Rozdział 2

Czuło się, że lato mija. Ciągnęło chłodem, coraz częściej padało. Przygnębienie ogarniało wielu mieszkańców Christianii, szczególnie tych bez dachu nad głową, którzy każdej nocy musieli szukać sobie nowej bramy na nocleg.

Wracajcie do domu, powiadano im. Wracajcie do domu, na wieś, nic tu po was!

A cóż oni mieli począć w rodzinnej wiosce? Większość przybyła do wielkiego miasta w poszukiwaniu pracy albo szczęścia. Wkrótce jednak przekonali się, że z deszczu wpadli pod rynnę.

Położenie Tiril i jej przyjaciół było znacznie lepsze, choć nie czuli się dobrze w ciasnych pokoikach pensjonatu.

Dziewczyna nie mogła pojąć, dlaczego nagle zabroniono jej opuszczać pokój. Pod żadnym pozorem nie wolno jej było wychodzić. Przyjaciele nie chcieli nic mówić Tiril o atakach na jej życie, którym zdołali zapobiec. Niestety, nie udało im się schwytać czyhających na nią łotrów, zawsze zdążyli zbiec.

Erling i Móri na zmianę wyprowadzali Nera na spacer bądź wyprawiali się do miasta załatwić rozmaite sprawy. Bali się też wypuszczać Catherine, samotna dama nie była na ulicy bezpieczna, choć Georg i jego kompan z kozią bródką nie na nią się zasadzali.

W dzień poprzedzający bal na zamku przyszła kolej, Móriego na wieczorną przechadzkę z Nerem.

Pies zaraz na schodach się zatrzymał, cicho powarkując. Zdenerwowany położył uszy po sobie i zaczął cichutko piszczeć, niepewny, czy ma iść dalej, czy też raczej zawrócić.

– Co się stało, piesku? – szepnął Móri.

Z oczu Nera biło przerażenie. Nigdy jeszcze tak się nie zachowywał, to było coś nowego.

W końcu Móri także wyczuł to, co pies: zapach spalenizny.

– Chodź – nakazał i prędko zbiegli po schodach.

Tuż przy drzwiach wejściowych płonęła kupa szmat, płomienie ledwie zdążyły ją objąć. Móri złapał węzełek i cisnął go na ulicę. Rozejrzał się w poszukiwaniu podpalaczy – doskonale wiedział, czyja to sprawka – nikogo jednak nie zobaczył. Wrócił więc do pensjonatu i opowiedział właścicielowi o tym, co zaszło. Zrobiło się zamieszanie, końca nie było podziękowaniom dla Móriego za jego błyskawiczną reakcję.

– Tak, tak, wielu łotrów włóczy się teraz po ulicach – pokiwał głową właściciel. – Cały czas trzeba mieć się na baczności.

Móri przyznał mu rację, nie wspomniał jednak ani słowem o swoich podejrzeniach. Prosił tylko, by przez całą noc trzymano straż, bo szaleniec może po raz drugi próbować puścić z dymem pensjonat. Wstrząśnięty właściciel przyrzekł, że tego dopilnuje.

Wreszcie Móri mógł pójść z Nerem na wieczorny spacer.

Uprzedził przyjaciół, że ma zamiar wybrać się na dłuższą przechadzkę, by nie martwili się ich nieobecnością.

Wiał dość silny wiatr, siąpił deszcz. Móri skierował się ku brzegom fiordu po drugiej stronie Viken. Odszedł daleko, chcąc mieć pewność, że będzie całkiem sam, w końcu wdrapał się na wysokie urwisko. W oddali migotały światła spowitego zasłoną deszczu miasta. Móriego otaczała ciemność, tylko wody fiordu połyskiwały od czasu do czasu i piana na grzbietach fal majaczyła szarym cieniem w mroku.

W oddali na horyzoncie raczej przeczuwał niż dostrzegał ostatnie pożegnanie odchodzącego dnia.

Fale z hukiem rozbijały się o nadbrzeżne głazy. Móri wyciągnął ręce w górę i zawołał:

– Słuchajcie mnie, duchy otchłani, które od dawna mi towarzyszycie! Ja, Móri z rodu islandzkich czarnoksiężników, wzywam was!

Opuścił ramiona i czekał. Zapadła niezwykła cisza.


Z początku wydawało się, że to tylko powiew wiatru zabłąkał się, zaczepił o okaleczone drzewo i bezradny wyśpiewywał swoją skargę.

