna się na rodach szlacheckich. Jej córka Aurora siedzi niedaleko, pomówmy z nią. Przypuszczam jednak, że wiem, o kogo chodzi.

Pozostali pokiwali głowami. I oni się domyślali. Wyglądali przy tym na zażenowanych.

Wkrótce podeszła do nich Aurora – potężna, ubrana na różowo dama, wyraźnie ucieszona, że ktoś się nią zainteresował. Widać było, że zawsze skazana jest na podpieranie ścian, i Tiril natychmiast zrobiło jej się żal. Małe oczka panny Aurory spoglądały na Tiril z nieskrywaną ciekawością, lecz nie bez życzliwości.

– Z domu Habsburżanka? Owszem, możemy spytać moją drogą matkę, lecz mowa być może tylko o jednej, prawda? – pytająco popatrzyła na pozostałych.

Pokiwali głowami jak chińskie lalki z porcelany.

– O kim? – krótko spytał Erling.

Różowa panna Aurora odpowiedziała zakłopotana:

– Księżna Theresa. Sądzę jednak, że nie ma jej tutaj…

– Ja też jej nie widziałam – przyświadczyła jedna z dam. – Ale nigdy nie wiadomo…

Urwała, zapadła kłopotliwa cisza.

Theresa. Nareszcie jakieś imię. Niewyraźna postać wystąpiła z gromady mrocznych cieni. Księżna Theresa. Tiril usiłowała ją sobie wyobrazić, lecz obraz, wszelkie słowa i dźwięki ulatywały, umysł nie chciał ich przyjmować.

Troje przyjaciół dziewczyny potrafiło myśleć jaśniej. Theresa – Tiril. To by mogło się zgadzać. Nie przebywa jednak w Norwegii? Cóż za przykre rozczarowanie. Czyżby znów musieli wyprawić się w podróż?

– Nie mam ochoty wypytywać jej męża o to, gdzie ją można znaleźć – oświadczyła Aurora. – To ten, który tańczy z tą młodą, ubraną na żółto damą, cieszącą się… nie najlepszą reputacją.

Tiril przyjrzała mu się uważnie. Zrozumiała, dlaczego jej matka przed laty zwróciła się ku innemu mężczyźnie. Ten człowiek już na pierwszy rzut oka budził niechęć. Miał nalaną, pokrytą czerwonymi plamami twarz, choć był względnie szczupły, tylko z prawej strony nad pasem ciało wylewało mu się, jak gdyby schował coś sporego pod ubraniem. Pod piwnymi, lodowato spoglądającymi oczami wyraźnie zaznaczały się worki, a nad pełnymi obwisłymi ustami rysował się długi nos, charakterystyczny dla duńsko-niemieckich rodów książęcych.

Do Tiril dotarł głos Aurory:

– Zdumiewające, jak bardzo panienka Tiril podobna jest do księżnej Theresy! Czyżbyście były spokrewnione?

– Owszem, moja matka była jej krewną, jest to więc możliwe -uśmiechnęła się Tiril, czując, jak bardzo wymuszony jest to uśmiech. Zdawała sobie sprawę, że za wszelką cenę musi zachować równowagę, w tej chwili było to niezwykle wprost istotne.

Wyczuwała, że między nią a beznadziejnie wystrojoną damą nawiązała się nić sympatii. Pulchna panna Aurora westchnęła ciężko i zaczęła się chłodzić wachlarzem. Nagle w jednej chwili wyraz jej twarzy się zmienił, w miejscu życzliwej ciekawości pojawiła się bezsilna uległość połączona z lękiem.

– Pójdźmy jednak do mojej drogiej matki – powiedziała drżącym głosem. – Ona wie wszystko, podczas gdy ja tylko się domyślam. Biedna mama, nie może uczestniczyć w zabawie, bo zdrowie jej nie dopisuje, a tak wystawne jedzenie ile służy jej delikatnemu żołądkowi. Ale postanowiła wybrać się w tę daleką drogę po to, by złożyć wyrazy szacunku swemu kuzynowi, Jego Królewskiej Mości Frederikowi, Królowi Danii i Norwegii. Chodźcie ze mną!

Aurora z ważną miną podreptała przodem, szczęśliwa, że uwolniono. ją od przykre; roli tancerki podpierającej ściany. Nareszcie ktoś okazywał jej zainteresowanie!

Matkę Aurory – której panna najwyraźniej się bała – inni złośliwie nazywali wdową-smoczycą. Czwórka przyjaciół porozumiała się wzrokiem. Doprawdy, nie zapowiadało się to przyjemnie.

Zaplątali się jednak już tak bardzo, że nie mieli wyjścia, musieli stawić czoło potwornej starszej pani.

Tiril nabrała powietrza w płuca. Odeszła ją wszelka chęć na spotkanie z nieznaną matką, ale jej postać z wolna zaczynała wyłaniać się z mroku.

Do celu jednak wciąż było bardzo daleko.

Загрузка...