Potem świst przemienił się w narastający szum, aż wreszcie przeszedł w huk, jakby niebiosa zesłały huragan, szalejący wokół Móriego. Islandczyk wiedział, że Nero jest gdzieś w pobliżu, sądził jednak, że pies nie zauważa niezwykłych zjawisk. Wicher nie był bowiem żywiołem przyrody, nadciągnął z innego świata.

Ze świata znienawidzonego przez Móriego, z którym jednak musiał żyć. Ze świata, którego bliskość Tiril czasami wyczuwała, patrząc Móriemu głęboko w oczy.

Nagle niebo i ziemia otworzyły się przed nim, osunął się w przepaść, wisiał w powietrzu, a wokół rozlegało się wycie i drwiący, przeraźliwy śmiech.

Granatowoczarny mrok… Jak dobrze go znał! Wszystko, co się w nim poruszało, przemykało obok niego niczym jaśniejsze cienie i znikało, kolejne warstwy zmarłych, z biegiem stuleci zapadające się coraz głębiej w ziemię. Słyszał ich pieśń, mroczne, mamroczące głosy przysuwające się do niego, by zaraz znów się oddalić.

Nie zbliżaj się do siedzib Śmierci, człowieku, usłyszał szept we własnej głowie. Ale on już to raz uczynił. O ten raz za dużo. Kiedyś, w starym kościele w Holar, na północy Islandii. Czyn, którego miał żałować przez całe życie.

Wszystko wokół niego się zmieniało. Nie wiedział już, gdzie się znajduje, lecz wir ciągnął go w dół, nieustannie w dół…

Wciąż coś się działo. Pojawiały się jakieś chmury, lecz Móri nie był w stanie stwierdzić, w jakim wymiarze się znajduje, bo jednocześnie nie opuszczało go wrażenie, że wciąż przebywa w głębokiej grocie Śmierci.

Widział obłoki niebywałej,wielkości, wznosiły się niczym buroszkarłatne twierdze, które kruszały i obracały się w ruinę na jego oczach. Wybuchały i opadały bastiony płomieni, krwistoczerwone wieże otoczone fosami lśniącego bursztynu rozsypywały się, odsłaniając postrzępione szczeliny z opalu. Wyłoniła się z nich błękitnawa czerń i znów zwyciężyła kraina cieni.

Wszystko odbywało się błyskawicznie, lecz Móriemu, każda chwila zdała się rokiem. Zakrył oczy dłońmi, na wpół jęcząc, na wpół szlochając, lecz nie potrafił osłonić się przed czymś, co tkwiło w nim samym.

Ostry przeraźliwy krzyk wdarł mu się w uszy, wydawało się, że nigdy nie przebrzmi. W oszalałym pędzie przed oczami przesuwały się obrazy: biskupi w kościele w Holar, Mag-Loftur odmawiający zaklęcia z kazalnicy, młodziutki chłopak, który potknął się o sznur od dzwonu. Móri przeżywał bezsilną rozpacz diakona z Myrka wywołaną koniecznością opuszczenia ukochanej, desperacką próbę wciągnięcia jej do grobu…

– Nie, nie – szeptał Móri, lecz na nic nie zdały się jego błagania.

Nagła głęboka cisza była niczym uderzenie w twarz. Okazało się jednak, że nie jest całkiem bezdźwięczna. Rozbrzmiewał w niej głuchy huk, tak silny, że ziemia pod stopami Móriego zatrzęsła się w posadach.

Dotarłem na miejsce, pomyślał. Osiągnąłem swój cel. I jestem bliski szaleństwa ze strachu! Nie powinienem się bać. Ale lękam się odpowiedzi, jaką usłyszę.

Kilkakrotnie głęboko odetchnął, głęboki ton rozpłynął się w powietrzu, znów zapanowała cisza wieczności. Móri czekał.


Nie trwało to długo.

– Najwyższy czas – rozległ się obok czyjś sarkastyczny głos.

Zorientował się, że pasmo lądu dzielące go od morza zaludniło się, jeśli w ogóle można użyć takiego określenia.

Dostrzegł wysoką postać Nauczyciela, to on przemówił. Wyczuł obecność Zwierzęcia i Nidhogga, a także pięknych pań, Powietrza i Wody. Duchów było jeszcze więcej. Najprawdopodobniej znalazła się tu kobieta – jego opiekunka, dla której z pewnością nie okazał się łatwym podopiecznym, i ten, który mógł być jego ojcem, Hraundrangi-Móri. Pustka? Nie potrafił stwierdzić, czy jest obecna, bowiem nagle powrócił świst wichru i huk fal bijących o brzeg, hałas uniemożliwiał skupienie się na świecie wyobraźni. Tak, pojawił się jeszcze ktoś, jego dawny przewodnik, Duch Zgasłych Nadziei, ten, który kiedyś był taki piękny, a potem przybrał straszliwą postać, bo ludzie niszczyli więcej niż tworzyli, wszystko, co jasne, stało się ciemne, przyszłość zmieniła się w bolesną, splamioną krwią przeszłość.

Milczący towarzysze nie pragnęli dodać mu otuchy.

Właściwie widział ich zawsze, przynajmniej jako cienie. Teraz jednak w pełni się zmaterializowali, prawdopodobnie mógłby ich dotknąć. Po raz pierwszy wezwał ich z własnej nieprzymuszonej woli i, prawdę mówiąc, bał się.

– Dlaczego wcześniej nie szukałeś naszej pomocy? – spytał Nauczyciel, hiszpański czarnoksiężnik o wielkiej, ciężkiej głowie. – Jesteśmy wszak po to, by ci pomagać. Niestety towarzyszyliśmy ci na próżno. Tylko twoja młoda przyjaciółka miała dość rozumu, by raz poprosić nas o pomoc.

Jego młoda przyjaciółka. Tiril! Na jej wspomnienie cieplej mu się zrobiło na sercu.

– I tak kilkakrotnie mnie wspomogliście – rzekł Móri dość nieśmiało. – Winien wam za to jestem ogromną wdzięczność. Ale tym razem chodzi właśnie o Tiril.

– Wiemy. Pożądasz jej.

Móri poczuł, że się rumieni.

– Nie tylko – odparł dość ostro. – Pragnę, by zawsze była u mego boku, aby została moją żoną. Czy to możliwe? Czy nie grozi jej niebezpieczeństwo?

– Dlaczego miałoby to być niemożliwe? – niewinnie spytał Nauczyciel.

– Wszyscy wiecie to równie dobrze jak ja – stwierdził Móri odrobinę zniecierpliwiony. – Doskonale zdajecie sobie sprawę, jak trudne są moje noce: wciąż wędruję przez bezdenne otchłanie w poszukiwaniu tego, czego nigdy nie zdołałem odnaleźć: „Rödskinny”. Moją karą są sny, w których odzywa się dawne pragnienie zdobycia wiedzy, nie dla mnie przeznaczonej. Wprawdzie porzuciłem już wszelkie marzenia z tym związane, lecz moje sny wciąż nie potrafią się oderwać od tego, czego człowiek nie powinien poszukiwać.

– Masz rację – przyznał Duch Utraconych Nadziei.

– To obszary zła – podjął Móri. – Tiril czasami dostrzega je w moich oczach, widzi mroczne otchłanie, bladoniebieskie welony mgły, bezdenne przepaści i nieskończoną pustkę. Przeraża ją to, co widzi. Nie chcę, by tego doświadczyła.

– Tiril pójdzie za tobą wszędzie, dobrze o tym wiesz – stwierdził Nidhogg.

– Owszem. Ale nie chcę, by cierpiała.

Coś otarło się o jego kolana. Poczuł odór bijący z rozjątrzonych ran Zwierzęcia, ale wziął tę bliskość za dobry znak.

– Masz rację – rzekł Nauczyciel jakby w odpowiedzi na jego myśli. – Zwierzę jest wobec ciebie przyjaźnie nastawione. Twoje łzy owej nocy, gdy spotkałeś je po raz pierwszy, wyleczyły część bolących ran. A współczucie Tiril jeszcze bardziej w tym pomogło. Lepszej dziewczyny nie mógłbyś sobie wybrać.

– Dziękuję za te słowa! Ale co mam robić? Nie chcę pociągnąć jej za sobą do krainy zimnych cieni. Nie chcę patrzeć na jej cierpienia.

– O, nie będzie tak źle – beztrosko oświadczył Nauczyciel. – Ona nigdy nie zagląda za błękitnawe welony, które tak wiele kryją.

Móri nie mógł uwierzyć własnym uszom.

– To znaczy, że radzicie mi, abym uczynił ją moją?

– A dlaczego nie? Tego akurat nie ma się co bać.

Móri powinien być bardziej wyczulony na niuanse. Niestety, wiatr poniósł wdał głos czarnoksiężnika, a Móriemu serce waliło zbyt mocno, by mógł dosłyszeć nutkę drwiny.

Widział teraz wyraźniej. Miał wrażenie, że któremuś z przybyszów towarzyszy blask i że ich grupka stoi na smaganym wichrem cyplu w świetle, którego źródła na próżno by szukać.

Przenosił wzrok z jednego na drugiego, u każdego szukając przyzwolenia. W oczach Nauczyciela czaił się szelmowski uśmieszek, potworna twarz Ducha Zgasłych Nadziej nie wyrażała nic. W oczach Nidhogga wyczytywał mądrość i znajomość tajemnej wiedzy. Zwierzę ocierało się o jego nogi, a panie Woda i Powietrze spoglądały nań przyjaźnie. Tylko jego duchy opiekuńcze, kobieta o jasnych włosach i jego ojciec, odwrócili wzrok. Nie wiedział, jak ma to rozumieć, ale poczuł w sercu ukłucie żalu.

Teraz wyczuł także obecność Pustki, ale jakiej odpowiedzi mógł się spodziewać od niej? Żadnej!

Zwrócił się z prośbą do rosłego, przystojnego Hraundrangi-Móriego:

– Ojcze… Bo jesteś mym ojcem, panie, prawda?

– Tak, synu.

– Poradź mi więc! Co przede mną skrywacie?

Duch czarnoksiężnika z Islandii westchnął, a fale jakby mocniej uderzyły o brzeg.

– Tiril jest jedyną kobietą, którą pragnąłbym mieć za synową, jest odpowiednią żoną dla ciebie. Ale to musi być twoja decyzja, nie nasza.

– I nic jej się nie stanie?

– Nie. Po pierwsze, twój świat cieni nie jest dla niej nieznośnym krzykiem bólu jak dla ciebie, a po drugie cieszy ją możliwość towarzyszenia ci i wspierania w nocnych wędrówkach przez mroczne doliny i łąki Śmierci.

– To znaczy, że mam wasze błogosławieństwo? Hraundrangi-Móri milczał, jego syn czekał z niecierpliwością.

– Masz nasze błogosławieństwo – rzekł wreszcie ojciec. – Ale mimo to się zastanów.

– Nie widzę już innych przeszkód – odetchnął Móri z ulgą. – Dziękuję! Dziękuję wam wszystkim!

– Nie ma za co – odpowiedział Nauczyciel. – A w przyszłości wzywaj nas częściej. Nudzimy się, gdy nie zlecasz nam interesujących zadań.

Móri z drżeniem wspomniał wydarzenia, jakie rozegrały się na statku, wiozącym ich z Islandii. Niewidzialni towarzysze wyrzucili za burtę dwóch jego prześladowców. A później zepchnęli porywaczy Tiril ze wzgórza.

– Będę o tym pamiętać – obiecał uroczyście.

– Możesz uważać się za szczęśliwca, ponieważ znalazłeś Tiril – uśmiechnęła się jedna z pięknych kobiet.

– Cieszę się tym codziennie. Dlatego wasze słowa sprawiły mi tak wielką radość. Jeszcze raz dziękuję!

– Ale strzeżcie się znaku! – rzucił ktoś na poły poważnie, na poły ze śmiechem.

– Znaku? – powtórzył Móri pytająco, lecz nie doczekał się odpowiedzi.

Światło przygasło, zapadła ciemność. Po wysokim, urwistym brzegu hulał wiatr.

Jego powiewy uderzały z góry i okrążały młodego czarnoksiężnika niczym nurkujące w powietrzu ptaki.

A potem Móri wyczuł raczej niż spostrzegł, że jest całkiem sam.

Wrażenie pustki stało się niezwykle dotkliwe. Nagle przypomniał sobie o Nerze. Całkiem wyleciało mu z pamięci, że przyszedł tu z psem.

– Nero?

Rozległo się miękkie człapanie po trawie.

– Jesteś, stary przyjacielu – ciepło powitał go Móri. – Gdzie się podziewałeś?

Domyślał się: jego towarzysze oszołomili psa, być może pogrążyli go we śnie na czas rozmowy.

– Chodź, wracamy do domu! Mamy dobre wieści dla tej, którą obaj kochamy.

Nero wyraźnie się ucieszył. W jesiennym mroku powędrowali do miasta.

Spotkanie udało się ponad wszelkie oczekiwania. Dlaczego więc Móri nie mógł pozbyć się ukłucia niepokoju?


Rozdział 3


Móri wybrał się na ową bardzo szczególną wieczorną przechadzkę z Nerem, a tymczasem w pensjonacie nie ustawały dyskusje.

W ostatnich dniach przed balem Catherine służyła im wielką pomocą, starając się dobrać strój i fryzurę dla Tiril.

Erling, zabierając rzeczy dziewczyny z jej dawnego domu w Bergen, wziął też odświętną suknię należącą do Carli. Teraz wespół z Catherine usiłował nakłonić Tiril, by włożyła ją na bal, lecz, niestety, nie było to wcale najłatwiejsze.

Tiril gwałtownie się wzbraniała. Wciąż powtarzała to, co mówiła już tyle razy wcześniej: nie chce brukać pamięci Carli nosząc jej najlepszą suknię, to po prostu niemożliwe.

– Czego byś więc chciała? – spytał w końcu zirytowany Erling. – Żebyśmy ją komuś oddali? Albo spalili? A może wyrzucili na śmietnik lub schowali do skrzyni, żeby tam gniła?

Tiril wreszcie ustąpiła. Przyznała, że jest pierwszą osobą, która powinna przyjąć suknię Carli.

– Będę ją nosić z godnością – oświadczyła grubym od łez głosem. – Jeśli okaże się na mnie dobra.

Suknia pasowała jak ulał. Tiril nie mogła tego pojąć, Carla była wszak delikatna niby aniołek i smukła, natomiast ona… No cóż, raczej kwadratowa.

Ale z upływem lat jej sylwetka bardzo się zmieniła, jedynie ona sama nie potrafiła tego dostrzec. No, suknia może trochę cisnęła w biuście, ale kto by się przejmował takim drobiazgiem.

Suknia była zjawiskowa, idealna jako strój na dworski bal. Carli, ukochanemu dziecku, nie skąpiono niczego.

Jasnoniebieska, odpowiednia do niewinnych, błękitnych oczu Carli. Ale Tiril także miała niebieskie oczy, choć o nieco ciemniejszym odcieniu i z brązowymi plamkami. Kolor sukni podkreślał właśnie ich błękit, nadając im bardziej intensywny odcień. Jasnoniebieski jedwab przeświecał przez morze białych koronek, całość wyglądała jak z porcelany. Włosy Tiril z latami ściemniały i ładnie kontrastowały z bladością stroju.

Catherine dokonała prawdziwego cudu z fryzurą Tiril, oporne kosmyki poddały się wreszcie wysiłkom szczypiec do karbowania i Tiril nagle stała się całkiem inną osobą. Nigdy jeszcze tak głęboko nie odsłaniała dekoltu i teraz dopiero zobaczyli, jak piękną, złotobrązową ma skórę.

Właśnie wtedy Móri wrócił ze spaceru.

– No i co wy na to? – spytała Catherine z dumą w głosie.

Mężczyźni nie potrafili znaleźć słów. Móri przełknął ślinę, ale powiedzieć nic nie zdołał.

– Podziwiajcie z umiarem! – ostrzegła Catherine. – Ona nie może mnie przyćmić!

Po jej głosie poznali jednak, że naprawdę nie bierze pod uwagę takiego niebezpieczeństwa.

Erling doszedł do siebie.

– Naszyjnik z szafirów – oświadczył zdecydowanie. – Będzie doskonale pasował.

– Nie! – Catherine i Móri zaprotestowali jednogłośnie, aczkolwiek z całkiem różnych powodów. Móri nie chciał narażać matki Tiril na wstrząs, a Catherine sama miała ochotę na klejnot.

Baronówna była w najlepszej formie. Ubrała się w granatową suknię – Móri był pewien, że wybrała kolor z myślą o szafirach – i nikt nie umiał poruszać się z takim wdziękiem jak ona.

Tiril nigdy szczególnie nie troszczyła się o stroje. Tym razem jednak zależało jej, by zrobić dobre wrażenie – na ludziach, których przyjdzie jej spotkać na balu, na Erlingu, przykładającym wielką wagę do zewnętrznego wyglądu, na Catherine, z powodów nie do końca szlachetnych, lecz przede wszystkim Tiril chciała być piękna dla Móriego. W ostatnich dniach miało to dla niej ogromne znaczenie. Móri przejawiał zniecierpliwienie, zapał i… czyżby się z czegoś cieszył? Jakby chciał jej coś powiedzieć, lecz nie mógł, bo wciąż ktoś im przeszkadzał?

Tym razem także nie udało im się zostać samym, bo Catherine krzątała się po pokoju, a w końcu kazała Tiril położyć się do łóżka. „Nie, Móri, dziś wieczorem nie będzie żadnych rozmów z naszą księżniczką, ona musi się wyspać! Idź już do siebie, nie denerwuj jej, jutro musi pięknie wyglądać”.

Móri westchnął, lecz pogodził się z tym, że został wypędzony. Tiril nie mogła oprzeć się wrażeniu, że bez względu na to, o czym miał zamiar z nią rozmawiać, postanowił odłożyć to na po balu.

Ciekawość nie dawała jej spokoju.

Tiril, znużona długotrwałą izolacją, zaintrygowana, co też Móri zamierza, zbuntowała się. Wprawdzie był to wieczór poprzedzający bal, lecz wszystko mieli przygotowane. Dziewczyna uznała, że pora wyrwać się z więzienia.

Kiedy przyjaciele położyli się już spać, gestem dała znak zawsze czujnemu Nerowi. Pies natychmiast się poderwał i bezszelestnie podeszli do drzwi. Catherine, dzieląca z nią sypialnię, nic nie słyszała, kiedy Tiril przekręcała klucz. Na korytarzu skierowali się do pokoju Móriego.

Do diaska, dobiegał stamtąd głos Erlinga! Panowie najwidoczniej omawiali ostatnie szczegóły dotyczące balu.

No cóż, nic się na to nie poradzi. Skoro Tiril nareszcie udało się wyrwać na wolność, Nerowi nie zaszkodzi dodatkowa przechadzka. Bez przeszkód dotarli na dół, zatrzeszczało tylko kilka stopni, ale nikt niczego nie usłyszał.

Do sforsowania pozostawało jeszcze główne wejście, trudniejsza sprawa, bo w zamku nie było klucza.

Tiril wyciągnęła się na palcach, by sprawdzić, czy klucz przypadkiem nie leży na framudze, i przy tej okazji zerknęła przez wąskie, zakurzone okienko, umieszczone w górnej części drzwi.

Wystraszyła się nie na żarty.

Zza szyby spoglądały na nią złe oczy mężczyzny, który zorientowawszy się, że został odkryty, natychmiast się schylił, znikając jej z pola widzenia.

To był Georg. Prawdopodobnie usłyszał, jak Tiril mocuje się z zamkiem, i zajrzał do środka. Nie podejrzewał, że dziewczyna wyciągnie się aż tak wysoko.

– Chodź – szepnęła do Nera i pospiesznie zawrócili na górę.

Przez nikogo nie zauważeni dotarli do pokoju. Tiril, już leżąc w łóżku, pomyślała z wdzięcznością Dziękuję wam, wierni przyjaciele, za to, że trzymacie mnie w ukryciu!

Dwaj nieznajomi, ośmielający się podjąć takie ryzyko, musieli być naprawdę zdesperowani.

Czego oni ode mnie chcą? zastanawiała się ze smutkiem. Co ja zrobiłam?

Znała jednak odpowiedź. Już sam fakt, że istniała, był im cierniem w oku.

Wiedziała, że Erling poczynił wiele starań, by dowiedzieć się, kim są Georg i mężczyzna z kozią bródką. Jak dotąd jednak pozostawali oni całkowicie anonimowi.

Wielu ludzi ich widziało, lecz nikt, absolutnie nikt ich nie znał. Erling zwrócił się z prośbą o pomoc nawet do ludzi wójta, niestety, bez rezultatu. Wyjaśnił, że złoczyńcy winni są co najmniej trzech morderstw – na małżonkach Dahl i lichwiarzu. Przedstawiciele władz wzruszyli tylko ramionami, twierdząc, że to sprawa Bergen, nie Christianii.

Ale przecież teraz zabójcy znajdują się właśnie tutaj!

Niestety, dość mają pracy z miejscowymi przestępcami, oświadczyli ludzie wójta.

Erling nie mógł oprzeć się przykremu wrażeniu, że cała sprawa została z góry ukartowana, ale, rzecz jasna, podpowiadał mu to gniew.


Nadszedł wreszcie dzień balu.

Stolicę już wcześniej ogarnęła gorączka. Przybyli znakomici goście, odbywały się przyjęcia ku czci, powiewały flagi, wszędzie wyczuwało się odświętną atmosferę. Połowa pospólstwa chodziła oglądać wielmożów, drugą połowę nic a nic nie obchodziło to, co się dzieje w mieście.

Catherine z trudem panowała nad podnieceniem. Uczyniła, co mogła, by wyglądać jak najwytworniej, i prezentowała się zaiste wspaniale. Zarówno ona, jak i Erling godni byli miana szlachciców najbłękitniejszej krwi.

Inaczej natomiast było z Tiril i Mórim. Tiril krążyła po pokoju, w którym zebrali się wszyscy czworo, jak lew po klatce. Na przemian otwierała i zaciskała spocone dłonie. Tego wieczoru ogarnął ją większy strach niż podczas spotkania z niewidzialnymi towarzyszami Móriego czy w Tiersteingram.

Erling chętnie pożyczył Móriemu swój prawie najlepszy strój. Dbały o wygląd potomek Hanzeatów zabrał z Bergen aż trzy komplety. Jeden zniszczył się w czasie podróży, a dwa pozostałe były teraz jednocześnie wykorzystane. Sam Erling miał na sobie odpowiadający wymogom najnowszej mody brokatowy kaftan z długimi połami, spodnie do kolan, białe pończochy i czarne trzewiki ozdobione srebrnymi zapinkami. Fioletowy kaftan i kamizela wykończone były koronkami: pod szyją, przy rękawach i wszędzie tam, gdzie znalazło się na nie miejsce.

Móri natomiast, w mniej modnym stroju, prezentował się, zdaniem Tiril, bardziej męsko. Czarnoksiężnik włożył białą koszulę z szerokim kołnierzem, kamizelkę ze skóry łosia, zielone spodnie i krótkie miękkie buty. Tiril nigdy jeszcze nie widziała, by wyglądał równie pięknie. Nad jego czarnymi kędziorami nikt nie zdołał, zapanować, tak jak przedtem opadały na ramiona i na czoło, niemal całkiem zasłaniając oczy. Może i lepiej, niemniej jednak nie zdołał ukryć, kim naprawdę jest istotą, która przyszła na świat obdarzona iskrą magii, człowiekiem poruszającym się po zakazanych sferach, wędrującym przez krainę zimnych cieni.

Tiril nagle jeszcze mocniej poczuła, jak bardzo go kocha, nie za jego nieziemską urodę, lecz z powodu tragicznych wymiarów jego życia, krzyczącej głucho samotności i owych przerażających obszarów duszy, do których nie mogła dotrzeć. Dostrzegła je w jego oczach, kiedy zbliżyli się do siebie bardziej, niż tego chcieli. Nie mogła wtedy powstrzymać łez.

Ale kochała go przede wszystkim bez powodu. Nikt wszak nie wie, dlaczego obdarza uczuciem konkretnego człowieka. Miłość nie potrzebuje wyjaśnień, ona po prostu się rodzi.

– Jesteśmy gotowi? – spytał Erling, który jak zawsze objął przywództwo. Móri posiadał autorytet równie silny jak on, lecz rzadko się nim posługiwał. Wolał raczej trzymać się z tyłu.

Tiril dużo czasu poświęciła na pożegnanie z Nerem.

– Nero, pilnuj domu, pilnuj pokoju. Pilnuj ubrania Tiril. I tego. Masz, Nero, połóż się na moim swetrze, będziesz wiedział, że na pewno wrócimy. Wygodnie ci teraz?

– Tiril, doprawdy… – zaczęła Catherine, lecz Móri uciszył ją gestem. Podszedł do psa, z którego szeroko otwartych oczu biła rozpacz. Widać było, że Nero niczego nie rozumie, uszy zwiesił, a pysk wykrzywił jakby do płaczu. Całym sobą zdawał się pytać: „Zostawiacie mnie? A kto was będzie strzegł? Co złego zrobiłem, że tak mnie traktujecie?”

Móri przykucnął i ujął go za łeb. Nero siedział spokojny, prosty jak świeca. Usłyszeli, że czarnoksiężnik długo coś do niego szepcze, a w końcu pies wczołgał się na sweter Tiril. Rozluźnił się nieco, z głębokim westchnieniem położył łeb na łapach, ale nawet na chwilę nie spuścił z nich oczu.

– Dziewczęta, naciągnijcie już kaptury – rozkazał Erling.

– Ależ zniszczy mi się fryzura! – zaprotestowała Catherine.

– Zrozumieli jej kłopot. Catherine ufryzowała włosy tworząc z nich wysoką, skomplikowaną konstrukcję, która, przypudrowana na biało, wyglądała na bardzo wyrafinowaną.

– No cóż, wobec tego przynajmniej Tiril powinna się zasłonić – stwierdził Erling. – Tiril, ty musisz się ukrywać!

– Sądzisz, że oni nie znają już całej naszej czwórki? – spytał Móri, bo i Tiril miała specjalną fryzurę, choć zachowała własny kolor włosów.

Dlaczego to robię? myślała dziewczyna. Dlatego, że chcę spotkać matkę? Udręka!

Stanęło więc na tym, że dziewczęta poszły z gołymi głowami. Starali się tylko jak mogli osłaniać Tiril, kiedy wychodzili do zamówionego uprzednio powozu. Catherine nalegała, by przybyć na Akershus odpowiednio wytwornie, nie piechotą niczym banda żebraków.

Na ulicy nie było widać ani Georga, ani człowieka z kozią bródką, stał tam tylko powóz, do którego zaprzężono dwa wyczesane do połysku konie, i stary woźnica w filcowym kapeluszu.

– Co to ma znaczyć? – mruknął Erling. – Przestali się już starać?

– Może zrezygnowali – powiedziała Tiril z nadzieją.

– To raczej tylko pobożne życzenie z twojej strony.

Panowie pomogli dziewczętom wsiąść do powozu i Erling zastukał w dach, dając woźnicy znak, by ruszał. A więc zaczęło się, pomyślała Tiril. Najtrudniejsze chwile mego życia. A jeśli nie odnajdę matki na zamku? Mogła wszak umrzeć już dawno temu lub z jakichś powodów nie przyjechać do Christianii. Albo, jeśli tam będzie… Może mnie odepchnie? Odwróci się, nie przyzna do mnie, nie będzie chciała mnie znać?

A jeśli jej się nie spodobam?

Poczuła uścisk dłoni Móriego. On zawsze ją rozumiał. Móri wydawał się jakiś dziwny, odmieniony. Oczy mu płonęły… tak, płonęły szczęściem, jakby pragnął jej coś powiedzieć i nie mógł się już tego doczekać. Tak samo jak poprzedniego wieczora!

Cóż, na miłość boska, miał jej do powiedzenia, o czym by jeszcze nie wiedziała?

– Pamiętaj, Catherine – rzekł Erling surowo, ściągając swymi słowami Tiril z powrotem na ziemię, a raczej do powozu. Musiała oderwać się od myśli i od oczu Móriego, które tak często pociągały ją w obce obszary. – Catherine, posłuchaj mnie przez chwilę i przestań się wreszcie wpatrywać w lusterko, wyglądasz naprawdę uroczo! Nie wolno ci podjąć żadnych nie przemyślanych kroków, na balu będziesz odgrywać rolę ozdobnika, swoje już zrobiłaś. Wprowadzenie nas na zamek to doprawdy wielkie osiągnięcie. Pozwól, że my zatroszczymy się o resztę.

– Brakuje mi czegoś na szyi, czuję się, jakbym była naga.

– Twoje perły doskonale pasują na tę okazję. O naszyjniku z szafirów zapomnij!

Obrażona wydęła usta.

– Które z was ma go przy sobie?

– Tego się nie dowiesz. Posłużymy się nim tylko w razie konieczności.

– Nie ufacie mi. – Catherine podniosła swe niewinne, błękitne oczy.

– Nie – krótko odrzekł Erling. – Ale i tak cię kocham.

Stopniała i posłała mu promienny uśmiech.

– Bardzo szybko jedziemy – zauważyła Tiril.

Catherine wyjrzała przez okno powozu.

– A cóż to, na miłość boską, za droga? Ona nie prowadzi do Akershus. Przeciwnie!

Konie gnały przed siebie jak podcinane batem. Catherine jęknęła:

– Woźnica!

Загрузка...